środa, 29 września 2010

Jan Garbarek w Warszawie

Dla tych, co nie wiedzą, może jeszcze zdążę z informacją. Dzisiaj w Warszawie, w Bazylice Najświętszego Serca Jezusowego (ul. Kawęczyńska 53) zagra Jan Garbarek z The Hilliard Ensemble. Ich wspólna muzyka znana jest nie tylko z płyt "Officium" i "Mnemosyne", ale również z koncertów w Polsce. Więcej już zatem nie powiem, bo wiadomo czego się można spodziewać.

Frank Gratkowski Trio - The Flume Factor

Od pewnego czasu chodzi mi po głowie, by napisać słów kilka na temat amerykańskiego i europejskiego podejścia do muzyki free. Pewnie kiedyś coś takiego popełnię.

Od pewnego czasu również wsłuchuję się w dźwięki "The Flume Factor" - płyty, którą nagrał Frank Gratkowski z towarzyszeniem Dietera Manderscheida i Gerry Hemingwaya. Tria zatem mieszanego, z przewagą jednak "strony europejskiej". I tez, które sobie stawiałem próbując opisać, to o czym napisałem wyżej, niekoniecznie byłbym w stanie obronić.

Może Gratkowski nie jest zupełnie europejski, a może Hemingway niezbyt amerykański? Może w ogóle takiego podziału, który wydaje mi się słyszeć przy okazji odsłuchiwania amerykańskiej i europejskiej muzyki free jazzowej sprzed wielu lat po prostu nie ma (wówczas coś źle z moimi uszami, a jeszcze gorzej z tym, co powinno być pomiędzy nimi).

Tak, czy inaczej - przynajmniej jak na mój gust, wiedzę i słyszenie - muzyka Frank Gratkowski Trio czerpie z obu stron Atlantyku. I już niemal byłem pewny następnego stwierdzenia, że z tego tygla rodzi się jedna wspólna myśl muzyczna, ale i tego zdania nie jestem pewien. Generalnie zaś, to na "The Flume Factor" mnóstwo odniesień do muzyki Braxtona, raczej z jego wcześniejszego okresu, mnóstwo jednak i pomysłów wywodzonych nawet z melodyjnego - w tym towarzystwie - Ornette Colemana. Gdzieś pojawiają się jakieś konotacje do Petera Brotzmanna. Pomimo jednak aacmowych wycieczek, muzyka tu zawarta potrafi kopnąć takim freejazzowym swingiem, jaki uwielbiam. I znów chciałem powiedzieć, że spora w tym zasługa Hemingwaya, ale przecież nie jest to do końca prawda. Gratkowski, który potrafi freejazzowo kołysać niczym uwolniony Lee Konitz, a i Manderscheid również potrafi zagrać w sposób zdecydowanie "czarny". Tuż jednak po owej freeswingowej kipieli, potrafi się pojawić konceptualna muzyka zdecydowanie bliżej leżąca tradycji muzyki europejskiej, kompletnie pozbawiona wszelkich bluenote i synkop. Cóż, można by zatem rzec, że groch z kapustą. Można jednak, również - i to bliższe mojej ocenie tej płyty - zawarta tu muzyka jest jakby krótkim kompedium wiedzy o współczesnym, kameralnym free. Wywodząc się i czerpiąc z tradycji obu zasadniczych jej źródeł. Czy jest to płyta warta polecenia? Tutaj mam duży zgryz i gdyby nie kunszt muzyków powiedziałbym raczej, że chąc wydać ileś tam złotych za płytę, lepiej poszukać czegoś innego. Jednak i to nie do końca prawda. Ot taka płyta kameleon. Magiczny kalejdoskop. Co rusz, coś innego. Można lubić lub nie. Faktem, że od kilku dni od tych dźwięków nie mogę się wyzwolić.

Frank Gratkowski Trio - The Flume Factor - Random Acoustics RA 020

poniedziałek, 27 września 2010

Kilka pytań

Być może to zbyt wcześnie, by się dopytywać o takie rzeczy, jednakże - jeśli w ogóle ktokowliek czytuje tego bloga, chciałbym znać Jego zdanie.

1. Nie wiem, do kiedy i jak długo istnieć będzie jeszcze w sieci Diapazon. Ten blog będzie - już to wiem - istniał tak długo, jak ja. Chyba, że google zliwkiduje blogi. Przenieść zatem moje recenzje tam opublikowane tutaj?

