piątek, 31 grudnia 2010

Nowy Rok 2011, czyli obynam

Nieistniejące słowo "obynam", rozwijalne do formy zwrotnej "obynamsię" (oczywiście istnieją też pochodne "obywam" czy "obyim") najlepiej potrafi określić to, czego chcę, nam wszystkim miłośnikom muzyki, a jazzu w szczególności życzyć na nadchodzący rok.

Zatem..

Obynam rok 2011 przyniósł mnóstwo wspaniałej muzyki i tyle czasu, by móc ją poznać i wysłuchać. Oby był wspaniały dla wszystkich tych, którzy nam (znów "obynam") zapewniają możliwość jazzowych wrażeń. Właścicieli klubów, bez których nie byłoby koncertów. Organizatorom festiwali - bez których, byłyby wyłącznie koncerty. Właścicielom niezależnych wytwórni płytowych, by wytrwali w swym dziele przedstawiania ciekawych zjawisk muzycznych. Właścicielom, a raczej dyrektorom muzycznym wielkich wytwórni, by w końcu powrócili do przedstawiania po prostu ciekawego jazzu, a nie czegoś, co uzupełnia katalog i ewentualnie może zostać sprzedane, a raczej wciśnięte z etykietką jazz.

I przede wszystkim.

Muzykom, by nie opuściły ich pomysły. By, znów potrafili przykuć naszą uwagę. By ich muzyka sprawiała nam mnóstwo wrażeń.

Wszyskim zaś Wam, czytelnicy, muzycy, organizatorzy, wszystkim po prostu - by nadchodzący rok sprawił, że szybko zapomnicie o właśnie mijającym, albowiem - niezależnie od tego jaki był - ów 2011 niech się jawi jako pod każdym względem najlepszy ze wszystkich dotychczas przez Was przeżytych.

Paweł.

=-=-=-=-=
Powered by Blogilo

czwartek, 30 grudnia 2010

Marty Ehrlich - Fables

Jeszcze kilka lat temu, gdyby ktoś mnie poprosił o wymienienie moich ulubionych saksofonistów czy klarnecistów, to jestem niemal pewny, że pośród wymienianych ad hoc nazwisk pojawiłoby się Marty Ehrlicha. Uwielbiałem jego płyty wydane przez Enja Records, ciekawiły nagrania Julius Hemphill Sextet, pojawiały się inne jeszcze, równie ciekawe. Potem jakoś wypadł z orbity moich zainteresowań. Nie spotykałem nowych płyt, ba, wręcz ich nie poszukiwałem nawet. Ehrlich, po którymś ze swoich nagrań przeszedł ze strony jazzu na muzykę klezmerską - przynajmniej tak oceniłem - a tę drugą uwielbiam tak na prawdę raz do roku, na krakowskim Kazimierzu.

Nagranie, które firmowane jest przez Marty Ehrlicha z zupełnie mi do tej pory nie znanym Hankusem Netsky'm, a wydane w tym roku przez Tzadik, powiedzmy, że wpadło mi w ręce. Z jednej strony interesujące samo w sobie, przez to, że interesują mnie duety. Z drugiej... przecież dawno nie słuchałem Ehrlicha.

Duet wcale duetem się nie okazał, a przynajmniej na całej płycie. Muzykom towarzyszą od czasu do czasu na tubie Marcus Rojas oraz Jerome Harris na akustycznej gitarze basowej. Dwaj ostatni panowie są mi znani. Druga z głównych postaci płyty - Netsky okazał się zaś wybitnym twórcą związanym z muzyką klezmerską oraz twórcą Klezmer Conservatory Band.

Cóż, jakby nie patrzeć, albo raczej słyszeć, mój ulubiony, jazzowy okres twórczości Ehrlicha chyba odszedł już w niepamięć. Fables przynosi dziesięć utworów, głównie autorstwa Ehrlicha, utrzymanych w konwencji szeroko czerpiącej z muzyki żydowskiej. Utworów jakby nie patrzeć urokliwych. Miniaturek, które można byłoby wysłuchać w kazimierskiej synagodze podczas wspomnianego wcześniej Festiwalu. Potrafię docenić ich piękno, potrafię się zauroczyć. Potrafię do tej muzyki wrócić. Z czystym sumieniem mogę ją również zarekomendować wszelkich sympatykom współczesnej muzyki klezmerskiej. Mogę również polecić wszystkim, którzy - podobnie jak ja - uwielbiają dźwięk klarnetów. Ehrlich gra tu sporo zarówno na klarnecie, jak i na klarnecie basowym. Co jeszcze ciekawsze, nie lubiąc wszelkiego rodzaju nakładek - pozostaję pod dość dużym wrażeniem dialogów ze samym sobą, jakie są jego udziałem na przykład w utworze Scroll no. 2 (tu tych nakładek jest jeszcze więcej, albowiem Ehrlich prowadzi bardzo przyjemną rozmowę pomiędzy Ehrlichem grającym na klarnecie, Ehrlichem grającym na flecie oraz Ehrlichem grającym na klarnecie basowym. Jak dla mnie - tego typu utworów mogłoby tu być zdecydowanie więcej. Pojawiają się tu bowiem, choć w istocie zakorzenione w tradycji muzyki żydowskiej, improwizacje, to jednakże bardziej otwarte od tych dźwięków, które wychodzą spod palców Netsky'ego. Gdy sięga - szczególnie po fortepian - mam wrażenie, jakbym słuchał całej mniej lub bardziej koncertowej tradycji tej muzyki. Nic, niestety, ponad to. A chciałoby się coś usłyszeć.

Osobiście wieszam ją na kołku "ciekawostka" do posłuchania kiedyś. Po prostu nie jest to stylistyka, która obecnie najbardziej mnie interesuje.

