piątek, 23 marca 2012

Louis Sclavis - Chine (EMD.PL)

W końcu zdecydowałem się napisać o Sclavisie. Wszak to mój ulubiony muzyk jazzowy z Francji od wielu już lat. Zasługuje on na oddzielne potraktowanie. Zasługuje na to, by pochylić się nad jego świetną muzyką. To, że w ostatnim czasie zdarzają mu się wspólne przedsięwzięcia z innymi wielkimi (np. z Douglasem) jest wynikiem jego własnych wcześniejszych osiągnięć. Na początku swojej drogi muzycznej związany był z małą wytwórnią płytową IDA, której pomysłodawcą i właścicielem był przez 10 lat Philippe Vincent. Był, gdyż wytwórnia zbankrutowała. Tak to bywa, gdy za interesy wydawnicze biorą się ludzie z miłością do muzyki; próbujący promować wyłącznie ambitną muzykę. Na rynku to niestety nie wystarcza. Louis Sclavis jest przyjacielem Philippa Vincenta, a jako świetny instrumentalista i kompozytor szybko stał się pupilkiem wytwórni IDA wydając tam cztery płyty.

Omawiana tutaj zatytułowana "Chine" to tylko trzydzieści siedem minut muzyki, ale wydarzeń w niej na znacznie więcej. To zarazem jeden z sukcesów komercyjnych IDY. Płyta sprzedała się w ilości 25 000 egzemplarzy. Wyprzedziła ją jedynie "La Note Bleue" Barney'a Wilena (50 000 egzemplarzy). Sclavis od początku otoczył się dobrymi instrumentalistami, którzy jak wynika z zamieszczonej na okładce płyty fotografii, są zarazem jego przyjaciółmi. Ma to kolosalny wpływ na dźwięki, które grają razem. Słychać wyraźnie, że wszyscy się wzajemnie słuchają i szanują. Francja jest krajem pełnym dobrych muzyków jazzowych, którzy niestety rzadko zdobywają rozgłos poza ojczyzną.

Zabrzmi to może niewiarygodnie, ale takiej odmiany muzyki improwizowanej przedtem jeszcze nie było. Muzyka Sclavisa, bo on głównie komponuje i jego kolegów jest połączeniem francuskiego jazzu a'la Didier Lockwood z amerykańską intensywnością. Niemałe znaczenie ma wpływ europejskiej muzyki poważnej, a nawet współczesnej awangardowej kameralistyki. Skład zespołu Sclavisa nadaje się idealnie do takich wyczynów, w których zresztą absolutnie nie słychać "napinania mięśni". Wszystko się wzajemnie wspaniale przenika i cicho sunie do przodu jak TGV.

Na płycie znajduje się dziesięć utworów, choć tematów muzycznych jest siedem, bo "Rebarbatif" występuje aż w trzech wersjach. Jest zarazem najważniejszy ze wszystkich. Rozpoczyna go kilkakrotnie powtórzony temat od ciemnej do jasnej skali zakończony akordem, po którym następuje długi odcinek skrzypcowy. Gdy zaczyna grać kontrabas z perkusją po czym dołącza do nich saksofon sopranowy to zaczyna się robić bardzo jazzowo. Glissanda syntezatorowe tworzą "most", po którym zaczyna się druga część z fenomenalnym solem skrzypcowym. Duży ładunek muzyczny ma też kojarzący się z bolerem "Duguesclin" i "Tango". Są też kompozycje wykonane solowo. Sclavis nagrał na dwóch klarnetach "Chanson pour Louis de Funes", a Raulin gra wyłącznie na fortepianie swoją kompozycję "Loul". "Riviere Salee" to miniatura w której akompaniament wydaje się ważniejszy niż melodia. Pozostałe dwa utwory nie mają już tak wielkiej mocy. Trzeba jednak stwierdzić z uznaniem, że dostaje się od kwintetu to co najlepsze w europejskiej muzyce improwizowanej. Już początek drogi Sclavisa i kolegów wróżył moc muzycznych wrażeń w niedalekiej przyszłości.

Autor: Grzegorz Mucha
Licencja: CC-BY-NC-ND

Louis Sclavis - Chine - IDA 012 CD (1987)

czwartek, 22 marca 2012

Mark Whitecage Trio Live on Tours Fractured Standards & Fairy Tales (archive)

Na łatwiej w Polsce dostępnych płytach, trio Marka Whitecage'a prezentuje się wyłącznie w swej akustycznej postaci. Whitecage w swej grze wykorzystuje jednak również elektroniczne brzmienia, zwykle będące przetwarzaniem akustycznych brzmień saksofonu i klarnetu.

Wydana dla własnej wytwórni płyta "Fractured Standards & Fairy Tales" prezentuje właśnie elektro-akustyczne oblicze tria. Tym ciekawsze, że jest to realizacja koncertowa, zatem wszelkie ingerencje elektroniczne wykonywane były w czasie rzeczywistym podczas paryskiego koncertu.

W dalszym ciągu otrzymujemy charakterystyczne freejazzowe trio, grające ze swadą i energią. Wszelkie elementy jego muzyki są tu zachowane. Wciąż zatem słychać żywiołową i niekonwencjonalnie rozgrywającą akcje sekcję rytmiczną, której opoką jest Duval, albowiem to on przede wszystkim trzyma muzykę tria w ryzach. Rosen gra o wiele swobodniej, często bez zachowania kreski taktowej, chociaż, ta czytelna jest w grze Duvala. Oczywiście zachowany został również śpiewny i emocjonalny charakter gry Whitecage'a. Nawet w chwilach, kiedy trio nie używa żadnych elektronicznych "wspomagaczy", gra pozostaje ciekawa.

Niemniej jednak, umiejętnie dozowana elektronika powoduje, że muzyka staje się jeszcze ciekawsza. Whitecage, dialoguje ze sobą, do nagranych fraz, także przetwarzanych elektronicznie. Najczęściej elektronika ingeruje właśnie w brzmienie saksofonu, jednakże zdarzają się również eksperymenty z przetwarzaniem głosu ludzkiego. Co ciekawe, nawet dźwięki elektronicznie zdeformowane zachowują szlachetne brzmienie.

I niech nikogo nie zmyli tytuł. Na płycie nie ma żadnych standardów. Zresztą sam tytuł wskazuje, na duże przymrużenie oka. Bez przymrużenia pozostaje jedynie muzyka. Jeśli dodać, że koncertowym wersjom utworów nigdzie się nie spieszy i osiągają przyzwoite czasy kilkunastu minut, dając muzykom możliwość swobodnego wygrania się, propozycja jawi się jako jedna z najciekawszych w dyskografii Whitecage'a. Nie dziwi zatem, że w chwili gdy się ukazała, uzyskała przychylność krytyki, stając się nawet u niektórych propozycją roku.

Do superlatyw dochodzi jeszcze jedna - płyta jest wyśmienicie nagrana. Z bliska, soczyście, dając niemal wrażenie bezpośredniego obcowania z muzykami.

Znów zatem gorąca rekomendacja, warta podjęcia starań o pozyskanie płyty.

Mark Whitecage Trio Live on Tours - Fractured Standards & Fairy Tales - Acoustics ELE 409CD (1999)

Fred Anderson/Robert Barry - Duets (EMD.PL)

Ta płyta dwóch jazzowych weteranów zdaje się nie być na swoim miejscu w katalogu Thrill Jockey. Wydała ją bowiem wytwórnia kojarzona dotychczas z tzw. nową muzyką. To przecież tutaj ukazały się płyty Tortoise - sztandarowej grupy postrocka, tu również pojawiły się amerykańskie edycje płyt Oval, kto wie czy nie najważniejszej i najbardziej wpływowej formacji nowej elektroniki. Co prawda wśród wielu wykonawców i grup rockowych, postrockowych, avant-popowych i elektronicznych, związanych z Thrill Jockey, pojawiali się już wcześniej artyści kojarzeni z jazzem, ale byli to ci, dla których jazz był tylko jednym z elementów muzycznej układanki. Typowym przykładem jest Rob Mazurek. Kierowane przez niego zespoły (Chicago Underground Duo, Chicago Underground Quartet, Isotope 217) wydały w Thrill Jockey dotychczas siedem płyt wypełnionych (w zależności od nazwy grupy w różnych proporcjach) mieszanką różnych odmian jazzu, elektroniki, postrocka, minimal music.

Co w takim razie robi tu płyta Barry'ego i Andersona, płyta na której nie ma przecież żadnych nowości, żadnych eksperymentów, są tylko dwaj muzycy grający jazz żywcem (?) przeniesiony z lat sześćdziesiątych? Szczerze mówiąc tego nie wiem. Wiem tylko, że jest to płyta bardzo dobra i jestem wdzięczny wytwórni Thrill Jockey, że ją wydała, że nie ograniczyła swojej oferty do muzyki na stałe z nią kojarzonej.

Jak już wspominałem, Barry i Anderson to prawdziwi weterani. Gdyby zsumować lata spędzone przez nich na graniu jazzu, to otrzymalibyśmy ich sporo ponad setkę. W tym czasie zagrali tysiące koncertów, niewiele natomiast wydano płyt z ich udziałem. Tym bardziej należy więc zwrócić uwagę na album dokumentujący ich spotkanie.

Robert Barry (rocznik 1933) zaczął grać zawodowo na perkusji pod koniec lat czterdziestych, już jako piętnastolatek; pierwsza płyta z jego udziałem ukazała się w 1953 roku. Grał z większymi i mniejszymi, ze sławnymi i nieznanymi, z artystami i rzemieślnikami. Byli wśród nich między innymi Gene Ammons, Andrew Hill, Jimmy Reed, Muhal Richard Abrams, Ira Sullivan, podobno grał też z Milesem Davisem. Jednak najczęściej kojarzony jest z dwoma artystami: przez starszych z Sun Ra (grał w jego zespołach przez ćwierć wieku), a przez młodszych z Kenem Vandermarkiem (był członkiem Sound in Action Trio).