2. Podobne pytanie. Na Diapazonie jest kilka moich opracowań dyskografii. Nie mam możliwości ich aktualizowania. Przenieść je tutaj? A jeśli tak, to ktokowlek ma jakiś pomysł jak to zrobić? Moja propozycja jest taka, że pojawią się owe dyskografie jako załoączniki tekstowe do danego wpisu. W ten sposób - jeśli się dobrze orientuje - będę mógł w dowolnym czasie zmienić ten plik, tak, by dyskografia za każdym razem była aktualna. A może nie tutaj? Może dołączyć je do wikipedii, czy któregoś z serwisów z dyskografiami? Albo po prostu dać sobie spokój?

3. Znów na Diapazonie, opublikowałem kilka not biograficznych. Znów mógłbym je przenieść tutaj. Albo znów... wikipedia itp. Oczywiście nie po to, by rozdmuchać bloga, tylko by informacje te - o ile są potrzebne - pozostały. Mam jeszcze kilka innych not, można zatem byłoby je również umieścić w blogu, bo jak na razie innego medium nie mam, a to wydaje się być - przynajmniej jak na razie - wygodne.

4. To pytanie - to wyzwanie. Między innymi do osób, które publikowały w Diapazonie - może udałoby się nam stworzyć nowy serwis o podobnym profilu? Jeśli tylko chcemy? Pewien pomysł mam.

Jameel Moondoc Trio - Fire in the Valley

Muzyka Jameela Moondoka była bodaj moim pierwszym spotkaniem z amerykańskim rree. Nieważne, loft jazz, czy coś innego. Po prostu, kiedy lata temu mój Ojciec zapisał się do kompletnie tajnej organizacji Klubu Czarnego Krążka, albo czegoś w tym guście Poljazzu w nadziei otrzymywania tego, co lubiał najbardziej - czyli swingu, dixielendu itp., jakimś dziwnym trafem został potraktowany jako ulubieniec współczesnego oblicza jazzu. Stąd też w moim domu zagościła muzyka, którą od lat dażę szacunkiem i uznaniem, a której mój Ojciec nie słuchał.

Słuchałem ja.

Pośród wielu płyt, jakie wówczas pojawiły się u nas, była także rejestracja wrocławskiego koncertu - wydarzenia, jak było (jeśli pamiętam) - napisane na okładce, koncertu Jameel Moondoc & The Muntu (jeśli tytuł pamiętam). Kwartetowy skład z pokręconymi, jak na bardzo nastoletniego wówczas gościa wwiercał się swymi pokręconymi dźwiękami pośród dość dobrze ówcześnie poukładane półki z Pink Floyd, Led Zeppelin, Deep Purple i Black Sabbath, bo te zespoły wówczas były - jeśli pamiętam - u mnie najbardziej poważane. Wyważał też drzwi z muzyką, któręj słuchał Ojciec: Armstrong, Fitzgerald, Basie, Ellington, Goodman, Grappelli. Pewnie jeszcze tona innych, których dziś już nie pomnę. Był nawet bardzo różny od muzyki, która wówczas jakby wkraczała do Polski - punku, hardcore'a i jego wszelkich odmian. Dziś już nie słycham Pink Floyd, szczególnie z owego późnego, watersowego okresu. Iron Mana lubię zapuścić nawet obecnie, Fitzgerald wespół z Armstrongiem wychwalam pod niebiosa, zaś... muzyka, która wówczas tak bardzo wyważała moje - jak mi się wydawało "szerokie muzyczne horyzonty" (nastolatka) pozostała do dnia dzisiejszego. Zresztą nie tak prosto. Było nam ze sobą raz bliżej, raz dalej. Teraz czujemy się jak stare małżeństwo, które ma za sobą i skoki w bok i uwielbienie. Przede wszystkim jednak obok uczucia pojawił się szacunek i uznanie.