Marty Ehrlich - Fables (Tzadik TZAD 8155), 2010

=-=-=-=-=
Powered by Blogilo

Dave Liebman - Evan Parker - Tony Bianco - Relevance

Przedziwne to spotkanie. Dave Liebman nagrał niezliczoną ilość płyt. Zwykle kojarzy mi się jednak bądź to ze współczesnym mainstreamem, bądź z muzyką będącą swoistym rozwojem koncepcji wyniesionych jeszcze ze współpracy z Davisem. Fakt, od czasu do czasu pojawiał się jakiś pomysł na muzykę swobodniejszą, jednakże zwykle również dość mocno zakorzenioną w tradycji free jazzu.

Evan Parker, jest tuzem europejskiego free. Chyba nie tylko free jazzu, bo temu, co często prezentuje bliżej chyba do free improv niż do jazzu. Również nagrał płyt co niemiara. Niemal wszystkie bezkompromisowe i wymagające dość szeroko otwartych uszu by ich słuchać.

Co może połączyć tych dwu zacnych Panów? Nie wiem, na pewno jednak połączył wspólny występ jaki miał miejsce z końcem stycznia 2008 r. w Londynie. Jego zapis ukazał się właśnie nakładem kanadyjskiego Red Toucana.

Obu saksofonistom towarzyszył amerykański perkusista, przebywający na stałe w Europie - Tony Bianco, nota bene sprawca spotkania, na które Liebman czekał ponoć lata. Tyle tytułem wstępu.

Gdybym posłuchał tej płyty nie wiedząc kto tu gra, być może postawiłbym tezę, że jednym z muzyków jest Evan Parker. Z pozostałymi miałbym nie lada trudność. Dave Liebman byłby chyba ostatnią postacią, która mogłaby mi przyjść do głowy. Składający się z czterech części w całości wyimprowizowany koncert stanowi przykład free jazzu sięgającego tradycji późnego Coltrane'a, szczególnie tego z okresu duetów z Rashidem Ali.

Wiem, że płyta uzyskuje bardzo dobre oceny. Na pewno nie jest zła. Trudno mi jednak by było stwierdzić, że jest to jakieś absolutne wydarzenie muzyczne. Fakt, spotkali się tutaj po raz pierwszy i jedyny dwaj wspaniali saksofoniści. Fakt, porozumienie między nimi, a także z perkusistą jest świetne. Fakt, że muzyka może się podobać. Jest tu sporo dokładnie tego, co fani free jazzu lubią najbardziej. Świetne, potoczyste improwizacje pozbawione jakichś wyrazistych zakotwiczeń. Swoboda, bezkompromisowość. Trudno mi jednak byłoby stwierdzić, że spotkanie tych trzech muzyków jest czymś odkrywczym, że wnosi do muzyki jakąś wartość wcześniej nie znaną. Trudno też mi stwierdzić, że muzyka ta stanowi jakiś ważny krok na drodze rozwoju free. Chyba dawno jednak tego już nie oczekuję. Mamy tu natomiast na pewno rzetelne, free jazzowe granie, mieszczące się ogólnie w coltrane'owskiej tradycji free. I nie tylko chodzi mi tu o saksofonistów, ale również o Bianco, który sięga po Aliego. Samo w sobie - świetne. Ciekawe przez wzgląd na spotkanie Liebmana i Parkera. Ciekawe, bo muzyka mimo wszystko, po tylu już latach grania w tej konwencji, przemawia w dalszym ciągu. Sądzę jednak, że jest to typowe nagranie dla entuzjastów free jazzu, do których i ja się zaliczam.

W każdym bądź razie - słuchać głośno. Bezkompromisowa muzyka wymaga bezkompromisowości.

Dave Liebman - Evan Parker - Tony Bianco - Revelance (Red Toucan RT 9338), 2010

=-=-=-=-=
Powered by Blogilo

środa, 29 grudnia 2010

Ingebrigt Håker Flaten & Håkon Kornstad - Elise

Improwizowana muzyka ze Skandynawii ma różne oblicza. Generalnie zaś dwa. No trzy, biorąc pod uwagę cały nu jazz, który gdzieś tam tkwi i wielu muzyków do niego ciąży. Ta muzyka jest albo wściekła, albo dostojnie piękna.
Duet sam w sobie nie przynależy do żadnej z tych kategorii.
Duet, na który składają się panowie Ingebrigt Håker Flatena i Håkon Kornstad również niczego nie przesądza.
Nawet jeśli wiemy, że muzyka zawarta na płycie jest albo muzyką ludową pochodzącą z terenów rodzinnych basisty, bądź nią inspirowana niczego nie przesądza.
Otwarzacz. Play. Gra. Cicho i spokojnie. Chciałoby się ulec stereotypom i powiedzieć - mroźnie. Jednak, po chwili refleksji - niekoniecznie tak trzeba ją odbierać. NIekoniecznie taką jest. To tylko nasza projekcja, przez pryzmat naszego wyobrażenia.
W istocie mamy na tej płycie do czynienia z wyciszoną, przepięknie wyimprowizowaną muzyką jazzową, która u swego podłoża - w znakomitej większości - ma melodie ludowe z okolic Oppdalu. Muzyka, którą przynajmniej ja odbieram w taki sposób, że mogłaby powstać niemal wszędzie. Gdyby nie informacja o tradycyjnym charakterze tych utworów nawet bym nie przypuszczał, że pochodzą one z najmroźniejszych miejsc Europy.
Czego się można spodziewać? Obłędnej techniki służącej muzyce. Wyciszonych, w dużej mierze dźwięków. Pięknego porozumienia pomiędzy muzykami. Odprężenia. Wyciszenia. To już odbiór.
Z całego serca, mogę tę płytę rekomendować wszystkim. Im dłużej się jej słucha, tym w większym stopniu staje się ona piękna.
Ingebrigt Håker Flaten & Håkon Kornstad - Elise (Compunctio 002), 2008