Fred Anderson (rocznik 1929) zaczął grać na saksofonie tenorowym jako dwunastolatek; ćwicząc po siedem godzin dziennie doszedł do tego co było jego zamiarem: nie chciał naśladować nikogo i nie chciał brzmieć tak jak inni. Nie miał jednak większego szczęścia do nagrań. Chociaż profesjonalnie występować zaczął już w latach pięćdziesiątych, to pierwsza płyta z jego udziałem ukazała się dopiero w 1966, niewiele też wydał płyt solowych. Sytuacja poprawiła się dopiero w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Reedycje niskonakładowych i trudnodostępnych płyt, opóźnione premiery czy też nowe nagrania zawdzięczamy przede wszystkim wytwórniom Okka Disk i Atavistic. Będąc jednym z założycieli AACM, Anderson grywał głównie z muzykami z tego kręgu (np. z Josephem Jarmanem, Edwardem Wilkersonem, Kahilem El'Zabarem), ale nie ograniczał współpracy tylko do nich (ma na koncie nagrania z austriacką formacją The Neighbors, z Peterem Kowaldem, Williamem Parkerem, Marylin Crispell). Dochował się również grupy uczniów, muzyków, którzy rozwijali się grając w jego zespołach (obecnie najbardziej znanym z nich jest perkusista Hamid Drake). Ponieważ z grania jazzu ciężko było wyżyć, Anderson pracował od lat pięćdziesiątych między innymi jako kelner i barman, obecnie zaś prowadzi klub The Velvet Lounge, w którym regularnie występuje, czego świadectwem może być rewelacyjna płyta "Live At The Velvet Lounge"" tria z Peterem Kowaldem i Hamidem Drake.

Omawianą płytę nagrano jednak w Empty Bottle - innym cenionym chicagowskim klubie - 22 maja 1999 roku (tak więc 2001 z tytułu odnosi się do daty wydania, a nie do daty nagrania zawartego materiału). Jest to zapis dopiero drugiego wspólnego koncertu tych muzyków, bo chociaż występują od lat, to wcześniej nie mieli okazji grać ze sobą. Tym większe jest zaskoczenie, gdy zaczynamy słuchać tej muzyki. Odnosimy bowiem wrażenie, że Anderson i Barry tworzą jeden organizm, że zespolili się w jednego jazzmana o czterech rękach. Stopień porozumienia między nimi jest po prostu niebywały. Każdy z nich podąża za drugim, wspomagając jego partie swoją czujną i uważną grą tak, że muzyka rozwija się i dąży w najlepszym z możliwych kierunków. Co należy podkreślić, wykonywane utwory to nie znane i grywane przez nich standardy, ale własne kompozycje stworzone podczas występu. I nie jest ważne, że kończący całość "Dark Day" znamy z kilku płyt Andersona, bo każda jego wersja jest inna, każda jest ciekawa, a ta dzięki znakomitej grze perkusisty jest jedną z najlepszych jakie słyszałem. Fred Anderson jest obecnie w Polsce artystą znanym i cenionym (odkryto go za sprawą Kena Vandermarka, z którym zresztą nagrywał), jego umiejętności i doświadczenie sprawiają, że nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu, przyznać trzeba - poziomu niedostępnego dla większości tych, którym wydaje się, że grają jazz. Warto natomiast podkreślić znakomitą grę Roberta Barry'ego, muzyka, który znakomicie akompaniuje i równie znakomicie improwizuje. Jego gra jest precyzyjna i skupiona, ale jednocześnie pełna inwencji i radości. Podobnie można by napisać o Andersonie. Ale zamiast pisać i czytać lepiej słuchać.

Płyta "Duets 2001" zawiera ponad pięćdziesiąt minut znakomitej muzyki stworzonej przez dwóch doświadczonych, wciąż pełnych inwencji muzyków, którzy pomimo wieku i stażu nadal cieszą się z grania. Zawiera free jazz wyrosły z tradycji lat sześćdziesiątych, ale co nietypowe dla tego rodzaju muzyki, Anderson i Barry grają bardzo delikatnie, nie ma tu żadnych pisków saksofonu, przedęć i innych środków wyrazu z upodobaniem stosowanych przez freejazzowych muzyków, również partie perkusji są łagodne i stonowane. Wielką zaletą tej płyty jest fakt, że nagrano ją w duecie. Możemy bowiem dokładnie wysłuchać partii obu muzyków, które przy bogatszej instrumentacji moglibyśmy przegapić lub po prostu zostałyby zagłuszone. Niektóre płyty nagrane przez duety sprawiają wrażenie jakby czegoś brakowało, jakby to była płyta tria lub kwartetu, z której ktoś przez pomyłkę wykasował niektóre partie. Tutaj tego nie ma. Choć słychać tylko dwa instrumenty to brzmienie jest kompletne.

Autor: Tadeusz Kosiek
Licencja CC-BY-NC-ND

Fred Anderson/Robert Barry - Duets - Thrill Jockey THRILL 101 (2001)

Szlachetne zdrowie...

Już myślałem, że wszystko pójdzie jak po maśle, no ale... Zdrowie nie należy do kategorii "los" i nie jest się jego kowalem. Poszło gorzej, stąd i przestój na blogu. Myślę, że z własnymi tekstami - za wyjątkiem przedruków starszych recenzji - powrócę w przyszłym tygodniu. Jeśli się uda...

Tymczasem jednak, przeczytałem, że portal do którego mam wielki sentyment: EMD.PL zawiesił w zeszłym roku działalność, zaś materiały tam zamieszczone zostaną usunięte z serwerów. Wprawdzie miało to nastąpić już jesienią zeszłego roku, a do dzisiaj materiały są dostępne, jednakże postanowiłem je - w cząści - przenieść do mojego blogu. Będą one oznakowane w tytułach poprzez "EMD.PL" i objęte takim tagiem. Recenzje te są udostępnione na zasadach licencji Creative Commons (BY-NC-ND) i proszę to uszanować.

niedziela, 18 marca 2012

Chris Potter - Ultrahang

Od wielu już lat należę do sympatyków Chrisa Pottera. Cenię go za ton. Za zmysł improwizacyjny. Lubię kompozycje. Przede wszystkim jednak uwielbiam to z jaką łatwością balansuje pomiędzy było, a jest. Może i będzie, choć to ostatnie wydaje się nie mieć większego znaczenia. Pomijając płyty z samego początku twórczości, od dłuższego czasu muzyka Pottera po prostu jest aktualna.

"Ultrahang" to kwartet saksofonisty z tak znamienitymi muzykami jak Craig Taborn, Adam Rogers i Nate Smith. Saksofon lub klarnet, gitara, Fender Rhodes i perkusja. Znów - w klasycznym postrzeganiu - zespół jazzowy pozbawiony jednego z elementów kształtujących swing. Kontrabasu (lub instrumentu w jego miejsce wchodzącego). Pozycji basisty nie zajmuje nawet Taborn, choć przecież - znając jego niepoślednie możliwości - mógłby. Muzyka jest rozgrywana pomiędzy praktycznie instrumentem melodycznym (głównie saksofon Pottera), a perkusją. Przestrzeń pomiędzy wypełniana jest sonorystyczno-harmonicznie przez Rodgersa i Taborna. Oczywiście obaj mają swoje chwile, kiedy ich instrumenty wybijają się na plan pierwszy. Więcej przestrzeni Potter zagospodarował dla solowej gry gitarzysty. Mimo tak określonego zespołu, Mimo nieparzystych metrów. Muzyka ma swing, groove, czy funk... Jak kto woli. Albo wszystko na raz. Same kompozycje (głównie Pottera, ale jest też jedna zespołowa, jedna Rodgersa, Boba Dylana) mają to, za co takie stare i wyleniałe tygrysy kochają jazz. Wszystkie te utwory niosą niesamowity ładunek emocji. W nocy oglądałem jakiś film. Nauczyciel muzyki uczył Liszta. "Nie graj emocjami" - powiedział - "Graj to co w nutach". Może i w klasyce to się sprawdza. Jazz, klasyczny jazz, bez emocji nie istnieje. Dla mnie to zawsze była, jest i będzie muzyka duszy. Można odegrać nutki. Aby jednak te nutki stały się jazzem, trzeba czegoś więcej. Trzeba, by muzyk je polubił. Nasycił sobą. Na "Ultrahang" to wszystko jest. Dodatkowo niejako, dostajemy w prezencie bardzo współcześnie brzmiącą muzykę, choć sam ton Pottera jest tak osadzony w tradycji jazzu, że bardziej już by być nie mógł. Ta muzyka zatem zawisła gdzieś między Websterem a dniem dzisiejszym. Po drodze wchłonęła wszystko co tylko można. Jamesa Browna i Prince'a również. Gdzieś jakiś Davis z okresu mega-funku również. To jednak swobodny jazzowy funk już XXI wieku. Spokojne, melancholijne uwtory, które tu są wplecione brzmią zaś jak piękne ballady soulowe.

I tylko pytanie, komu taki nagranie polecić. Wydaje mi się, że będą nim zainteresowani głównie ci, którzy we współczesnym jazzie poszukują przede wszystkim soulu. Czyli duszy.

Chris Potter - Ultrahang - Artistshare 81226 (2009)

Little Women - Throat

Nadchodzi kompletnie nowe pokolenie jazzmanów. Nowych w swoich koncepcjach, w swoim doświadczeniu. Pokolenie, dla których Armstrong, Monk, Ellington, Coleman, Coltrane, czy Davis to wielcy jazzmani, jednakże należący do przeszłości. To już nie jest ich muzyka. Choć może inaczej. Muzyka, którą grali muzycy uważani za dzisiaj za ikony jazzu są jedynie jakimś punktem wyjśćia. Aluzją jedynie do własnych przemyśleń, do własnej muzyki. Ta muzyka, którą grają nie mieści się w kanonach tworzonych przez 100 lat przez muzyków jazzu. Nawet w tak przepastnym, tak wolnym i swobodnym, ale jednak kanonie, jakim jest free jazz. To wszystko stanowi jedynie gdzieś funkcjonujący u podstaw zalążek jedynie własnej myśli. I dobrze. Ileż można grać, wprawdzie piękne, jednakże ogólnie wciąż te same dźwięki.