Tak. Mam uznanie dla tego typu twórczości. Jest nieszablonowa. I wprawdzie nie burzy mi obecnie już żadnych horyzontów, to jednak zawsze słyszę w niej iskrę swobody. Nie inaczej jest z "Fire in the Valley". Płytą, jaką Jameel Moondoc nagrał dla Eremite w trio wraz Johnem Voightem i Lawrencem Cookiem. Jedynie trzech muzyków i jedynie... dwa uwtory. Muzyki - jeśli chodzi o czas jej trwania - też nie za wiele. Zaledwie około 40 minut, z czego ledwie około półtorej zawiera bis. Reszta to jeden rozbudowany utwór - improwizacja. Zatem nie ilość, ale jakość, bo ta jest przednia. Moondoc w najlepszym wydaniu. Osadzony w jazzowej tradycji, z freejazzowym swingiem grający dokładnie to, co można nazwać naturalnym przedłużeniem "starego" jazzu w czasy dzisiejsze. Jest jakby alter ego Ornette Colemana. Obaj potrafią w sposób absolutnie doskonały połączyć to co było i to co jest. Na moje oko, a raczej ucho, z owymi "starymi" mistrzami jazzu, Moodnoka łączy jeszcze jedno - jego muzyka płynie (albo gdy grał ów koncert płynęła) z głębi jego serca. Nie ważne jaka, ważne, że prawdziwa. Emocjonalnie zgodna z jej twórcami. Wolna i swobodna, mająca jedynie jedną "kotwicę" - ich ówczesne rozumienie czy lepiej powiedzieć: odczucie, czasu, w którym muzyka ta powstawała. Free jazz zatem taki, który ja uważam za kwintesencję tego stylu w amerykańskiej wersji. Jeśli ktoś to lubi, polubi i tę płytę. Ręczę, że jest co lubić.

Jameel Moondoc Trio - Fire in the Valley - Eremite MTE-08 CD

niedziela, 26 września 2010

Po prostu gratulacje

Nawet nie wiem, jak to zacząć. Było nerwowo. Jest wspaniale. Po wygranej z Niemcami i uprzednim zwycięstwie nad Kanadyjczykami - polska reprezentacja siatkówki na pewno wychodzi z grupy na Mistrzostwach Świata w siatkówce.

Gratulacje chłopaki!

I dalej trzymam za Was kciuki.

Noah Howard - pozostały tylko nagrania

Właśnie się dowiedziałem, że 3.09.2010 r. zmarł Noah Howard. Urodzony w 1943 r. w Nowym Orleanie muzyk był przedstawicielem free jazzu przełomu lat 60/70 ubiegłego wieku. Sam ptzyznawał się do wpływu jaki na jego muzykę wywarli John Coltrane i Albert Ayler. Potrafił jednak znaleźć swój własny, muzyczny język. Wiem, że był ceniony przez jednego z moich przyjaciół, który myślał o sprowadzeniu go na koncerty do Krakowa. Niestety pozostały nam jedynie nagrania. Co gorsza dostępne w głównej mierze na bardzo niszowych wytwórniach.

Ostatnio słuchane

Postanowiłem od czasu do czasu, ale w miarę często zamieszczać informację o muzyce, której słucham. Być może spowoduje to przypomnienie u Was dawno niesłyszanych nagrań. Być może zainteresuje jakimś nagraniem.

Zatem - ostatni weekend.

Tak się stało, że w łapy me w końcu wpadło kilka nagrań, których od lat szukałem, a nie miałem do nich żadnego dostępu. Bez ocen zatem, a jedynie gwoli przypomnienia, zawiadamiam, że mój gościnny CA640C był łaskaw połknąć przez weekend:

John Carter-Bobby Bradford - Flight for Four (Flying Dutchman)

John Carter-Bobby Bradford - Self-Determination Music (Flying Dutchman)

John Carter-Bobby Bradford - Secrets (Revelation)

Julius Hemphill - Dogon A.D. (Freedom)

Henry Threadgill - X-75, Vol. 1 (Novus)

Alexander von Schlippenbach Trio - Pakistani Pomade (FMP/Unheard Music Series)

Frank Gratkowski Trio - The Flume Factor (Random Acoustic)

Peter Brotzmann-Han Bennink - Atsugi Concert (Gua-Bungue)

Billy Bang-John Lindberg - New York Collage (Anima)

Yazzbot Mazut - W pustyni i w puszczy (Multikulti)

Bass X3 (Drimala)

I kilka nagrań niepublikowanych, w tym świetny koncert Joe McPhee Quartet poświęcony Albertowi Aylerowi (jak się pospieszycie to na Big'O'Zine jeszcze jest).