Tiziano Tononi - Vertical Invaders

Ta muzyka jest jak podróż w czasie. Mimo, że brzmi świetnie, ba, nawet nowocześnie, to mam jakieś takie wrażenie, jakbym słuchał dawnych nagrań z Leroy Jenkinsem czy - może nawet prędzej - Billy Bangiem. Być może na takie zdanie ma wpływ brzmienie zespołu, które chcąc nie chcąc musi być charakterystyczne i prawdopodobnie również musi przywoływać z pamięci dawniej słuchane dźwięki. Trio składające się z muzyków grających na skrzypcach, basie i perkusji w dużym stopniu, przez swoją sonorystyczną tożsamość bywa podobne do innych. Oprócz wywoływanych u mnie konotacji z muzyką wielkich skrzypków free jazzu, muzyka ta przywodzi również na myśl tę, która manifestowana była na przełomie lat 60 i 70 ubiegłego wieku, jako Czarna Muzyka, Nowa Czarna Muzyka, czy jak ją tam zwać chcemy. W każdym bądź razie muzyka grana przez - głównie amerykańskich Murzynów, którzy manifestowali za jej pomocą przywiązanie do afrykańskich źródeł. Być może jest to także efekt użycia nie tylko "czarno" brzmiących skrzypiec, ale i takich instrumentów jak shakuhachi (choć ten z kontynentem afrykańskim niewiele ma wspólnego), shenai, czy bębna udu.

Dość tego malkontenctwa, że gdzieś mam jakieś skojarzenia, że gdzieś mi coś przypomina. Teraz już z zupełnie innej beczki.

Płyta jest po prostu wspaniała. Skrzy się kolorami, świetną, bardzo źródłową grą wszystkich muzyków. Jest to taki jazz, który zawsze lubiłem i pewnie już na zawsze lubił będę. Ciekawe improwizacje, osadzone w muzyce czerpiącej pełnymi rękami z tradycji afrykańskiej. To muzyka, która jest interesująca nie tyle stwarzając jakieś intelektualne wyzwania, ale taka, która jakoś podskórnie dochodzi wprost do duszy.

I nic dodać, nic ująć, bo przegadam tę płytę, a warta jest każdej sekundy jej poświęconej.

Tiziano Tononi (feat. William Parker & Emanuele Parrini - Vertical Invaders (CAMJazz 120171-5), 2010 /rec.3007/

wtorek, 28 grudnia 2010

The Portico Quartet - Isla

Powiem tak: muzyka zagrana na tej płycie nie powinna mnie kompletnie interesować. Nie moja stylistyka. Gdzieś w mrokach dziejów porzuciłem słuchanie tego typu dźwięków wraz z pozostawieniem na półce płyt Jana Garbarka z lat 80/90 ubiegłego stulecia. Niemniej jednak w jakiś szczególny sposób dźwięki te mnie zniewalają. Do tego stopnia, że jest to jedna najczęściej słuchanych przeze mnie płyt w ostatnim czasie.

The Portico Quartet, to młody zespół, młodych muzyków. Z brytyjskich wysp. Dokładnie z Londynu, co i tak nie ma większego znaczenia. Zespół - jeśłi wytrwa w postanowieniu prezentowania nam swej muzyki, jest gdzieś na początku swej drogi, choć istnieje już kilka lat. Pośród innych kwartetów, wyróżnia go skład instrumentalny. Oprócz bowiem typowych instrumentów jak saksofony, bas i perkusja, czwarty z muzyków gra na wymyślonym przez PANArt instrumencie o nazwie hang. Dodatkowo na płycie udziela się jeszcze elektronika, ale w dość niewielkiej ilości. Sam hang perkusyjnym instrumentem przywołującym mi dwa skojarzenia: hawajskie bębny stalowe, oraz... osjanowe "garnki z Olkusza ułożone dnem do góry, tak by tworzyły skalę".

Tak, czy inaczej brzmienie jest dość osobliwe i to ono jest wyróżnikiem tej muzyki. Sama zaś, jest potoczysta, lekka, ulotna, "powietrzna" w ten sam sposób jaki znany mi jest z takich płyt jak choćby "Twelve Moon" wspomnianego Garbarka. Generalnie zatem kameralny jazz, z jakimś niezbyt identyfikowalnym wpływem, jakiegoś wszechświatowego folku bez żadnych korzeni, ani możliwości wskazania źródeł. Obawiam się, że nic nie wnosi i w historii tej muzyki (mimo nominacji wcześniejszej i debiutanckiej płyty do prestiżowej Mercury Music Prize) nie zapisze się na trwale. Niemniej jednak muzyka ta ma coś w sobie zniewalającego. Na pewno jest nim właśnie brzmienie. Myślę, że miłośnicy ECMu mogą spokojnie sięgnąć po to nagranie.

The Portico Quartet - Isla (Real World Recordings 954872) 2010

Peter Brötzmann Trio - For Adolphe Sax

Szczerze ciekaw jestem jaką minę miałby niejaki Antoine-Joseph (szerzej znany właśnie jako Adolphe) Sax, gdyby wysłuchał muzyki nagranej niemal równo w 120 lat po opatentowaniu przez niego swego najsłynniejszego wynalazku - saksofonu. Muzyki nagranej - jak głosi tytuł - właśnie dla niego i na pewno takiej, gdzie instrument wynaleziony przez Pana Saksa gra znaczącą rolę.

Hołdem, złożonym twórcy swego, mimo wszystko chyba głównego, instrumentu Peter Brötzmann rozpoczynał swoją solową karierę. Tym razem w trio z dwoma innymi, wielkimi europejskiej, a już szczególnie niemieckiej (momo, że perkusista jest Szwedem), sceny free - Peterem Kowaldem oraz Sven-Åke Johanssonem. Po ponad 40 latach od jej nagrania, można się chyba zastanowić, czy i jakie - oprócz historycznego - ma znaczenie to nagranie. Ten tekst nie będzie aspirował do próby tej analizy. Niemniej jednak, chciałbym wskazać kilka śladów, które - jakże bym tego chciał - sami znajdziecie, którymi sami pójdziecie i... uzupełnicie.