Gdzieś ten świat dźwięków, co tu dużo kryć, sięgających swymi korzeniami jeszcze w lata 50 ubiegłego wieku musiał runąć. Choć - bądźmy sprawiedliwi - nie runął ani zupełnie, ani też powszechną nie stała się stylistyka proponowana choćby właśnie przez kwartet Little Women. Niemniej jednak, z każdego zagranego na tej płycie dźwięku wyraźnie słychać, że młodzi muzycy, choć dobrze obeznani z muzyką przeszłości, chcą tworzyć coś innego. To sposób gry, sposób frazowania, rozwijania poszczególnych utworów... Przede wszystkim jednak, to zmieniona koncepcja. O ile koegzystencja kompozycji i swobodnej improwizacji już dawno temu zaczęła swój własny, koherentny byt, to do tej pory kompozycja była podporządkowana niejako improwizacji. To był pochodzący jeszcze z początków jazzu sposób wyrażania się przez muzyków. Mamy temat, mamy opartą na nim improwizację muzyka solowego, czy też - kilku nawet muzyków, grających wspólnie improwizację. Pomijam te utwory, gdzie kompozycja była jedynie prestekstem do improwizacji. Gdzie improwizacja stanowiła praktycznie cel sam w sobie. Mniej lub bardziej swobodna. Od jakiegoś czasu, nowe zespoły grające muzykę, która (czy aby na pewno?) może być jeszcze nazywa jazzem, proponują nie tylko stylistyczną woltę. Ich utwory stanowią pełne połączenie kompozycji z improwizacją. W danym momencie rozgrywająca się przed nami muzyka składa się jednocześnie z kompozycji, jak i improwizacji. Nie stanowi jednak przykład zapisanej improwizacji (jak u Threadgilla), czy też kompozycja nie stanowi naturalnego i harmonicznego podkładu dla improwizacji, jak w klasycznym jazzie. Te dwa elementy stały się jednym.

Nie jestem (już) muzykiem, nie jestem muzykologiem, ale idę o zakład, że Darius Jones i jego koledzy z Little Women tworzą muzykę w taki sposób.

Do tych elementów strukturalnych dochodzą jeszcze wolty stylistyczne. O ile od początku swego istnienia, jazz w mniejszym lub większym stopniu był oparty o blues, o tyle młodzi muzycy jazzowi starają się wiązać swą muzykę, z o wiele szerszym spektrum. O ile - przede wszystkim europejscy muzycy - próbowali uciekać w struktury pozbawione jazzowych (czyli bluesowych w pewnym skrócie) konotacji, zbliżając się, czy też czerpiąc z dokonań muzyki "współczesnej", o tyle muzycy współcześni w o wiele większym stopniu wydają się korzystać z doświadczeń sceny rockowej i pochodnych. Im nie obce są doświadczenia wszelkich odmian hard, czy punk rocka, sceny no wave, czy noise. To wszystko zestawione ze sobą stara się rozgrywać w jednym, muzycznym tyglu.

Nie jest to muzyka łatwa. Ba, ona nie jest miła w słuchaniu. Z tą muzyką trzeba się zmierzyć. Trzeba w nią wejść. To stylistyka, która wywarza drzwi. Samo "słuchać głośno" tym razem nie wystarczy. Raczej: słuchać z otwartymi uszami. Bądź umysłem - jak kto woli.

Czy taką będzie muzyka przyszłości - wątpię.

Little Women - Throat - AUM Fidelity, AUM061 (2010)

Reed Trio - Last Train to the First Station

Doprawdy wielka to sztuka intymnością przykuć uwagę słuchacza. Intymnością, kształtowaną nadto jedynie przez zespół trzech instrumentalistów grających na instrumentach stroikowych. Nie problem bowiem epatować rytmem. Noga sama chodzi badająć tap factor. Ciało rozgląda się za innym, by oddać się atawistycznym potrzebom tańca. Może zresztą być bez nawet solowy. Krew zaczyna szybciej krążyć, każdy atom zaczyna drgać. Muzyka jest moja.

Co innego, gdy muzykę pozbawimy rytmicznego kontekstu. Co innego, jeśli pozbawimy ją także wszelkich instrumentów, które tradycyjnie odgrywają ową rytmiczną rolę. Pozostaną jedynie te, które zwykle traktujemy, jako melodyczne. Odpowiedzialne za rozgrywanie i rozwój melodii. Melodia zaś winna być taka, by wpadała w ucho. By móc ją zaśpiewać, zanucić... Można się pochwalić wówczas swoją muzyczną elokwencją przed znajomymi. Zresztą nie trzeba nucić. Nie trzeba śpiewać. Wystarczy zgadnąć tytuł.

Inaczej jednak, gdy muzyka, grana przez taki instrument solowy, melodyczny, dajmy na to saksofon taki, albo klarnet, przestanie być tak łatwo postrzegana w kategoriach zapadalności w pamięć.

Zaczyna być trudno, choć niekoniecznie trudno w percepcyjnym rozumieniu.

Jeśli jeszcze instrumentów owych jest kilka, a nie jeden (zawsze mówiłem, że łatwiej grać w pojedynkę, niż w duecie, czy trio takich samych, czy z tej samej rodziny instrumentów), wówczas trzeba przezwyciężyć jeszcze chęć do solowych popisów, stać się zespołem.

Reed Trio sztuka ta się udała. Pierwsza, a mam nadzieję nie jedyna, płyta tego tria prezentuje wspaniałą muzykę i wspaniały zespół. Trzech muzyków stworzyło absolutnie doskonałe porozumienie, które zaowocowało cudownymi dźwiękami.

Pewnie z uwagi na udział w nim Kena Vandermarka, zespół ten będzie porównywany z o wiele bardziej znanym Sonore. Reed Trio, to jednak antidotum na dosadność tamtego free bandu. To zupełnie inna sztuka. Tu podstawowym hasłem staje się intymność. To zespół, który choć porusza się w swobodnych improwizacjach, jest nastawiony na niuans, na współbrzmienie, na barwę... Trójce muzyków udała się jeszcze jedna rzecz. Otóż pośród jedenastu utworów tu przedstawionych są występy solowe, w duetach i w trio. Mimo tego, słuchając tej muzyki ma się wrażenie, że cały czas gra jeden zespół. W dodatku muzyka, którą prezentuje składa się na coś w rodzaju suity. Nie tylko zatem absolutne zgranie tria, ale również i zgranie materiału muzycznego, składającego się na płytę.

Nie wiem, czy rzadko, czy często to mówię, ale to jest genialna płyta. Jedna z lepszych, jakie w swoim dorobku mają i Ken Vandermark, i Mikołaj Trzaska, i Wacław Zimpel. Uciekam od wszelkiego rodzaju "dorocznych podsumowań", ale dla mnie to jedna z lepszych płyt zeszłego roku. Jeśli nie najlepsza, albowiem zespołów podobnych, na podobnym poziomie w historii muzyki improwizowanej wiele nie było.

Wielkie brawa.

Reed Trio - Last Train to the First Station - Kilogram Records 1Kg020 (2011)

piątek, 16 marca 2012

Paolo Angeli & Hamid Drake - Uotha

O tym, że Hamid Drake jest szamanem bębnów wiem od dawna. O tym, że prawdziwym magiem gitary jest Paolo Angeli dowiedziałem się po wysłuchaniu tej płyty. Wielokrotnie też przeglądnąłem opis płyty oraz dostępne o niej informacje, by znaleźć potwierdzenie, że wszystkie nieperkusyjne brzmienia, jakie na niej są zawarte są udziałem gitary. Oprócz gitarowych dźwięków słychać tu bowiem i cymbały i wiolonczelę czy altówkę i...

Preparowana gitara sardyńska. Tak "oficjalnie" nazywa się instrument, który stworzył Angeli. Polcam zresztą odwiedzić jego stronę i przekonać się o możliwościach tego, nietuzinkowego instrumentu w rękach Mistrza.

Doprawdy, po kilkukrotnym już przesłuchaniu tej płyty, w dalszym ciągu mam niekłamany podziw dla możliwości Angeli. Genialny gitarzysta. Aż trudno zaakceptować, że muzykę na tej płycie stworzyło jedynie dwu instrumentalistów, a nadto jest to zapis koncertu. Bez żadnych studyjnych dodatków.

Szczęka w zaskoczeniu gdzieś się tam ledwie lewitując nad podłogą kołysze.

Muzycznie płyta zbliża się do improwizowanego świata, który czerpie swe inspiracje praktycznie z każdej możliwej stylistyki. Bodaj najwięcej tu aluzji do jakiejś bliżej niesprecyzowanej muzyki etnicznej okolic basenu Morza Śródziemnego. Z wpływami arabskimi, afrykańskimi,... Skrzy się i błyska w tylu kolorach, że nie ma to większego znaczenia. Z drugiej strony całość muzycznego kolażu jest tak spójna, że na pewno jest to muzyka Angali i Drake'a. Dwu szamanów, którzy rozszerzają muzyczne horyzonty.

Paolo Angeli & Hamid Drake - Uotha - Nu Bop Records 1 (2005)

czwartek, 15 marca 2012

Trio X: Roulette at Location One

Za taką muzykę można pokochać, w takiej - można się zakochać. Genialne trio: Joe McPhee, Dominic Duval i Jay Rosen w którejś z licznych odsłon. Zwykle, zespół prezentuje swoje własne nagrania. Tym razem... No właśnie, czy można jeszcze powiedzieć, że sięgnęli po klasyków? Na pięć kompozycji składają się nagrania, których autorstwo nie zostało przyporządkowane nikomu. Przeoczenie? Chyba nie. Sugerujące tytuły więcej mogą powiedzieć, niż niejeden "podpis". "Funny Valentine of War", "David Danced: variations on Ellington" głoszą np. dwa spośród pięciu tu zamieszczonych. Jednakże inne utwory również zawierają aluzje i cytaty ze znanych kompozycji jazzowych. W "Improvs and Melodies of Themes" muzycy poddali swej wiwisekcji "Lonely Woman". Są jeszcze aluzje do "Bemsha Swing", "Monk's Dream", czy "People Get Ready".