Koncerty, koncerty

Sam już nie wiem, co o tym sądzić, ale na stronie Kena Vandermarka pojawiła się intrygująca wiadomość, że w poznańskim SPOT 2.11.2010 r. ma zagrać Peter Brotzmann Chicago Tentet. Sam SPOT się jeszcze tym nie chwali, a do mnie nie dochodzą informacje o koncertach jazzowych w Polsce (przy okazji - jeśli ktoś z organizatorów chciałby skorzystać z tego medium do ogłaszania o nich, to zapraszam; adres pavbaranov na gmail.com). Jeśli tylko uda mi się potwierdzić i podać nieco więcej szczegółów, to pojawią się one zaraz gdy tylko się dowiem, albowiem chicagowskiego tentetu Brotzmanna żaden miłośnik współczesnego jazzu po prostu nie ma prawa przegapić.

Yazzbot Mazut - W pustyni i w puszczy

Przyznam, że muzyka zawarta na tej płycie kompletnie mnie zaskoczyła. Na plus.

Po pierwsze nie lubię w jazzie elekrycznego fortepianu i syntezatorów. Tu są. I nie przeszkadza mi to wcale.

Po drugie - nie lubię w jazzie, czy muzyce czerpiącej z jego źródeł gitary basowej. Tu jest i może być. Pasuje jak ulał.

Po trzecie - nie bardzo odpowiada mi muzyka koncepcyjnie należąca, bądź wywodząca się z tradycji jazzrocka. Ta muzyka w jakimś stopniu taką jest. Mimo wszystko - w przeciwieństwie do innych nagrań w podobnej stylistyce - nie odrzuca mnie po pierwszych utworach, słuchać mi jej się chce. Ba, gości nawet w mym odtwarzaczu dość często.

Powinno zatem być na "nie", jest na "tak".

Pięciu muzyków znalazło sobie jakąś niszę, w której muzyka improwizowana, jazz, rock, groove, funk, efekty brzmieniowe łączą się w nierozerwalną całość. Skoro zaś muzyka jest spójna, jest też po prostu dobra. Być może stylistyka muzycznego tygla wielu kultur, wielu różnych elementów i źródeł musiała poczekać na swój czas. Na to, by muzycy ją tworzący "dorośli" do tego co chcą tworzyć. Nie wiem, nie jest to istotne, choć zastanawia mnie od kilku dobrych lat, dlaczego podobne eksperymenty lat 70 ubiegłego wieku nudzą mnie okropnie, zaś we współczesnych próbach tego typu znajdują sporo ciekawiących mnie rozwiązań.

Generalnie - "W pustyni i w puszczy" świetnie się słucha. Mieszane, akustyczno-elektryczno-elektroniczne instrumentarium nadało zawartym tu dźwiękom interesujących struktur. Z jednej strony dźwięki elektrycznego piana oraz klarnetów zmiękczają brzmienie, z drugiej ostrzejsza gitara elektryczna wprowadza sporo fermentu. I to nic, że grzebnąwszy w pamięci można byłoby odnaleźć jakieś muzyczne konotacje, do których niemal wprost się odwołuje muzyka kwintetu. Mimo tego brzmi całkiem świeżo.

Na pewno zespół, któremu będę się przyglądał. Podobnie jak klarneciście Piotrowi Mrelechowi i gitarzyście Andrzejowi Szawarze, oraz pianiście Dariuszowi Dobroszczykowi, bo chyba są oni najciekawszymi postaciami.

Yazzbol Mazut - W pustyni i w puszczy - Multikulti MPI 006

Alexander von Schlippenbach - Pakistani Pomade

Kiedy w roku 1972 pojawiała się płyta "Pakistani Pomade", Alexander von Schlippenbach Trio było niemal bliźniaczym zespołem do Cecil Taylor Trio. W jednym i drugim zespole skład był niemal identyczny. Za Wielką Wodą za fortepianem zasiadał Cecil Taylor, po tej stronie Alexander von Schlippenbach. Tam perkusję obsługiwał Andrew Cyrille, bądź Sunny Murray, tutaj Paul Lovens. Lekka różnica była jeśli chodzi o dęciaki. W Ameryce John Lyons królował za saksofonem altowym, w Europie, Brytyjczyk Evan Parker obsługiwał saksofony sopranowy i tenorowy. Reszta niemal bliźniaczo podobna. Włącznie z koncepcją muzyki, której podstawowym celem - przynajmniej z mojego obecnego punktu widzenia - było wyzwolenie muzyki jazzowej z wszelkich okowów, historycznie narosłych jej przez lata. Mimo wszystko jednak oba zespoły dzieli w pewien sposób świat dźwięków.