O takiej muzyce, zwykło się mówić, że jest bezkompromisowa. Nie wiem o co chodzi, bo nie wiem o jakich kompromisach mówimy w przypadku sztuki, a już na pewno w przypadku tak otwartej formy, w jakiej znaleźli się w 1967 roku trzej autorzy tej muzyki. Może ową bezkompromisowością jest tak na prawdę barak jakiejkolwiek formy tej muzyki. Jedyną, która jest czytelna. Jedynym sformalizowaniem jej, włożeniem w jakiekolwiek ramy jest skład, który przecież w żaden sposób nie stanie się inny. Zawsze był, jest i będzie to tercet saksofonisty, basisty i perkusisty. Sama muzyka, jeśli już przywodzi mi cokolwiek na myśl, to "muzyczny potok świadomości". Jeśli się słucha Brötzmanna obecnie, nawet w tych wydałoby się jeszcze bardziej otwartych formach, jak solo, czy w duetach, jest obecnie muzykiem, w którego grze znaleźć można o wiele więcej struktur, świadomego budowania napięcia w ramach utworu, czy improwizacji. Ba, obecnie - można nawet zauważyć ślady jakiejś melodii (w tym sensie, że są to uporządkowane dźwięki). "For Adolphe Sax" w swoich trzech utworach niczego takiego nie ma. Cała muzyka kształtowana jest tak, jakby ktoś dał start do biegu i wszyscy gdzieś popędzili. Nawet jeśli ktoś się zmęczy i na placu boju pozostanie jeden, czy dwu muzyków, to wydaje się to właśnie w sposób fizjologicznie naturalny, a nie naturalnie intelektualnie. Jest w tej muzyce absolutny zgiełk. Nia ma chwili do stracenia. Muzyka zagrana jest tak, jakby nie tylko miała to być pierwsza, ale i ostatnia płyta tych muzyków. No, bo cóż po takim nagraniu zagrać by można. Czas pokazał, że można, choć niekoniecznie już w dokładnie ten sam sposób, w jaki to pokazane tutaj. Często mówi się, że muzyka ta jest jakby europejską wersją najbardziej free okresu Alberta Aylera. Cóż, mimo wszystko nie wydaje mi się (ale o tym kiedy indziej). Moim zdaniem, koncepcja "For Adolphe Sax" ma więcej wspólnego z np. "Ulyssesem" Jamesa Joyce'a niż jakąkolwiek ówczesną, czy historyczną formułą jazzu aż do 1967 roku. Często też zarzuca mi się, że piszę, że jakaś muzyka jest abstrakcyjna. Ta właśniej jednak taką mi się jawi. Jeśli bowiem w plastyce za abstrakcjonizm uważa się kierunek, który charakteryzuje się wyeliminowaniem wszelkich przedstawień mających bezpośrednie odniesienie do form lub przedmiotów obserwowanych w rzeczywistości, to muzyka zawarta na "For Adolphe Sax" jest muzycznym odbiciem tej samej filozofii, czy spojrzenia (pamiętajmy, że Brötzmann jest plastykiem z wykształcenia) przetransormowanym na sztykę muzyczną. Obecnie dość łatwo przychodzi nam rozpoznać poszczególne elementy tej muzyki, ale z górą czterdzieści lat temu, słuchacze mieli pełne prawo być zaskoczeni wszystkim, co usłyszeli. Nigdy wcześniej nie słyszeli takich dźwięków.

Czy dzisiaj muzyka ta ma znaczenie? Czy warto ją posłuchać, czy wręcz słuchać? Czy też po prostu poznać?

Dla mnie odpowiedź na to pytanie jest oczywista i to pomimo faktu, że obecnie Brötzmann znajduje się w zupełnie innym miejscu, zaś próba grania w sposób ściśle odpowiadający formule wypracowanej na "For Adolphe Sax" byłaby uznana za wtórną i naśladowczą. Niemniej jednak, to jest pewien fragment historii jazzu, pewien fragment jazzowej tożsamości, bez którego obecne, twórcze oblicze jazzu, myślę, że nie miałoby takiego charakteru, jak ma. "For Adolphe Sax" jest jakby osiągnięciem horyzontu i dowiedzeniem się, że za nim nie ma już niczego. Dalszy rozwój, przedłużenie tej linii nie będzie już możliwe. Faktem, że części muzyków uświadomienie sobie tego faktu zabrało co najmniej następną dekadę. Nie wyobrażam sobie jednak, że bez świadomości będącej wynikiem uważnego przesłuchania takiego nagrania jakim jest omawiana płyta (oczywiście pośród innych jeszcze), muzyka grana przez obecnych najbardziej kreatywnych muzyków jazzowych (nota bene do nich zaliczam samego Petera Brötzmanna) byłaby taką samą jaką jest. To też teza do innego jeszcze materiału, ale o tym kiedy indziej.

Peter Brötzmann Trio - For Adolphe Sax (Brö 1, FMP 0080, Atavistic UMS230CD; ostatnie i jedyne wydanie w formie CD zawiera dodatkowy utwór zagrany w kwartecie z Fredem van Hove; osobiście żałuję, że nie zawiera nagrania Usable Past, czy choćby utworu zamieszczonego na Free Jazz West). Definicja abstrakcjonizmu pochodzi z Wikipedii.

niedziela, 26 grudnia 2010

George Michael - Songs from The Last Century

W bożonarodzeniowe święta chodzi po mnie swing. Obojętnie czy Ella, czy Frank. Niech będzie Swing!

W tym roku, jednak, miejsce wielkich zajął... równie wielki, tyle, że nie swingowej muzyki. Na imię ma George. Na nazwisko Michael. Znany ze skandali obyczajowych. Znany z Wham! Ze swojej kariery solowej. Podobnie do Whitney Houston winien być też znany ze zmarnotrawienia swego talentu.