Mniejsza nawet o owe cytaty.

Jeśli istnieje pojęcie doskonałości samej w sobie. Absolutnej doskonałości, to tutaj mamy z nią do czynienia. Więcej, do doskonałość absolutu. Duval z Rosenem są niesamowici. McPhee - klasa sama w sobie. Wielka lekcja swobodnego grania jazzu, na takim poziomie, że dech zapiera. Mimo, że to realizacja koncertowa, mimo, że utwory do krótkich nie należą, brak choćby jednego zbędnego dźwięku. I choć trudno stwierdzić, że muzyka tu zagrana jest w jakimkolwiek stopniu agresywna, tych pięć zaledwie utworów, jakie się na nią składają kipią wręcz energią.

Fani free jazzu winni być zachwyceni. Zachwytem jednak winno się okryć oblicze wielbicieli kwartetu Monka z Charlie Rousem. Niesamowicie swingujący free jazz dla świadomych odbiorców tego typu muzyki. Z drugiej strony jednak, muzyka dla wszystkich wielbicieli jazzu bardziej środkowego, którzy po prostu chcą poszerzyć swoje horyzonty.

Absolutnie genialna płyta zasługująca na najwyższą rekomendację

Trio X: Roulette at Location One - Cadence Jazz Records CJR 1200 (2005)

Peter Brötzmann, William Parker, Hamid Drake - Never Too Late But Always Too Early (Archiwum +)

Trio Brötzmann/Parker/Drake jest jak rzeźnia dla niewiniątek. Jeńców nie bierze. Zabija. Bez przebaczenia. Bez rozgrzeszenia. Chyba, że stan nirwany słuchacz osiągnie wcześniej.

Pomimo niezaprzeczalnego faktu, że współczesny Brötzmann jest o wiele bardziej spokojny, a dla jego sympatyków pewnie nawet liryczny, muzyka prezentowana przez trio, a przede wszystkim dźwięki grane przez saksofonistę należą do jednych z najbardziej energicznych we współczesnym jazzie. Agresywne, pełne growli i nieczystości, wrzasku i to nawet pomimo niewątpliwego faktu, że niektóre pomieszczone tu utwory są zdecydowanie spokojniejsze. Mimo wszystko, w dalszym ciągu Brötzmann jest jednym z najmocniej, najagresywniej grających saksofonistów.

Sympatycy jego twórczości, nie tylko, że będą zachwyceni formą tego niemłodego już przecież muzyka, to jeszcze będą w stanie znajdować linie melodyczne i rozpatrywać ich bogactwo. Zastrzegam to zadanie dla sympatyków, albowiem dźwięki grane przez Brötzmanna odległe są od tego, co zwykliśmy łączyć z melodyką. Niemal pewne jest, że dwa sąsiadujące ze sobą dźwięki nie wpadną łatwo w ucho. Pisk, krzyk, skowyt chyba bardziej pasują do jego technik niż jakikolwiek arsenał słów zwykle opisujących dźwięk instrumentu.

Zresztą ów zgiełkliwy, gwałtowny saksofon jest tym, co pozostaje najmocniej w pamięci. Pomimo tego, że pierwszą płytę kończy niemal folkowy, grany na klarnecie "The Heart & The Bones", pomimo początkowych fragmentów drugiej płyty to, co najbardziej pozostaje w pamięci, to po prostu ostre granie. Nie ma zmiłuj się. Ostre, ale doskonałe granie.

Niemniej jednak, Brötzmann lat obecnych, to już nie ten sam muzyk, który wbił się w pamięć "Machine Gun", czy nagraną w takim samym składzie instrumentalnym "For Adolphe (Sax)". Pomimo tego, że o Brötzmannie zawsze mówiło się, że w jego twórczości, w przeciwieństwie do innych, wielkich twórców początków sceny free w Europie, jako choćby Evana Parkera, znajduje się miejsce na klasyczne rozłożenia akcentów na temat i jego rozwinięcie, to - według mnie - owe elementy strukturyzujące jego muzykę usłyszeć można dopiero właśnie w twórczości od lat 90 ubiegłego wieku począwszy. Tu jest dopiero miejsce na to, by pojawiały się wyraźne, choć wolne, struktury utworów. Nie ukrywam - dla mnie tego typu free jazz jest najciekawszą formą muzyczną, jaka do tej pory została wymyślona. Jest muzycznym absolutem.

Niesamowita jest też sekcja rytmiczna, która przez lata współpracy wyrobiła sobie nie tylko własne, w sumie dość łatwo rozpoznawalne oblicze, to jeszcze mimo przyjętej konwencji nie ograniczająca się tylko do stanowienia tła dla popisów saksofonu, tarogato i klarnetu. Czujna, potrafiąca być równie agresywna jak Brötzmann, potrafiąca zagrać niemal folkowo jest jedną z najjaśniej świecących gwiazd pośród współczesnych sekcji free.

Dla sympatyków bezkompromisowego free będzie to doskonały nabytek. Pozostali i tak obchodzą te nazwiska z daleka. A ja nie namawiam. Trzeba doprawdy dużo uwagi poświęcić, by oddawać się przyjemności słuchania takich płyt. Jeśli jednak się to uczyni, do uszu dociera nie muzyka, ale słowa prawdy, absolut.

Peter Brötzmann, William Parker, Hamid Drake - Never Too Late But Always Too Early - Eremite MTE 37/38 (2003)

Ambrose Akinmusire - When The Heart Emerges Glistening

Muzykę Ambrożego można byłoby zaklasyfikować jak jazz środka. Choć, niestety, ostatnimi czasy ów jazz środka niebezpiecznie przesunął się, chyba, w kierunku muzyki, która jazzem nie jest, w kierunku smooth jazzu, produktu który ma tyle z jazzem, co wyrób czekoladopodobny z czekoladą. Wolę czekoladę. Wolę zatem Akinmusire.

Wydaje się, że na płycie jest sporo utworów. Spis twierdzi, że trzynaście. Jednakże kilka z nich to około minutowe miniatury. Czy w takim czasie powstać może jazz? A czy jest to istotne? Istotne, że płyta, jako całość przekonuje. Jest to niewątpliwie współczesny jazz. Jazz XXI wieku, ale jazz, który świadom jest tego, że za sobą ma już ponad sto lat. Jazz wieku dojrzałego zatem. Bez zbędnych naleciałości z innych gatunków muzycznych. Bez wycieczek w cudaczność. Jazz, jakim tylko jazz może być.

Świetne improwizacje, świetne brzmienie zespołu, którego muzyka może wciągnąć. Może się podobać. Nie mam chyba nikogo, kogo mógłbym na tej płycie wyróżnić. Może lider, który wydaje się ciekawszy niż osławiony, choć ostatnio - dla mnie - niesamowicie nudny Dave Douglas. Na pewno bardziej mi się podoba niż największy spośród niejazzowych jazzmanów - Wyntona Marsalisa. To u Akinmusire można usłyszeć świadomość jazzu. Muzyki, która wrosła w kulturę świata, ale przede wszystkim stanowi jeden z najbardziej rozpoznawalnych elementów kultury amerykańskiej. Jak w tyglu zatem, zarówno w poszczególnych kompozycjach, jak i w grze Ambrose pojawiają się niemal wszystkie style jazzowe lat minionych. Nic tu jednak z eklektyzmu. Akinmusire ma olbrzymią łatwość tworzenia z tych wszystkich elementów muzyki na wskoś współczesnej. Na wskroś współczesnego jazzu. Bez domieszki awangardy. Chyba, że awangardą samą w sobie jest połączenie tych wszystkich szkiełek jazzu, by stworzyć prawdziwy, muzyczny kalejdoskop.

Ambrose Akinmusire - When The Heart Emarges Glistening - Blue Note 0706192 (2011)

Inzinzac - Inzinzac

Przed laty, tego typu granie pewnie uzyskałoby etykietkę: punk jazz. Etykietka raczej się nie przyjęła, ale koncepcja muzyczna, której chyba najlepiej znanym w Polsce przedstawicielem jest Pinski Zoo, pozostała.

Krótkie, intensywne, pełne energii utwory, grane przez trio saksofonisty, perkusisty i - lidera - gitarzysty mają w sobie coś z owej punkowej rebelii. Nie chciałbym być źle zrozumiany, albowiem trudno byłoby muzykom tym odmówić kunsztu instrumentalnego, czy też zmysłu kompozytorskiego, jednakże jak mi się wydaje, nie to w muzyce tej jest najważniejsze. Łącząc w swej muzyce stylistyki no wave, noise i free jazzu, muzycy stawiają na brutalny przekaz, a nie na kunszt. Poszczególne kompozycje są przede wszystkim nośnikami energii. Improwizacje są zwykle krótkie, za to dosadne. Ciężko w tej muzyce doszukać się pozostającej na dłużej melodyki. Ma być raczej jak pałką w łeb. Rebelia też potrzebuje własnych środków wyrazu.

I jakkolwiek ja mam swoich, innych, faworytów w branży hardcore'owego jazzu, to wiem, że muzyka taka ma swoich zapalonych fanów. Wielbiciele Ruins, TYFT, czy Led Bib winni być usatysfakcjonowani.

Inzinzac - Inzinzac - High Two HT-028 (2011)

Rashied Ali Quartet - New Directions In Modern Music (Archiwum +)

Na przełomie lat 60 i 70 ubiegłego wieku, to się grało muzykę. Nie tylko jazz, bo pewnie sympatycy rocka również z łezką w oku wspomną dokonania różnych, nawet z dzisiejszego punktu widzenia wspaniałych kapel. Pozostanę jednak przy jazzie. Nowe kierunki współczesnej muzyki powstały podczas koncertu w roku 1971 i do dzisiaj prezentują to, czego wielu jazzfanów w muzyce jazzowej poszukuje. O dziwo, muzyka ta, słuchana po wielu latach, również - za wyjątkiem jakości nagrania - brzmi dobrze. Pewnie jakby się ją zagrało dzisiaj, niewielu poznałoby, że to muzyka sprzed lat. W dodatku aż tylu. Czy jazz zatem stoi w miejscu? Nie wydaje mi się, lecz nie pora na kontynuowanie tego wątku. Fakt, pozostaje faktem, że gdyby nie jakość nagrania, kwartet Rashieda Aliego zarejestrowany podczas EAST 1971, zagrał muzykę niemal odkrywczą z dzisiejszego punktu widzenia.