Porównań nie będzie. Przynajmniej teraz.

Pakistani Pomade jest przykładem europejskiej szkoły free jazzu początkowego okresu jej tworzenia się. W roku 1972 byliśmy już po hardcorowo intensywnym Machine Gun, byliśmy już po orkiestrowych próbach Globe Unity Orchestra i po wielu innych jeszcze zdażeniach muzycznych, jakie rozegrały się w Europie w drugiej połowie lat 60 ubiegłego wieku.

Muzyka tria von Schlippenbacha była europejska. Myślę, że nawet w większym stopniu tkwiła w kilkusetletniej tradycji muzyki europejskiej, z całym jej "klasycznym" dorobkiem, niż w muzyce wywodzącej się z jazzowego, zatem u swego źródła - po prostu ludycznego pnia. Mimo absolutnego równouprawnienia wszystkich muzyków, mimo kompletnej swobody rytmicznej i melodycznej jej porządkowanie następowało według zasad wywodzących się z tradycji muzyki starego kontynentu. Gdyby nie to, że von Schlippenbach był traktowany jako muzyk jazzowy, to ze spokojem moglibyśmy go wówczas zaliczyć do awangardy tzw. "muzyki współczesnej" i znalazłby miejsce pośród innych jej ówczesnych tuzów, jak choćby Lutosławski, czy Penderecki, by ograniczyć się wyłącznie do polskiego podwórka. Pomimo otwartości i swobody, ta muzyka była dyscyplinowana na europejski, "kompozycyjny" sposób.

Gdzieś z końcem lat 70 ubiegłego wieku przeżyła kryzys. Podobnie jak zresztą cały ówczesny jazz. W miejsce komplementów krytyki wdarły się (nie chodzi mi o von Schlippenbacha, lecz w ogóle ocenę europejskiego free) całkiem nawet niewybredne ataki na tego typu podejście do materii muzycznej. I wydaje się, że dopiero wraz ze wznowieniami jej na CD, popularyzacji jej w USA poprzez choćby udział na tamtym rynku Petera Brötzmanna, czy serię Unheard Music Series Atavistika stała się ona ponownie - jeśli nie popularna - to na pewno intrygująca.

I w zasadzie należałoby się zastanowić bardziej nie tyle co zawiera Pakistani Pomade, ale czy i jaki wpływ na współczesny jazz, ów europejski pień free ma obecnie. Pozwolę sobie w tym miejscu postawić jedynie tezę, że wpływ ten jest słyszalny i rozwinąć ją innym razem. Ten tekst jest już bowiem i tak wystarczająco długi.

Alexander von Schlippenbach - Pakistani Pomade - FMP 0110, wznowienie - Atavistic/Unheard Music Series UMS240CD /nagranie UMS zawiera dodatkowe 4 utwory z sesji, których nie ma na oryginalnym LP/

Bass X3

Lubię takie składy. Nieszablonowe. Gebhard Ullman jest zaś jednym z tych jazzmanów, którzy mogą mi ich dostarczać. I od czasu do czasu to robi. BassX3 to zespół "zogniskowany" w basowym rejestrze. W dodatku w dość niespodziewanym składzie. Nie powiem, że lider, ale prawdopodobnie spiritus movens całego przedsięwzięcia, Ullman właśnie gra na klarnecie basowym i takimż flecie. Towarzyszą mu dwaj basiści: Peter Herbert i Chris Dahlgren, który również "obsługuje" inne instrumenty.

i...?

Z tarczą jak najbardziej. Wspaniały Fred Flinston krzyknąć by mógł swoje "yabadabaduuu" po wysłuchaniu płyty. Ja zapewne też, jednak powstrzymuję się nieco przez wzgląd na sąsiadów. Choć w istocie - ów okrzyk wystarczyłby za wszystko. Krótkie i entuzjastyczne "yabadabaduuu" powiedziałoby wszystko, a ja mógłbym się spokojnie udać do innych zajęć. Tak dobrze jednak nie ma. Napisać wypada nieco więcej.

Zanim jeszcze o zawartości krążka kilka uwag na wstępie.