Tym razem telent mamy jak na dłoni. Michael dysponuje dość wysokim, ale ciepłym głosem, którym potrafił zaśpiewać niemal wszystko. Pop, soul, funk... nawet utwory Queen. Tym razem zaśpiewał w manierze, w konwencji zbliżającej się do Shirley Horn.

Mam do George'a zastrzeżenia. Ale tylko jednej natury. Wybrane utwory mogłyby trwać o wiele dłużej. Nie miałbym nic przeciw. Michael śpiewa bardzo stylowo, choć... z drugiej strony bardzo normalnie jak na siebie. Ot. nagranie udowadnia, że może on zaśpiewać wszystko. Tyle, że... te nagrania, które - wydaje mi się - przeszły dość niepostrzeżenie dla wszystkich chcących nowego Careless Whispers, czy Freedom. A przecież płyta jest na swój sposób doskonała. Świetne aranże. Świetne wykonanie.

No właśnie. Wykonanie. Na płycie mam kilka swoich typów. Pierwszy, to Roxanne. Staruteńki kawałek Police i bodaj ich pierwszy przebój. Kiedyś, ze względów obyczajowych, był na czarnej liście w BBC. Nie był puszczany, był ignorowany. Nie istniał. Lata minęły i chyba to BBC zmieniło zdanie. Roxanne jest jednym z tych, najbardziej rozpoznawalnych utworów. Niezależnie od tego w jakiej wersji grane. Tu ciepło, swingowo. Zupełnie inaczej, do - mimo wszystko - drapieżnego śpiewu Stinga. Piekielnie kołysząco. Ciepło. A przecież Michael ciepło potrafi zaśpiewać. Czuje się zatem jak ryba w wodzie.

... Last Christmas...?

Proszę o jeszcze.

Na płycie znajduje się również genialne wykonanie

A przecież są tu jeszcze absolutnie genialne wykonaie Wild is the Wind. Nieco podobne do tego, które znane mi jest z wykonania Shirley Horn. Równie ciekawe, równie dobre. Czy wystarczy taka rekomendacja? Piękne, trafiające tam, gdzie winno.

A przecież jest tu tych nagrań więcej. Równie dobrych. Jedyne zastrzeżenie - plyta trwa zbyt krótko. Michael nie zechciał zmierzyć się potem z podobnym repretuarem. Szkoda, bowiem mógłby stanowić rewelacyjnie dobrą alternatywę dla wszelkich gwiazdek jazzu, które dziś chcą uchodzić za Wielkie Gwiazdy. Panie i Panowie, gwiazda pop po prostu Was wyliczyła na punkty. Jesteście nikim przy niej.

I niech tak pozostanie. U mnie.... jest taki klawisz... repeat...

George Michael - Songs from the Last Century (Virgin 48740)

piątek, 24 grudnia 2010

Wesołych Świąt

Wszystkim czytelnikom, entuzjastom muzyki, życzę jak najmilszych Świąt Bożego Narodzenia. Słuchajcie muzyki, odpoczywajcie, miejcie w kończu czas dla siebie i swoich najbliższych.

Paweł

czwartek, 23 grudnia 2010

Avre Henriksen & Bill Frisell live at Moers, 23.05.2010 r.