Co zagrał? W zasadzie też nic nowego. Ot, loftowy free jazz, dość mocno jednak osadzony w modalnym jazzie zaproponowanym jeszcze u schyłku lat 50 ubiegłego wieku przez Gila Evansa i Milesa Davisa. Jazz, jaki wówczas grało wielu muzyków niezauważanych przez wielkich i możnych królów mass mediów, którzy nie widzieli miejsca dla takiej muzyki w swoich katalogach. Dlatego też coraz częściej powstawały niewielkie wytwórnie często organizowane przez samych muzyków. Podobnie też często muzycy, z uwagi na brak zainteresowania ich muzyką, sami organizowali swe koncerty. Coraz częściej muzycy po prostu nie mieli środków do życia i schodzili do (a raczej wychodzili na) loftów, opuszczonych strychów starych amerykańskich kamienic, grając tam dla siebie, swoich przyjaciół i rzeczywiście zainteresowanych. Sytuacja ta zmusiła niektórych muzyków do zrezygnowania ze swoich awangardowych ciągot i rozpoczęcia grania zdecydowanie łatwiejszego, ba niekiedy nawet na granicy kiczu, innych do gry w metrach, czy na ulicach, jeszcze innych do rozpoczęcia kariery edukacyjnej.

Jak wspomina Rashied Ali, to był jego pierwszy, regularny zespół po śmierci Coltrane'a. Zwykle w składzie występował Don Pullen, którego jednak na potrzeby tej realizacji koncertowej zastąpił Fred Simmons. Pozostali muzycy, to z lekka już zapomniany chyba, jako muzyk awangardowy Carlos Ward oraz grający na skrzypcach basowych Stafford James (tu mam wątpliwości, bowiem instrument brzmi jakby był kontrabasem, na okładce jest kontrabas, a na dodatek James był kontrabasistą, jednakże wszędzie - za wyjątkiem opisu samego Aliego, który stwierdza, że James grał w kwartecie na kontrabasie - podawany jest skład z owymi skrzypcami basowymi; także w wydaniu Knit Classics, którym dysponuję). Zespół, który sam Ali ocenia jako ważny. W tym czasie, Ali znany był głównie ze współpracy z Johnem Coltranem. To nobilitowało. Dawało możliwości. Niemniej jednak - jeśli się nie mylę - nigdy jakoś nie zyskał popularności na miarę jaką zasługiwał. Być może dlatego, że w przeciwieństwie np. do innego współpracownika Trane'a, McCoy Tynera, nie zaczął grać muzyki adresowanej do szerszego grona słuchaczy, w dalszym ciągu kontynuując koncepcje saksofonisty. Można rzec nawet szerzej, kultywując New Black Music, muzykę ludności amerykańskiej, afrykańskiego pochodzenia.

Obojętnie jak będziemy to postrzegać w chwili obecnej. Obojętnie czy nam się to podoba czy nie. Czy mieści się takie rozumienie w poprawności politycznej. Amerykańscy murzyni z końcem lat 60. ubiegłego stulecia w bardzo dużym stopniu utożsamiali swą kulturę z tą pochodzącą z Czarnego Lądu. Jazz też był murzyński, czyli afrykański i biały. Nawet ten murzyński nie był już jazzem. Był nową czarną muzyką. Muzyką Czarnych. I niech się sypią gromy, że używam takiego sformułowania jak Czarny, zamiast obecnie obowiązującego afroamerykanin, ale stary już jestem i pamiętam. Pamiętam też to, że amerykańscy Murzyni walczyli o swoją tożsamość m.in. za pomocą muzyki. W gruncie rzeczy - jazzu. Jazzu, który nie był salonowy. Był ostry, walczący, pstrokato-awangardowy. Kłębiący się w swych ostrych przebiegach, gwałtowny. Być może w ten sposób wyrażał się protest. Pewnie gdybym ja miał protestować, nie grałbym jakichś łatwych i łagodnych dźwięków tylko właśnie muzykę ostro wdzierającą się w uszy. Wprost do człowieka. Którą bardziej się czuje, odczuwa, niż analizuje. Która ma dotrzeć wprost do duszy (czy co tam w człowieku siedzi). Ma pokazać, że jestem odmienny.

Rashied Ali, podobnie jak wielu innych muzyków związanych z loftowym kręgiem, właśnie w ten sposób tworzył muzykę. Ten jazz kłębi się i przybiera na gwałtowności. Ma trzepnąć w łeb, dać w mordę i pokazać: ta muzyka jest mocna jak i my. Próżno zatem szukać tu ładnych dźwięków. Pianista Fred Simmons ostro stawia każdy akord, gdzieś tam jeszcze niekiedy może nawet pamiętający Theloniousa Monka. Każdy dźwięk świdruje uszy. Musi. Alt Carlosa Warda, choć znanego później z o wiele łagodniejszych propozycji, jest też ostry. Może lekko nawet parkerowski? Nawet gdy sięga po flet, to trudno uznać, by instrument ten brzmiał klasycznie, jak w kulturze europejskiej. Perkusja to istna nawałnica i feeria dzięków. Brzmi jak zbliżający się walec drogowy, tylko że ten nie osiąga takiej prędkości i takiego impetu. Jedyne czego mi na płycie brakuje, to Stafforda L. Jamesa, którego instrument jest po prostu źle nagrany. Cicho, niemal w tle. Z tego co udaje się jednak usłyszeć, to i James nie należy do delikatnych. Bas (obojętnie na jakim instrumencie zagrany), ma być tym, co napędza tę muzykę. I nas. I napędza.

Zatem modalne free sprzed wielu, wielu lat, już mocno stojące, zakorzenione w kulturze. Już nie bulwersujące (choć niektórych wciąż i zawsze). Free, które miało być cały czas jeszcze protestem. Nawet w tym celu zmieniło nazwę. Czy mu się udało? Nie wiem, wiem jedno, wolę słuchać muzyki głęboko zakorzenionej w tym co proponował przed laty Ali z kompanami, niż słuchać późniejszych miłych piosneczek i disco-jazzu stworzonego przez muzyków pragnących się przypodobać szerokiej publiczności. Ali, podobnie jak wielu innych (choć nie wszyscy) jest w tym po prostu szczery.

Aha, proszę zwrócić uwagę na tytuł i resztę "dośpiewać" sobie już po wysłuchaniu płyty.

Rashied Ali Quartet - New Directions In Modern Music - Survival SR 103 (LP, 1973), Knitting Factory Classics KCR-3022 (CD, 1999); nagrania pochodzą z koncertów zarejestrowanych w 1971 r. w EAST Cultural Centrum na Brooklynie; gdzieniegdzie oryginalna płyta wydana przez Survival miewa podawane daty 1971, 1973 lub 1975; prawidłową jest 1973.

Jazzowy marzec w Krakowie

To krótki przegląd po koncertach, jakie w Krakowie odbędą się jeszcze w marcu 2012. Wytłuszczoną czcionką są zaprezentowane te koncerty, które w jakiś sposób mnie zainteresowały.

15.03.
Kamykowski/Wyszyński/Heller - PiecArt, g.21.00
G Point - Harris Piano Jazz Bar, g.21.00

16.03.
Między Udami - Coltrane Restaurant, g.21.00
Przemysław Kleczkowski Group - PiecArt, g.21.30
Mr Blues - Harris Piano Jazz Bar, g.21.30

17.03.
Sokół Orkestar - Harris Piano Jazz Bar, g.21.00
Leszek Żądło European Art Ensemble - PiecArt, g.21.30

18.03.
Leszek Żądło European Art Ensemble - PiecArt, g.21.00
Boba Jazz Band - Harris Piano Jazz Bar, g.21.00

19.03.
Funky&Groove Jam Session - Harris Piano Jazz Bar, g.21.30

20.03.
Voodoo Mob - Harris Piano Jazz Bar, g.21.00

21.03.
Inner Ear (Trzaska/Swell/Holmlander/Daisy) - Alchemia, g.20.00
The Golden Tapir - PiecArt, g.21.00
Blues Jam Session - Harris Piano Jazz Bar, g.21.30

22.03.
Team Hegdal - Kolanko No.6, g.20.00
The Golden Tapir - PiecArt, g.21.00
Que Passa - Harris Piano Jazz Bar, g.21.00

23.03.
Acustic - Harris Piano Jazz Bar, g.21.30
Team Hegdal - PiecArt, g.21.30

24.03.
RGG Trio - Harris Piano Jazz Bar, g.21.30

25.03.
Między Udami - PiecArt, g.21.00
Maron - Harris Piano Jazz Bar, g.21.00

26.03.
BAABA & Nieustraszeni Pogromcy Wampirów - Klub RE, g.20.00
Blues Jam Session - Harris Piano Jazz Bar, g.21.30

27.03.
Tomasz Licak/Radek Wośko Quartet - Harris Piano Jazz Bar, g.21.00

28.03.
Harmony Of The Spheres - PiecArt, g.21.00
Funky&Groove Jam Session - Harris Piano Jazz Bar, g.21.30

29.03.
Harmony Of The Spheres - PiecArt, g.21.00
Directions In Music: Sam Rivers (Pospieszalski/Kaczmarczyk/Mucha/Fortuna) - Harris Piano Jazz Bar, g.21.00

30.03.
Big Fat Mama - Harris Piano Jazz Bar, g.21.30

31.03.
Między Udami - Coltrane Restaurant, g.20.30
Tubis Trio - Harris Piano Jazz Bar, g.21.30

WSJD 2012

Całkiem ciekawie zapowiada się program tegorocznych Warsaw Summer Jazz Days. Tegoroczne dni potrwają od 9 do 13 lipca i odbywać się będą głównie w Soho Factory, Jazzarium Cafe oraz w Sali Kongresowej. W ramach festiwalu odbywać się będą również warsztaty, prowadzone przez nauczycieli nowojorskiej szkoły SIM. Szczegółowy program wygląda następująco

Od 9 do 13 lipca w Soho Factory odbywać się będą warsztaty SIM prowadzone przez Ralpha Alessiego, Jima Blacka, Matta Mitchella i Marka Heliasa. W tych samych dniach, w Jazzarium Cafe odbywać się będą solowe koncerty Jima Blacka, Matta Mitchella i Ralpha Alessiego.