Po pierwsze nie mam pojęcia w jaki sposób można tę płytę nabyć. Wypuściła ją wytwórnia Drimala Records, która chyba już nie istnieje. Firma ta nigdy nie miała swojej dystrybucji w Polsce. Być może zatem krążek jest jeszcze dostępny gdzieś w sklepach internetowych, być może pojawi się na rynku wtórnym. Możliwe, że kupić go będzie można podczas koncertów muzyków. Do mnie trafiła właśnie w ten sposób. Wiem też, że płyta była wznowiona przez Orchard, jednak chyba nie na wiele się to zda.

Po drugie. Audiofilskie periodyki zwracają uwagę na jakość nagrania. Sądząc po dźwiękach dobywających się z mojego lampiaka, jakość nagrania jest doprawdy przednia.

Po trzecie - Muzyka. Nie darmo piszę to słowo przez wielkie "m". Kibicuję Ullmannowi od lat kilku i przez lata te zwykle potrafił mnie zaskakiwać wciąż nowymi, świeżymi pomysłami. BassX3 brzmi niemal jak rockowa kapela. Z tą samą intensywnością. Z taką samą energią. Czadem. Z drugiej strony, muzyka zbliża się do czegoś, co zwykło się nazywać world music, współczesnym folkiem bez żadnych konkretnych odniesień. Jest w niej jakaś bezpretensjonalna bezpośredniość. Trafia w sam cel, w słuchacza. A jak trafi, to już nie puści. I niech tak będzie. Nie mam nic przeciwko. Z innej strony patrząc, jest to kawał wysublimowanych dźwięków, podanych w rejestrach, które zwykle wywołują miłe doznania. Mówiąc krótko i bez ogródek - rewelacyjne, świeże granie. Przy tym bardzo komunikatywne, świetnie brzmiące, niemal skoczne. Niemal na ludowo. Jednocześnie dźwięki te są jakby z zupełnie innego świata, do którego słuchacz nie jest kompletnie przyzwyczajony. To tak, jakby jednocześnie zaznawać niewypowiedzialnej przyjemności i równocześnie być łaskotanym. Gdzieś z tego biorą się dźwięki jedynego w swoim rodzaju tria. Wspaniałe dźwięki.

Gorąco polecam. Nawet biorąc pod uwagę konieczność włożenia nieco sił w zdobycie płyty.

Gebhard Ullmann/Chris Dahlgren/Peter Herbert - BassX3 (Drimala 109093/Orchard 34707

sobota, 25 września 2010

Energię czerpcie z Domu

Słowo się rzekło itd. z płotem na końcu, zatem napisać coś trzeba. Bądź można. Biorąc pod uwagę jednak wrażenia jakie mi od pewnego czasu towarzyszą słuchając tego koncertu raczej trzeba.

Pamiętam, że gdy jakieś dziesięć lat temu po raz pierwszy zetknąłem się z muzyką Kena Vandermarka to poraziła mnie wręcz iście rockowa energia wpleciona w nagrania pierwszego składu The Vandermark 5 oraz wcześniejszej nieco formacji The Vandermark 4. Było jazzowo, było odlotowo, ale było i rockowo. Potem, gdy Jeb Bishop zaprzestał gry na gitarze brakowało mi nieco tych ostrych dźwięków w V5. Zresztą zmieniła się także sama koncepcja granej przez ten zespół muzyki.

Koncert Powerhouse Sound z tegorocznego Newport Jazz Festival nieco przypomina już niemal zapomnianą przez Vandermarka koncepcję. Jest ostry jak brzytwa, energetyczny niczym Motorhead z najlepszych lat a przy tym swobodnie improwizujący. Niby nic wielkiego, ale łza się w oku kręci na wspomnienie takich nagrań jak "Simpatico". Tym razem bez puzonu, bez drugiego saksofonu. I z innymi muzykami. Zatem w zasadzie wszystko odmiennie.

Słuchając tego nagrania, przyszła mi refleksja, że Nate McBride jest w sumie jednym z lepszych muzyków grywających na gitarze basowej. Na pewno zaś jednym z niewielu, których w muzyce - choćby po części - jazzowej, na tym instrumencie w ogóle akceptuję. Co ciekawe - i moim skromnym zdaniem - nie usiłuje wywodzić swej gry od dwu bodaj najwiębardziej uznanych tuzów gitary basowej w jazzie - Jaco Pastoriusa i Marcusa Millera. Jego gra jest zupełnie odmienna, bardziej drapieżna, bardziej rockowa mimo, że wciąż osadzona w swej roli instrumentu będącego fundamentem sekcji rytmicznej.