Od wielu już lat się zastanawiam. Dobrze, to czy nie. Czy rację miał Franz Kafka, czy też Max Brod. Czy mamy prawo, czy ktokolwiek ma prawo pisać do szuflady. Czy dzieła, obojętnie jakie mają prawo przejść obok, bo z różnych przyczyn nie zostały wydane. Bo piractwo, bo partactwo, bo ekonomia, bo...
Szczerze powiedziawszy, ceniąc prawa artystów do dysponowania przez nich własnym dziełem. Ceniąc prawa ich, do ich praw autorskich, zaczynam powoli zbliżać się do stwierdzenia, że ktokolwiek, kto nie chce korzystać z własnych praw, nie ma prawa kwestionować praw nas, nas wszystkich, ogółu ludzkości - by powiedzieć to niemal z dużą przesadą - do prób poszukiwania przejawów ich geniuszu. Dlatego też, jeśli znajdę gdzieś w sieci nagranie, które nie jest publikowane, a które z jakichś przyczyn uważam za ciekawe, będę je opisywał. Będę je opisywać nawet wówczas, kiedy - niestety - nie stałem się uczestnikiem istnienia tych dźwięków we wszechświecie i z tych przyczyn nie mogłem przekazać z nich relacji koncertowej. Z różnych względów jednak - dopóki nie uzyskam zgody artysty na choćby podanie linka do miejsca, w którym takie nagranie się znajduje, nie będę publicznie wskazywał gdzie (poniekąd) łamane są ich prawa. Chcecie - to szukajcie. Ja ułatwiać nie będę.
Dość wstępu, czy też wytłumaczenia się z poniższych słów.
Po tym wstępie już wiadomo, że takiego nagrania nie ma. Przynajmniej nie ma oficjalnie. Istnieje w świecie internetu, bądź pośród nagrań rozprowadzanych między sobą przez traderów. Nie ma, bo...? Nie wiem, być może dlatego, żę muzycy nie są jeszcze zadowoleni ze swej współpracy na tyle, by udostępnić swą muzykę światu, być może dlatego, że nie próbowali jeszcze nikogo nią zainteresować, a być może dlatego, że nikt z Wielkich na tej muzyce się jeszcze nie poznał.
Jest ich dwu: Bill Frisell i Avre Henriksen. Jeden gra na gitarach, drugi - przede wszyskim zawłaszczył brzmienia trąbki. Także wspomaganej eletronicznie. Po kilku latach znajomości, w duecie pojawili się w maju tego roku w Moers grając koncert składający się z trzech utworów autorskich i jednego Joni Mitchell. Powstała w ten sposób muzyka jest - z braku innych słów - po prostu piękna.
Coś mnie wzięło dzisiaj na muzykę piękną i bogatą zarazem. Bogatą w brzmienia, które kształtowane są przy użyciu dość niekonwencjonalnych środków. Gitara Frisella jednocześnie jest jedna i nie-jedna. Brzmi jak wiele gitar na raz, ale do takiego odbioru jego gry, ten wielki gitarzysta, potrafił już nas nie raz przygotować. Henriksen i jego trąbka oraz elektroniczne dźwięki przez niego produkowane, również nie brzmią jak muzyka obsługiwana przez wyłącznie jednego człowieka. Mamy zatem duet i doprawdy dużo więcej dźwięków.
Wspomniane utwory autorskie, na znanym mi nagraniu noszą tytuł Fields of Moers i zaopatrzone są kolejnymi numerami, co sugeruje dłuższą kompozycję podzieloną na części. Nie wiem jak w istocie z tym było. Jeśli tak, to Pierwsze Pola są, brzmią, jak jedynie wstęp do Drugich, gdzie oprócz instrumentów pojawia się również głos henriksena, który pomimo skandynawskiego nazwiska brzmi jak rodem z najgęstrzego, afrykańskiego buszu. Jest jakąś skargą. Smutną opowieścią. Przyznam, że nie mam pojęcia po jakiemu śpiewa trębacz, muzyka przejmuje jednak właśnie jakimś smutkiem. Jakby opowiadał o czyimś niezbyt udanym życiu. Jakby opowiadał o krzywdzie. Zostawmy to.
Zawarta tu muzyka duetu, zagrana przecież na żywo i na pewno pozbawiona jakichkolwiek postprodukcyjnych trików, jest świadectwem na rozwój współczesnych możliwości instrumentalnych. Można zagrać w duecie i być całkiem sporą nawet ilością dźwięków, które w żaden "normalny" sposób przez dwu muzyków nie mogłyby zostać wytworzone. Wspominam o tym, albowiem będąc raczej zwolennikiem czysto akustycznego grania, ba ortodoksyjnym niekiedy, skoro odmawiam prawu pickupa dla kontrabasu, czy jeszcze dalej idąc - wręcz jakiejkolwiek amplifikacji, jestem pod dużym wrażeniem wrażliwości obu muzyków. Mając możliwości techniczne - co słychać - do absolutnego rozprawienia się z muzyką i wyobcowania jej z czegokolwiek, zabicia techniką, wykorzystali ją jedynie w celu jej ubogacenia. Stąd też kompletnie nie dziwią dźwięki jakichś marimb pośród gitarzysty i trębacza. Nie dziwi większa ilość gitar niż winno ich być, biorąc pod uwagę, że gitarzysta jest jeden. Altówka, czy wiolonczela? nie ma problemów. Po prostu mimo to wszystko, mimo wiedzy, że większość tych brzmień jest sztucznie wykreowanych, jestem absolutnie przekonany, że to muzyka - od początku do końca - muzyka, frisella i Henriksena.
Biorąc pod uwagę jakość tego nagrania, z niecierpliwością czekam na wydanie płytowe, mając jedynie nadzieję, że będzie to również nagranie koncertowe. Jeśli w istocie tak się stanie, to znużony już nieco frisellowymi poczynaniami, z dużą przyjemnością sięgnę po takie nagranie.

Avre Henriksen & Bill Frisell live at Moers, 23.05.2010 r.

środa, 22 grudnia 2010

Theo Bleckmann - I Dwell In Possibility

Z wytwórnią Winter&Winter drogi nasze rozeszły się już dość dawano. Od dłuższego czasu nie znalazłem tam czegoś, co przykułoby moją uwagę. Ba, nawet nie chce mi się za bardzo zgłębiać ich katalogu. Może są tam wartościowe dzieła, ale estetyka tej muzyki, z którą się ostatnio tam spotkałem na tyle mi jest odległa, że nie. Basta. Niegdysiejsze JMT - jak najbardziej. Obecne W&W już niekoniecznie.

Nowa płyta Theo Bleckmanna zauroczyła mnie jednak od pierwszego wysłuchania i tak już zostało do dziś.

Muzyka jest solowym przedsięwzięciem wokalisty. Sam jest tu sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Wszystkie dźwięki, wszystkie kompozycje pochodzą od niego. Genialny głos, genialna wrażliwość na dźwięk i genialna wyobraźnia. Głos Bleckanna osadzony został w różnego rodzaju nakładkach, w dźwiękach przeróżnych instrumentów, na których gra muzyk, które mają jedną cechę: jest ich stosunkowo niewiele i są przedziwnego autoramentu, nigdy jednak nie są typowe (butelki z wodą, iPhone, miniaturowa cytra, dzwonki i wiele, wiele innych), . W ten sposób powstała muzyka... niemal opierająca się na powietrzu.

Wszyscy mawiają, że jednym z najtrudniejszych zadań, jakie może sobie postawić przed sobą muzyk jest nagranie solowej płyty czy zagranie solowego koncertu i wyjść z tego obronną ręką. Sztuka ta udała się Bleckmannowi w dwójnasób co najmniej. Przede wszystkim, w tej bardzo komunikatywnej muzyce, zawarty jest artyzm. Niesamowite wręcz możliwości wokalne (choć różne od ekwilibrystyki McFerrina) wykreowały świat dźwięków, które chce się słuchać wciąż i wciąż. Homogeniczne połączenie muzycznych światów odległych od siebie o kilkaset lat, spowodowało, że powstała w ten sposób jakaś nowa jakość.

To przykład muzyki, gdzie nie tylko zostały zatarte wszelkie granice pomiędzy gatunkami, ale muzyki, która wprost każe zaprzestać szufladkowania muzyki w gatunki. Ta płyta, to doskonały przykład po prostu muzyki. Muzyki, która jest piękna i urokliwa sama w sobie. Nic dodać - nic ująć. Słuchać, bo warto i mam nadzieję, że słuchać będzie jej można jeszcze długie lata po tym, jak przestanie już kusić nowością.