12 lipca (Soho Factory) - koncert The Bad Plus z gościnnym udziałem Joshua Redmana oraz Joe Lovano & Dave Douglas Quintet

13 lipca (Soho Factory) - odbędzie się koncert SIM Quartet. Zespół składać się będzie z wykładowców warsztatów oraz Chess Smith, Andrea Parkins, Mary Halvorson, Tony Malaby i Tim Berne.

14 lipca [Soho Factory] - Scena jazzu wloskiego (wstęp bezpłatny) oraz Ambrose Akinmusire Quintet oraz Miguel Zenón Quintet

15 lipca [Soho Factory] - Scena jazzu holenderskiego i polskiego (wstęp bezpłatny)

Tego samego dnia w Sali Kongresowej odbędzie się koncert Herbie Hancocka

Festiwal zakończy Post scriptum, które będzie mieć miejsce również w Sali Kongresowej, gdzie 29 lipca zaśpiewa Melody Gardot.

Jakie zespoły zostaną zaprezentowane 14 i 15 lipca w ramach scen jazzu włoskiego, holenderskiego i polskiego jeszcze nie wiadomo; będą to młode grupy pochodzące z tych krajów, które następnie powtórzą swoje koncerty w Rzymie i Hadze.

środa, 14 marca 2012

Joe Morris - Wildlife

Matrix-Reinkarnacja.

Nie Matrix jednak. Panie, Panowie... mam niewątpliwy zaszczyt ogłosić: Bird-Reinkarnacja.

Ileż to razy poszukiwaliśmy Birda od chwili jego śmierci. Gdzieś fani jazzu zawsze dążyli do tego absolutu. Intensywności gry. Melodyce sprzęgniętej z rytmem. To był saksofonista, który na zawsze zmienił pojmowanie jazzu.

Petr Cancura. Gra na saksofonach altowym i tenorowym. Tutaj gra wraz z o wiele lepiej znanymi Joe Morrisem, który tym razem pieści kontrabas i Lutherem Grayem. Trio doskonałe. Cztery zamieszczone na płycie improwizacje odległe są od świata bebopu, z którym utożsamiany jest Parker. Od Jego czasów upłynęło już pół wieku. Muzyka jest inna. Inaczej grana. Duch jednak może pozostać. Można grać zupełnie swobodnie, a jednak bop. Można grać free i bop równocześnie. Ktoś to nam uświadomił? Tak, oczywiście - późne nagrania kwartetu Theloniousa Monka. Nowy zespół Morrisa idzie jednak o krok dalej. Tworzy free z taką konotacją bopową, że stanowi ona nierozerwalną całość. Soczystość bopu miesza się ze swobodą free. Tu nie czas i nie miejsce na "basowe" pochody. Morris jak był niecodziennym i nietuzinkowym gitarzystą, tak jest takim samym kontrabasistą. Gray gra w o wiele bardziej przewidywalny sposób, co nie znaczy, że w jakikolwiek sposób nudny. Robi swoje. Zagęszcza rytm. No i Cancura, który - jak dla mnie, oprócz lidera - jest bohaterem tej sesji. Intensywność gry w Geomatic spodowowała moje porównanie z Parkerem. W Ticket jest już zdecydowanie bardziej... hmmm... "sandersowato"? Nie ma żadnych kalek. Nie ma cytatów. Jest świetna, intensywna zarówno bopem, jak i free gra całej trójki muzyków.

Po prostu, genialnie się tego słucha. Micha się cieszy od ucha do ucha i niech tak pozostanie. Proszę o więcej. Zdecydowanie więcej.
Oby

Joe Morris - Wildlife - AUM Fidelity AUM056 (2009)

Endangered Blood - Endangered Blood

Wspólny projekt Chrisa Speeda, Oscara Noriegi, Trevora Dunna i Jima Blacka powstał dla szczytnego celu - zebrania funduszy na leczenie Andrew D'Angelo. Projekt był koncertowy. Widać jednak towarzyszom niedoli Andrzeja dobrze się grało, albowiem wytwórnia Skirl wydała również materiał studyjny.

Popatrzmy, na zestawienie tych muzyków. Grali - w różnych składach - w projektach Bloodcount, Human Feel, Alas No Axis, Pachora... innych również. Jakoś zupełnie (bez)wiednie pojawia się zatem hasło: downtown, które w latach 90 ubiegłego wieku dość mocno namieszało na młodym rynku muzyki jazzowej, ale przecież i rockowej. Tu kłębiły się różnego rodzaju wpływy, by wydawać z siebie ów "nowy" (wówczas) jazz. Z perspektywy czasu, to co wniósł downtown do muzyki jazzowej traktujemy zupełnie naturalnie, jakby zawsze elementy składające się na niego w jazzie były. Otóż i były i nie były. W takim nasileniu na pewno ich nie było. Downtownowy muzyczny tygiel wchłaniał niemal wszystko co na drzewo nie skacze. Rock, folk, jazz, tzw. muzykę współczesną. Eksperymentował ze wszystkimi i ze wszystkim.

Endagered Blood doskonale się wpisuje właśnie w taką stylistykę. Może wpływy folklorów są mniej nachalne, może rockowa (w sensie mocna, silna) sekcja jest mniej widoczna. Niemniej jednak, to stary dobry downtown w nowym, dojrzałym wydaniu. Taką muzykę się kocha, albo kompletnie jej nie czuje. Fakt, po latach nie brzmi już tak świeżo, niemniej jednak to kawał dobrej, improwizowanej muzyki. Niemniej jednak, nawet tak znane utwory jak "Epistrophy" brzmią zupełnie inaczej. Świeżo? Raczej tak. Konglomerat wszystkich stylistyk świata. Tym razem w bardzo dobrym wydaniu, przekonującym pomimo, że nowości starzeją się najszybciej.

Endagered Blood - Endagered Blood - Skirl 015 (2011)

wtorek, 13 marca 2012

Whit Dickey Trio - Emergence

Whit Dickey, od czasu rozstania z kwartetem Ware'a wziął udział w co najmniej kilku świetnych sesjach, w tym także zrealizowanych pod własnym nazwiskiem. Do dzisiaj jednak, dla niektórych pozostaje "perkusistą od Ware'a". Dość to krzywdząca dla Dickeya opinia i należy czym prędzej ją zmienić, a nagrania jego trio, pochodzące z 2009 roku tylko utwierdzają w tym zdaniu.

Płyty Dickeya mają dla mnie pewien magnes, powodujący, że powracając do nich, zawsze słucham ich z wielką ciekawością. Nie wiem, czy to gra perkusisty, czy (pewnie tak) dość uważnie dobieranych do projektów pozostałych muzyków. Fakt, pozostaje faktem.

"Emergence" jest odpowiednim tytułem. Każda z ośmiu kompozycji tu zawartych, wyłania się jakby z niczego. Powstaje z niebytu ukazując swe jakieś (aż się to słowo ciśnie na usta) mądre piękno. To swobodnie rozwijająca się improwizacja, oparta na kompozycjach. Wszystkie raczej w dość wolnych tempach. Delikatne, oniryczne. Brak kontrabasu spowodował, że w muzyce jest więcej przestrzeni niż zazwyczaj. Dickey - niemal jak zwykle - jest w swej grze niesamowity. Rozkłada akcenty w tak niespodziewany sposób, że perkusja staje się kompletnie wyemancypowanym instrumentem tria. Niemal melodycznym. Yamamoto, najmniej utytułowana członkini zespołu, grywa w stylu może z lekka przypominającym Marilyn Crispell. Choć z drugiej strony jej pianistyka w większym stopniu ciąży w kierunku post-bopu. No i Daniel Carter. Tym razem nie tylko saksofonista, ale i trębacz i flecista. Tym razem też bardzo stonowany.
I mimo, że muzyka - jak powiedziałem - jest wyciszona, w każdym dźwięku tkwi jej energia. Uwielbiam tego typu granie. To tak, jakby triu udało się uchwycić ten nieuchwytny w czasie moment, tuż po wstrząśnięciu nitrogliceryny, a jeszcze przed jej wybuchem.

Genialna, subtelna płyta, która za każdym razem potrafi zachwycić na nowo.

Whit Dickey Trio (Eri Yamamoto, Daniel Carter) - Emergency, (2009), NotTwo Records MW 814-2

Prince we Wrocławiu

Księcia uwielbiam już ze trzydzieści lat. Pamiętam jak wówczas, w latach 80 ubiegłego wieku, gdzieś przeczytałem, czy usłyszałem, że jest wybitnym instrumentalistą, wybitnym gitarzystą na miarę Hendriksa. Zagrałem sobie "Purple Rain". Nic takiego pomyślałem. Potem zobaczyłem koncert Prince'a. W jakiś przedziwny sposób, wyemitowany po wyłączeniu się oficjalnego programu bodaj TVP1, która teraz udaje, że nie prezentowała Urbana i innych takich gości. No i szczęka mi opadła. I pewnie tak mam do dzisiaj. To doprawdy świetny muzyk. Posłuchajcie sobie co robi z muzyką w klubowych nagraniach z Joshem i Corą (gdzieś w necie można znaleźć). Od czasu do czasu słucham i za każdym razem sprawia mi niekłamaną radochę.

Właśnie Prezydent Wrocławia zapowiedział, ze 29.06.2012 r., na Stadionie Miejskim we Wrocławiu odbędzie się jego koncert.