Jeff Parker, który niekiedy mnie nudzi, niekiedy zachwyca, tutaj prezentuje się w sposób absolutnie, odlotowo dosadny. Ostre riffy, drapieżne solówki. W sumie od czego jest gitara elektryczna po Jimim Hendriksie...

Najmniej znanym muzykiem dla mnie jest perkusista John Herndon, którego gra wnosi funkowy groove i energię godną metalowych kapel.

I ostatni sprawca tego zamieszania - Ken. Tym razem bardziej energetyczny niż zdyscyplinowany. Głośny, choć bardzo melodyczny.

I można byłoby tak jeszcze długo, jednak to blog, zatem krótkie raczej informacje. Generalnie jednak Powerhouse Sound w obecnej formie wpisuję na listę zespołów do słuchania.

Może dlatego, że ostatnio słuchałem sporo rocka... ?

Koncert dostępny jest na stronie NPR: http://www.npr.org/templates/story/story.php?storyId=128985982

KV simpatique!

Sam Ken zachęca, zatem dlaczego nie powielić jego - miłych - wieści dla polskiej gawiedzi? Oto 27.09.br pojawić się ma na w radiu BBC koncert The Vandermakr 5. Będzie go można posłuchać tutaj: http://www.bbc.co.uk/programmes/b00twyq4

Ken zachęca również do wysłuchania koncertu Powerhouse Sound z Newport Jazz Festival 2010. Koncert jest dostępny pod tym adresem: http://www.npr.org/templates/story/story.php?storyId=128985982

Zachęcam do posłuchania, a moje wrażenia o PH już niebawem (może nawet dzisiaj).

O nagraniach, których nie ma...

Nie można mieć wszystkiego. Niestety. Są też koncerty, których nie można zobaczyć. Żeby nie wiem jak kochać jazz, żeby nie wiem jakimi pieniędzmi dysponować i tak się wszystkiego nie zobaczy i nie wysłucha. A głód muzyki (czy generalnie kultury, bowiem przecież nie tylko do muzyki się to odnosi) może być wielki. Zwłaszcza dla podgatunku homo sapiens znanego jako muzykożerca.

Stąd też, będąc muzykożercą doskonałym, szukam w internecie różnych muzycznych zdarzeń, których mi nie było dane doświadczyć. Zwłaszcza muzyków, których cenię, a nigdy nie miałem okazji ich zobaczyć. Z różnych względów zresztą.

Jednym z nich jest Kidd Jordan. Rewelacyjny saksofonista już zdecydowanie starszego pokolenia (urodzony w 1935 roku), który ciekawi mnie niezmiernie, a dostęp do jego nagrań, nie mówiąc już o koncertach jest praktycznie żaden. I to nie tylko w Polsce.

Wielką radość, zatem, sprawiło mi zdobycie kilku koncertów Kidda z różnych zresztą lat (jeśli ktoś będzie chciał, prześlę linka). Jednym z nich jest koncert, jaki nestor free dał 11.06.2008 r. na Vision Jazz Festival. Jak wiecie, nie bardzo lubię pisać o składach, jednak tym razem zrobię wyjątek, bowiem jest on powalający: oprócz Kidda, Billy Bang na skrzypcach, William Parker na kontrabasie i Hamid Drake na perkusji. Skład zatem rewelacyjny i takaż muzyka. Koncert jest stosunkowo krótki (nawet nie wiem, czy cały, zdaje się, że wyłącznie to jeden set), ale intensywny intensywnością, którą dają mi niemal wyłącznie muzycy zza Wielkiej Wody. W dodatku - chyba się starzeję - zwykle co najmniej średniego pokolenia. Zgiełk, furia, tenor wchodzący w sopranowe rejestry, wściekłe - niekiedy - skrzypce i kipiąca energią sekcja. Rewelacja ponownie świadcząca o nieprzemijalności free jazzu. Nie ma znaczenia temat (którego zresztą nie ma), nie ma znaczenia co jest grane, chyba nie ma też znaczenia jak. Choć tu chyba się rozpędziłem, bowiem z doskonałości owego "jak" rodzi się to co w tej muzyce - wg mnie - najważniejsze. Ona dociera wprost. To żadne konceptualne zadanie i łamigłówka. Siadasz przed tą muzyką i pozwalasz jej do siebie dojść. Przy uszach szeroko otwartych dojdzie w sposób tak dosadny, że przeżyjesz coś na kształt nirwany, jeśli nie nią samą. Jeśli zaś tego nie usłyszysz, to jeszcze nie pora na takie dźwięki. Na taką intensywność.