Theo Bleckmann - I Dwell In Possibility - Winter&Winter 910 168-2

Faruq Z.Bey & the Northwoods Improvisers - Emerging Field

Wstyd się przyznać, ale Faruq Z.Bey, muzyk istniejący na muzycznej scenie lat już niemal czterdzieści jest moim tego rocznym odkryciem. Najpierw przyszło zauroczenie dość starą już płytą zespołu Griot Galaxy "Opus Krampus" wydaną dla nieistniejącej już chyba (przynajmniej od lat nie wydaje niczego i co gorsza nikt tych nagrań też nie wznawia) wytwórni Sound Aspects. Teraz od bodaj dwu miesięcy jestem pod wrażeniem "Emergency Field".

Bey płytę nagrał z obecnym swoim zespołem Northwoods Improvisers, sekstetem o dość interesującym składzie: trzy instrumenty dęte drewniane (saksofony i klarnet basowy), marimba, bas i perkusja. Zwracam uwagę na skład, albowiem jednym z cudowniejszych aspektów tej płyty jest brzmienie tego zespołu. Miejscami niemal mistyczne. Świetna sekcja, grająca dość swobodne, choć zarazem i przewidywalnie. Nad nią zawieszone dźwięki niemal lewitującej marimby. Całość tej sekcji brzmi na wskroś źródłowo, czarno, transowo afrykańsko. Nad sekcją trzy mocne z jednej strony, z drugiej doskonale kontrolowane w dozowaniu emocji dęciaki, które opowiadają po kolei swoje długie opowieści, niekiedy tylko komentowane przez zgiełk sąsiadów.

Brzmienie, które od pewnego czasu kojarzy mi się z trawestacją credo ECM - free o stopień powyżej ciszy.

Sama muzyka? Cóż, nic nowego, a jednak ujmująca pięknem.


Gdzieś odniesienia do amerykańskiej, niezależnej sceny jazzowej lat 1970. Może do Art Ensemble of Chicago. Choć to inne brzmienie... Nie tak rozpasana jednak energią. Gdzieś w tamtych rejonach mógłbym szukać jakichś inspiracji, pomimo, że życie bohaterowi tych słów odmieniło dwu innych muzyków: Coltrane i Sanders. Emerging Field jest jednak o wiele bardziej wyciszoną i poukładaną muzyką od swoich dalekich protoplastów. Nie jest też tak swobodna, coś jednak prowadzi mnie w skojarzeniach w tamte rejony.


Nie wiem też, czy dla wszystkich, czy wyłącznie dla mnie, ale jest to taka muzyka, która trafia wprost do serca, czy duszy. Kiedy sekcja rozpoczyna swój trans i dołączają się saksofony, muzyka ta jakby tkwiła we mnie od dawna. Od lat. Nawet jeszcze przede mną. Istniała już kiedy ja nastałem. Wplotłem się w jakiś kosmogoniczny sposób w te dźwięki na długo przed ich usłyszeniem. Może dlatego mam jakieś nieodparte wrażenie, że to głęboko prawdziwa muzyka. Prawdziwa w naturalny sposób. Jak przyroda, która nas otacza. W której istniejemy. Tak ja istnieję w tej muzyce.


Gorąca rekomendacja. Posłuchajcie, jeśli tylko będziecie mogli. Ręczę, że i ciekawe i bardzo komunikatywne (źródłowo, a jakże) granie.


Faruq Z.Bey & the Northwoods Improvisers - Emerging Field (Entropy Stereo ESR019)

czwartek, 16 grudnia 2010

Cuong Vu - Vu-Tet

Nie będę ukrywać: nigdy (jeśli pamięć ma zawodna, nie myli mnie) nie byłem wielkim admiratorem estetyki fusion. Ba, z wiekiem nie cenię jej coraz bardziej. Wielkie nagrania, niemal kroki milowe stawiane przez tych absolutnie największych w czasach tworzenia się tej stylistyki (czy gatunku, jak kto woli), nie wzruszają mnie niemal wcale. Zwyczajnie nudzą.

Od czasu do czasu, pojawiają się jednak jakieś nagrania, które powodują, że z zainteresowaniem ich posłucham, choć - generalnie - wrzucam je do jednego wora z etykietką fu-sio!-n.

Takim wyjątkiem na tej scenie często bywa Wietnamczyk z pochodzenia Cuong Vu. Pisałem o nim już nie jeden raz i nie raz też wsłuchiwałem się w grane przezeń dźwięki. Czy to fusion, czy nie fusion nawet nie jest to pytanie. Jeśli jednak gdzieś szukać punktów odniesienia dla tej muzyki, to prawdopodobnie właśnie u styku dźwięków przynależących z jednej strony do jazzu, z drugiej do rocka. Jeśli nawet nie "dźwiękami", to estetyką.

Z tą ostatnią, w przypadku Vu-Tetu byłby zresztą pewien problem. Ot, dźwięki niemal jak z filmów, do których muzykę pisał Komeda, zderzają się z ostrymi, chropawymi solami Chrisa Speeda, przesterami, szumami lidera, ostrą, niemal jak z metalowej kapeli perkusją Jima Blacka. Ot, kogel-mogel, w którym miesza się wszystko co Cuong Vu i jego goście uznają za stosowne. Muzyka ta raz ostra, raz jak do rany przyłóż.

Nie mam pojęcia, czy za lat kilka będę pod wrażeniem tych dźwięków, czy przebrzmią one jak wiele podobnych stylistycznie nagrań. Niemniej jednak zasługuje ona na bardzo mocną czwórkę co najmniej. Zwłaszcza, że gra tu w rewelacyjnej formie jeden z moich ulubionych saksofonistów - Chris Speed. Zwłaszcza tam, gdzie jeńców nie bierze i jego saksofon po prostu rozstrzeliwuje słuchaczy tyradami krótkich, urywanych dźwięków. W tych, ostrych nagraniach Vu-Tet sprawuje się niesamowicie dzielnie. Jest przekonujący i już wołam o jeszcze. Jest jednak i druga odsłona tej płyty. Owa do rany przyłóż. Tu niestety muzyka operuje często wyłącznie plamami dźwiękowymi, niewiele oferując oprócz nich. O ile - wyobrażam sobie - w ścieżce filmowej sprawdziłaby się znakomicie, to w domu fragmenty te wywołują u mnie pawłowowski gest ręki w kierunku pilota. Byle do przodu, byle do przodu...