Hmmm... niezła zapowiedź: Rafał Dutkiewicz - Prezydent Wrocławia.

poniedziałek, 12 marca 2012

Peter Brötzmann, Hamid Drake, Kent Kessler - Live At The Empty Bottle (Archiwum +)

Kiedyś już napisałem, że zastanawiam się nad przeniesieniem swoich tekstów z diapazon.pl na te łamy. Koniec z zastanawianiem się. Rozpoczynam przenosiny. Od czasu do czasu będą się tu pojawiać teksty, często, jak poniższy znacznie zmienione, niemniej jednak teksty, które swą premierę miały w tamtym portalu. Pewnie też nie wszystkie. Zaczynamy od bardzo ważnego dla mnie muzyka.
Teksty, które w sposób mniej lub bardziej dosłowny zostaną przeniesione, oznaczane będą jako (Archiwum). Te, które zostaną w mniejszym, lub większym (nie ukrywam, niekiedy w znaczącym) stopniu zmienione jako (Archiwum +).


Do Petera Brötzmanna przylgnęła etykietka najgłośniejszego saksofonisty świata. Faktem jest, że muzyka jaką proponował on od ok. 40 lat jest gwałtowna, bezkompromisowa, niesamowicie impulsywna i ekspresyjna.

Sam Brötzmann, może i bezwiednie stał się pewnie jednym z prekursorów free improvu, który tu i ówdzie uważany jest "dopiero za prawdziwą muzykę":-). Niemniej jednak, oprócz pewnej ekspresyjności wypowiedzi, pomiędzy free Brötzmanna a wolną improwizacją jest przepaść, głębsza niż Rów Mariański. Oczywiście Brötzmann był, jest i po wsze czasy zostanie już ojcem europejskiego free jazzu. Wpisał się w historię.

Kiedy dziesięć lat temu zapoznawałem się z tą płytą po raz pierwszy, przyznam, że "z pewną taką nieśmiałością" podchodziłem do koncertów Tria z Empty Bottle. Lubiąc bowiem zakorzeniony mocno w bluesie amerykański idiom free jazzu Ornette Colemana, wciąż nie bardzo przekonany byłem do twórczości europejskich muzyków free. Free, a nie free jazzu. I o ile kilku spośód nich wielbiłem, to nie mógłbym powiedzieć, że europejskie free było tym, co taki królik jak ja lubił najbardziej. To mnie nie była moja marchewka. Bądź co bądź pewnie i do dzisiaj nie jest, choć akurat Brötzmann z perspektywy czasu jawi się na tym talerzu, jako nie tyle deser, co najwykwintniejsze danie główne.

Jedynie dwa utwory: w tym jeden trwający ponad 40 minut, a drugi jedynie o połowę krótszy - wszystko to wróżyło, że ponownie do czynienia będziemy mieli z "Machine Gun", który bezlitośnie obnaży wszystkie zalety solowego i grupowego grania free, graniczącego bardziej właśnie z free improv nawet, a nie z free jazzem. W zasadzie do posłuchania płyty zmusił mnie snobizm płytomana - cóż to bowiem może Okka wypuszczać w limitowanych seriach?

Zanim jeszcze o muzyce - płytka w istocie wygląda na taką, która wypuszczona jest w małej serii; wygląda tak jakby sami muzycy, jak najniższymi kosztami chcieli wydać ten materiał. Z dzisiejszej perspektywy, narzekanie na szatę edytorska, czy cokolwiek innego nie ma znaczenia. 800 sztuk, jakie zostały wytłoczone, dawno już temu są wyprzedane. Pozostał jedynie drugi obieg.
Szata - szatą, może się podobać lub nie, natomiast brzmieniowo płyta nawet po latach jest bez zarzutów,

Skoro już przy dźwiękach. Miód na moje sterane uszy. Brötzmann zaprezentował muzykę w trio wraz z jedną z najciekawszych sekcji rytmicznych ostatnich lat: Hamid Drake i Kent Kessler - współpracujących na stałe m.in. z Kenem Vandermarkiem, nota bene zapatrzonym w muzykę Brötzmanna. Ciągłe poszukiwanie nowości winno teraz przejawić się zdaniem typu: w zasadzie zaproponowana muzyka niczego nowego nie wnosi do koncepcji tria jazzowego. No właśnie, tyle że to mistrzostwo świata.

Oba utwory nie należą do przejawów jazzowej liryki, niemniej jednak pojawiają się wysublimowane dźwięki, harmonie, choć przecież i tu zdarzają się chwile niczym nie skrępowanej ekspresji. To też bodaj pierwsza płyta saksofonisty, na której zauważyłem elementy strukturyzujące, porządkujące tę muzykę. Nie jest to już free dla free, bo free i tak bez końca przez wszystkie odmiany. Tu free jest wyrazem, środkiem, a nie celem. Środkiem podporządkowanym całej trójce muzyków.

Na słowa uznania zasługuje gra Drake'a, któremu w sposób jak najbardziej naturalny udaje się podkładać ciekawe rytmy, pod linearne improwizacje Brötzmanna. Muzyka nie jest impulsywna. Brötzmann nie usiłuje nikogo zabić saksofonem, co zdarzało mu się na płytach z przełomu lat 60 i 70 ubiegłego wieku. Trio przedstawia ucztę na trzech równoprawnych muzyków, sięgających może wyżyn swoich umiejętności. Słuchając tej muzyki ma się wrażenie obcowania ze Sztuką. To doświadczenie pojawia się niezmiernie rzadko, od czasu, gdy pojawiła się rzesza doskonale wyuczonych odgrywaczy muzyki.

Posłuchajcie Brötzmanna - będziecie wiedzieć czym różni się muzyczny absolut od popłuczyn. Posłuchajcie, a usłyszycie czym różni się Sztuka od poprawnego grania.

Peter Brötzmann, Hamid Drake, Kent Kessler - Live At The Empty Bottle - Okka Disk ODL10005 (1999)

Stephan Crump/Steve Lehman - Kaleidoscope And Collage

Chyba nigdy nie ukrywałem, że lubię małe, improwizowane składy. Duety instrumentalistów potrafią nieść ze sobą to wszystko, czym jazz jest. Potrafią też przynieść kompletną pustkę i fiasko. Nigdzie bowiem, jak w tak niewielkich składach, nie jest tak istotna owa chemia, transcendentalne porozumienie między muzykami. Można być wybitnym muzykiem, można być wybitnym instrumentalistą, improwizatorem, spotkać się z drugim o takich samych cechach, a w efekcie wyjdzie fiasko.

Zacznijmy zatem od początku. Steve Lehman. Saksofonista. W młodym, ba nastoletnim wieku, stał się współpracownikiem Anthony Braxtona. To o czymś świadczy. Przede wszystkim o klasie tego muzyka świadczą jednak jego autorskie dokonania. Zwykle - co tu dużo kryć - są wspaniałe, zaś w moich oczach Lehman wyrasta na jednego z najważniejszych saksofonistów swego pokolenia. I mam nadzieję, że tak pozostanie na długie lata.
Zdecydowanie mniej miałem możliwości zapoznania się z Stephanem Crumpem. Obym się mylił lub nie, ale ta płyta jest bodaj pierwszą, na której go spotykam. I warto było, bo ma swój dźwięk, swój styl gry. Biorąc pod uwagę tak trudny dla wykazania tych cech instrument, jakim jest kontrabas, to dużo. Bardzo dużo.

Mamy zatem dwu doskonałych muzyków. I jedynie dwa, dość długie, utwory. Czy mogą zainteresować? Czy między nimi wytworzyła się owa, wspomniana wcześniej chemia?

Ilekroć słucham tę płytę, tylekroć wiem, że wraz z jej wysłuchaniem, zapomnę jakie dźwięki do mnie dochodziły. Nie powtórzę choćby fragmentu usłyszanej dopiero co muzyki. Ilekroć jednak sięgam po tę płytę ponownie, słucham jej z olbrzymim zainteresowaniem. Za każdym razem dochodzą dźwięki już poznane, ale jednocześnie niosące nowy ładunek. To spore osiągnięcie. Swobodnie wyimprowizowana muzyka, z elementami strukturyzującymi tę improwizację, to nic nowego. Tak się gra współczesny jazz. Taki jest obraz obecnego free. Niekiedy jednakże dokonania wpisujące się w ten - bądź co bądź - schemat są po prostu nudne, innym razem stanowią doskonałość. By nie przedłużać: Crump z Lehmanem wznieśli się na doskonałość absolutną. Chemia połączyła dwa odległe brzmieniowo instrumenty, duch połączył indywidualność dwu muzyków. Stała się absolutna jedność, której słuchać można od zmierzchu do świtu. Absolutne wyzwolenie i absolutna dyscyplina połączyły się w nierozerwalną całość, tworząc w istocie dwuosobowy zespół, a nie tylko zespół dwu muzyków. Pojawił się ich własny, choć osadzony w tradycji, język i sposób wyrazu. Mimo jedynie dwu instrumentalistów, grających jedynie na dwu instrumentach (saksofon altowy i kontrabas), muzyka skrzy się tyloma barwami, wysłuchać można takiego zasobu różnych środków artystycznych, że obdzielić mogliby niejeden bigband.
Doprawdy wielkie osiągnięcie.

Homogeniczność. Cudowne brzmiące słowo, dla cudownej muzyki.

Słuchajcie po kres, zwłaszcza, że doskonała realizacja nagrania temu sprzyja.

Stephen Crump/Steve Lehman - Kaleidoscope And Collage - Intakt CD 184 (2011)

Half byZero and Nik Rubanov Joined - Livestock

Half byZero (czy jakkolwiek by się to nie pisało: 1/2 by Zero, Half by Zero) to w zasadzie duet Antona Kolosova i Alexy'ego Bobrovskiego. Jedynie bas i perkusja. Z sekcją tą (o ile to jeszcze właściwe stwierdzenie) współpracują inni muzycy jak Ilia Belorukov, czy Nikolay Rubanov właśnie. 1/2 byZero, to też przyczynek do poznania nowego jazzu rodem z Rosji. Do tej pory większość z nas zna czy to muzyków nagrywających dla Leo bądź ECM, czy też muzyków tria Ganelina. Starsi pamiętają tego typu zespoły jak Leningradzki Dixieland Band, czy nawet zespół Leonida Czyżyka. Cóż... czasy się zmieniają, a nasi sąsiedzi nie są już otoczeni murem przez, który przejść nie można. Słuchają tej samej muzyki, którą słucha się na całym świecie. Grają... No właśnie.