Dla mnie rewelacja. I dlaczego - skoro nagrane - nikt tego nie chce wydać?

piątek, 17 września 2010

Shipp, Morris... Hipnosis

Świętujący swoje 10 lecie Jazzclub Hipnoza z Katowic zgotował nie lada gratkę miłośnikom jazzu z najwyższej, lecz niekomercyjnej, półki.

Oto 21 września o 20.00 w klubie winien rozpocząć się koncert duetu - Matthew Shipp i Joe Morris.

W tym roku jeszcze kilka koncertów artystów związanych z wytwórnią Ninja Tune, ale o tym innym razem.

Mały jubileusz, czyli KJJx5

Ani się spostrzegliśmy, jak krakowskiej Alchemii i Markowi Winiarskiemu stuknęła piątka. Dzisiaj rozpocznie się piąta edycja Krakowskiej Jesieni Jazzowej. W sumie aż się nie chce wierzyć, że to już pięć lat.

Co nam zgotowali? Wychodzi na to, że tym razem będzie sporo muzyki spod znaku europejskiej sceny jazzowej. Całość jak zwykle wygląda imponująco i prezentuje się tak:

- 17.09.2010 / piątek / 20.00 / Klub Fabryka / ul. Zabłocie 23

FULL BLAST

Po koncercie zabawa z Dj’ami:

MR. Krime & Daniel Drumz Showcase

- 26.09.2010 / niedziela / 20.00 / Klub Alchemia / Plac Nowy

PIERRE FAVRE & SAMUEL BLASER /SWISS CLUB

- 30.09.2010 / czwartek / 20.00 / Klub Alchemia / Plac Nowy

LUCIEN DUBUIS TRIO / SWISS CLUB

- 02.10.2010 / sobota / 19.00 / Klub Alchemia / Plac Nowy

PHALL FATALE / SWISS CLUB

Po koncercie zabawa z Dj’ami:

MR. Krime & goście

- 07.10.2010 / czwartek / 20.00 / Klub Alchemia / Plac Nowy

RAFAŁ MAZUR ELECTRO-ACOUSTIC QUARTET

- 10.10.2010 / niedziela / 20.00 / Klub Alchemia / Plac Nowy

LUCAS NIGGLI & PETER ZUMTHOR / SWISS CLUB

- 16.11.2010 – 19.11.2010 / wtorek - piątek / 20.00 / Klub Alchemia / Plac Nowy

3 małe składy Barry Guy New Orchestra

W ramach obchodów 10-lecia istnienia orkiestry

Po piątkowym koncercie zabawa z Dj’ami:

Dj Kicó & Zombee / Silesian Banquet Union

- 20.11.2010 / sobota / 20.00 / Klub Fabryka/ ul. Zabłocie 23

Barry Guy New Orchestra (12 osób)

Po koncercie zabawa z Dj’ami:

Dj Kicó & Zombee / Silesian Banquet Union

- 27.11.2010 / sobota / 19.00 / Klub Alchemia / Plac Nowy

DEAD CAPO / SPAIN JAZZ

Po koncercie zabawa z Dj’ami:

MK Krime + goście

- 29.11.2010 / poniedziałek / 20.00 / Klub Alchemia / Plac Nowy

KEN VANDERMARK SOLO

- FINAŁ KRAKOWSKIEJ JESIENI JAZZOWEJ

30.11.2010 / wtorek / 20.00 / Klub Alchemia / Plac Nowy

Freejazzowa maszyna do wróżenia

Dj Ken Vandermark

Organizatorom gratulacje, a ja - w miarę możliwości - postaram się napisać tutaj jak bywało. Zapraszam jednak przede wszystkim do osobistego zapoznania się z muzyką.

czwartek, 9 września 2010

We wish you...

Czas płynie nieubłaganie i ani się spostrzegliśmy, jak jeden z absolutnych herosów saksofonu tenorowego 7.09.br właśnie ukończył lat 80.

Wszystkiego najlepszego Panie Sonny Rollins!