Cuong Vu - Vu-Tet (Artistshare 073)

Kilka zmian przed nadchodzącym czasem,...

albo po nim. Jak kto woli. Marcin Kiciński wziął podjął się heroicznej pracy (i chwała mu za to), tworzył, tworzył i stworzył blog/serwis o muzyce improwizowanej. Zamiarem - między innymi - ponowne zjednoczenie, czy pozyskanie wokół jednego "tytułu" środowiska, które lubi pisać o tej muzyce. Część twórców stąd, część stamtąd, jeszcze inni po prostu są. Zostałem przez Marcina zaproszony do udziału. Niezależnie zatem jak się potoczą losy tego bloga - bo sam jeszcze nie wiem - wiem jedno: na pewno nie będę zamieszczać tu kalendarzy koncertowych. Marcin robi to lepiej, robi ogólnopolsko i ma nadzieję mieć aktualne informacje. Wolę jemu pomagać niż dublować teksty tego typu. Co najwyżej, z kalendarza koncertowego, będę starał się wskazać Wam jeszcze przed koncertem, na - spodziewane - wydarzenie koncertowe. Nic więcej. Wiem, też drugie. Nie będę tu zamieszczać - z podobną uwagą jak poprzednio - zapowiedzi płytowych. Te również pojawiają się w Impropozycji, zatem najlepiej niech mają tam swoje stałe już miejsce. Pozostaje tożsamość tej pisaniny, którą tu - od czasu do czasu - uprawiam. Jeśłi nic się nie zmieni w moim obecnym zamyśle, to będę publikować tu różne recenzje. Te nowsze i te starsze. Prawdopodobnie, po pewnej weryfikacji, przeniosę też te recenzje, które ukazały się niegdyś w innych publikatorach. Obiecuję, że popatrzę na nie okiem krytycznym, a zatem mogą się nieco różnić od tekstów już niegdyś opublikowanych. Na pewno - jeśli znajdę na to czas - publikować tu będę, dumnie mówią, eseje, czy jakieś inne, nie będące recenzjami teksty. Generalnie zaś, w Impropozycji - co do zasady - pojawiać się mają teksty z najnowszych płyt. U mnie na pewno pojawiać się będą teksty dotyczące płyt z różnych lat, albowiem ten aspekt, nie ma dla mnie większego znaczenia. Przynajmniej w popularnym rozumieniu. Innymi słowy - nie gonię za nowościami. To nie mój królik.

To mniej więcej tyle.

Impropozycja jest dostępna pod adresem:

Angels - Every Woman Is A Tree

Absolutnie rewelacyjna płyta utwierdzająca mnie jedynie w przekonaniu, że wszelkie plebiscyty na płytę roku są bez sensu. Gdybym ją znał w roku 2008, to ani chybi byłaby ona jednym z moich absolutnie pewnych typów do płyty roku. Nie znałem. Znam dzisiaj. Jest rok 2010, w dodatku kończący się. Czy coś to dla tej płyty zmienia? Nic. Jedynie można, mając tę dwuletnią perspektywę, stwierdzić, że ani na jotę, muzyka tu zawarta nie zestarzała się.

Sprawcami całego "zamieszania" jest szóstka skandynawów, spośród których polskiej publiczności, najbardziej znanym może być Magnus Broo, albowiem w naszym kraju bywał. Czy pozostali - tego już nie pomnę. Szóstka owa ukryła się pod Aniołami z iście anielską - jak na moje uszy - muzyką. Być może to nie jest istotne, bo etykietek nie lubimy (ponoć, ponoć w dobrym tonie tak twierdzić ;)), niemniej jednak w pewien sposób ułatwiają one życie, a w zasadzie komunikację, być może zatem nie jest to istotne, ale zaprezentowaną tu muzykę, prawdopodobnie wielu ze słuchaczy odbierać będzie jako free jazz.

Niech i tak będzie. Grunt, że w muzyce tej, pomimo wielu elementów ją strukturyzujących jest otwartość i swoboda. Free? Jeśli tak, to to, które za swego ojca chrzestnego ma Ornette Colemana, a nie Evana Parkera. Są tu zatem i melodie (choć trudno by mi było pewnie je zanucić), skądinąd bardzo piękne, co tym bardziej do tradycji twórcy Lenely Woman muzykę tę zbliża. Są też wspaniałe sola, głównie dęciaków: Magnusa Broo, Martina Küchena oraz Matsa Äleklinta. Trrąbka, saksofon i puzon. Zestaw zupełnie wystarczający jak na moje uszy i bodaj jeden z najlepszych we współbrzmieniu. Jednakże, choć owych dęciaków mnóstwo, charakter brzmieniu tego zespołu nadaje wibrafonista - Mattias Ståhl. To dzięki niemu muzyka stała się ulotna, niemal zwiewna, pomimo absolutnej mocy kreowanej przez pozostały kwintet (dla porządku, skład uzupełnia sekcja Johan Berthling - kontabas i Kjell Nordeson - perkusja; sekcja mocna, o kolorycie nieco zbliżonym np. do tego jaki reprezentowany jest w zespołach Vandermarka).

Dużo by można mówić, uwierzcie mi jedynie, że dla tych skrzących się wielu barwami dźwięków warto jest pokłonić się nad nazwiskami niekoniecznie (przynajmniej u nas) z pierwszych stron gazet.

Angels - Every Woman Is A Tree (Clean Feed CF112)