1/2 byZero gra coś, co zawieszone zostało w pół drogi między punkiem, hardcorem, grungem a muzyką improwizowaną. Brzmią jak Nirvana bez Cobaina, za to z uczniem Petera Brotzmanna, czy Alberta Aylera. Nic nowego. Last Exit lata całe temu przetarł szlak dla tego typu estetyki. Był prototypem styku improwizowanego rocka i swobodnie improwizowanego (truizm w zasadzie) jazzu. W zasadzie jednak dopiero chyba w latach 90 ubiegłego wieku i teraz z wieku XXI muzyka ta dotarła do słuchaczy. Albo odwrotnie, to słuchacze odnaleźli tego typu muzykę.

Słuchacze ci, to często osoby, które zostały ukształtowane przez stylistykę takich zespołów, jak Dead Kennedy's czy Pere Ubu, bądź przez wspomnianą Nirvanę, czy Pearl Jam. W jeszcze większym stopniu przez japońskie Ruins. To dzieci nowych czasów. Dla nich "Machine Gun" nie jest jazzem, a przedpolem hardcore'u, wymienianym w jednym rzędzie z "MetalMusic" Reeda. Do tej pory nie "czuli" jazzu. Do tej pory słuchali jakiejś postaci rocka.

I takiemu słuchaczowi na przeciw wychodzi m.in. duet Kolosova i Bobrovsky'ego z rozlicznymi gośćmi. W tym przypadku z Rubanovem. Ostro podając dźwięki. Kształtując brzmienie w estetyce improwizowanego rocka raczej niż jazzu. Niemniej jednak muzyka ta równie dobrze wpisuje się w stylistykę europejskiego, czy też postaylerowskiego jazzu free. Dla mnie bowiem, osoby która zna i Aylera i Brotzmanna z jednej strony, z drugiej zaś poczynania rockowych, awangardowych improwizatorów, stylistyka, w której zawiesiło się rosyjskie trio bliższa jest Aylerowi właśnie niż tuzom amerykańskiego hardcore'u.

Trio prezentuje zatem pełne przesterów, ostre, rytmicznie balansujące między hard rockiem, a harmolodyką Ronalda Shannona Jacksona brzmienia, na które nałożony został saksofon rodem z wściekłości Aylera, Cobaina, czy Davida Thomasa.

Czy tego typu muzyka może się podobać? Oczywiście. Czysta energia, czysty rock i jazz zarazem. Czysty gwałt.

Pamiętajcie jednak - to muzyka pozbawiona jakiegokolwiek liryzmu. Tu nie ma nawet liryzmu, który wdarł się w późniejsze dokonania Brotzmanna. To czyste hardcore'owe porno. Odarte ze złudzeń. Odzierające ze złudzeń. Nie dające wyboru między kochać a nienawidzieć. Ta muzyka jest jak bluźnierstwo i jako taką ją należy traktować.

Half byZero and Nik Rubanov Joined - Livestock (2011) - RAIG, selfmade CD-R and free download: Cała płyta dostępna na Free Music Archive
W tekście zachowano międzynarodową transkrypcję nazw i nazwisk rosyjskich

niedziela, 11 marca 2012

Jaruzelski's Dream - Jazz Gawronski

Myślałem, że nazwisko Jaruzelski nigdy mi się nie będzie kojarzyć z niczym dobrym. Człowiek, który zabrał mi radość młodych lat i wprowadził zgorzkniałość za młodu, osoba, która jest winna tragedii wielu Polaków, nie zasługuje na uznanie. I niech się tam wybiela co jakiś czas. Sprawiedliwości i prawnej oceny swych poczynań niestety uniknie. Nie myślałem nawet, by ktokolwiek chciał nazwisko to wprowadzić do - szeroko rozumianej - popkultury. Stało się. Być może dlatego, że dla młodych Włochów nie ma ono takich konotacji, jakie są świadectwem mojego pokolenia. A może to świadoma prowokacja.

Tak, czy inaczej, Jaruzelski's Dream, świadectwo młodego jazzu rodem ze starego kontynentu nie tylko jest zespołem grającym jazz na światowym (cokolwiek by to nie znaczyło) poziomie, ale przedstawiającym przede wszystkim bardzo świeże jazzu oblicze. Trio zachwyca witalnością i nietuzinkową grą. I to pomimo uporczywego tkwienia we freejazzowym idiomie. Lubię takie free. Nieco melodyjne. Nieco zadziorne. Zawsze energetyczne i zaskakujące. Zespół zaś ma być zespołem właśnie, a nie zbiorem przypadkowych muzyków, grających przypadkowe dźwięki. Włochom się to udało. Świetnie zagrana muzyka, która na pewno w części jest zakomponowana, w części zaś wyimprowizowana. Czyli tak jak w większości współczesnego free jazzu. Gdzieś się ta muzyka uśmiecha do Tima Berne'a sprzed lat. Gdzieś pobrzmiewa Air. Gdzieś trąci Moondokiem. A mimo wszystko brzmi i jest: tu i teraz.

Nie wiem, czy o Stefano Sennim czy Francesco Cusie uda mi się jeszcze kiedykolwiek napisać, natomiast Piero Bittolo Bon, alcista, to muzyk, którego już od jakiegoś czasu obserwuję i na pewno jeszcze na mych łamach zagości. Wart nie tylko tego miejsca.

Jaruzelski's Dream - Jazz Gawronski - Clean Feed CF211CD (2011)

Giovanni Maier Quartet - The Talking Bass

Kiedy już osłucham się z moimi ulubieńcami mam ochotę na jakieś nowe nazwiska. Nowych muzyków. Przynajmniej jak dla mnie. Często są to porażki, ale pomiędzy nimi znajdują się ziarna, które mi się - ślepemu do niedawna - nomen omen, trafiają. Tak było z płytą The Talking Bass Giovanni Maiera. Dopiero, gdy zerknąłem na jego dyskografię dowiedziałem się, że z niego taki nowicjusz, jak z prostytutki dziewica.

Kwartet przedziwny. Sekcja rytmiczna i dwa instrumenty prowadzące: skrzypce bądź altówka i trąbka, względnie flugelhorn. Przyznam, że zestawienie instrumentów niespotykane, ale brzmi doskonale. W sposób tak pełny, że łapię się na tym, że skład ten postrzegam jako niecodzienny dopiero wówczas, gdy uzmysłowię sobie jak jest niespotykany.

Pewnie przez ten nietypowy skład, przez grę Maiera w Italian Instabile Orchestra, płyta ta będzie postrzegana w kategoriach awangardy. Po prawdzie tyleż tu awangardy, co kot napłakał. Świetny, absolutnie świetny jazz środka. Środka naszych czasów. To jazz, który zaskakuje swą dojrzałością. Świadomością tych stu lat swego trwania i rozwoju. Nowocześnie brzmiący, ale przecież gdzieś tam pod podszewką tkwi cała jego historia. To całe kłębowisko współczesności z historią, z domieszką tego, czego jeszcze nie ma, daje piorunujący, zjawiskowy wręcz efekt. Jakby Mingus się odrodził. Choć u Mingusa, nawet w tych małych składach zawsze czuć było orkiestrowy jazz. Tutaj, choć nadzwyczajnie potężne brzmienie tworzą ci czterej muzycy, muzyka brzmi kameralnie. Jak na kwartet.

Nie powiem, by kompozycje pozostawały mi w pamięci. Raczej na pewno nie przejdą one do historii jazzu. Nie staną się standardami. Taka jednak jest przypadłość większośći współczesnych kompozycji jazzowych. Nie powiem, bym mógł zapamiętać choć jedną frazę. Mogę powiedzieć natomiast, że słucha się tego jak wyśmienitej uczty. Obłędny Amandola tworzy świetną sekcję z Maierem. Mocną, ale z dużą ilością powietrza. Lubię takie granie sekcji. Na ich tle swoje harce wywijają Luca Calabrese i Giovanni le Parrini. Lekka domieszka, bardzo lekka, dźwięków zmienionych elektronicznie, a i to w niewielu miejscach dodaje jedynie smaczku. Cóż, kuchnia włoska jest wyśmienita. Ten jazz również.

No i jeszcze jedna uwaga. Płyta jest doskonale nagrana.

Giovanni Maier Quartet - The Talking Bass - Long Song LSRCD118 (2010)

Bronisław Duży & Jorgos Skolias - Do It

To nagranie należy przypomnieć. Należy je przypominać co jakiś czas.

Duety wokalistów z instrumentalistami nie są niczym nowym. Najczęściej jednak występują w wersji: wokalista i pianista. Duet wokalisty z puzonistą jest tak egzotyczny, jak tylko może być. Tego typu przedsięwzięcia zwykle bywają narzędziem ekspresji dla awangardowych twórców. Muzyka, która powstaje z zestawienia ludzkiego głosu z instrumentem dętym zwykle nie jest przystępna. Zwykle twór taki bywa dostępny jedynie dla wprawionych w boju słuchaczy jazzowej, czy też szerzej, muzycznej awangardy.

Tym razem nic z tego. Duet Bronka Dużego i Jorgosa Skoliasa jest na wszechmiar komunikatywny. Mnóstwo tu bluesa, jakiejś źródłowej, etnicznej muzyki. Głos przybierający przeróżne barwy, które zawsze są tak naturalne dla naszych uszu, że odbiera się go, jakby zawsze w nich był. I puzon. Ileż to dowcipów krąży o tym instrumencie i instrumentalistach na nim grających. Bronek Duży, to jednak potęga. Pewnie gdyby się urodził za Wielką Wodą byłby wymieniany jednym tchem z takimi tuzami tego instrumentu jak Grachan Moncur III, Roswell Rudd, czy Ray Anderson. To tylko spośród tych bardziej awangardowych. Bardziej współczesnych. A Bronek Duży uchodzić mógłby za awangardzistę między awangardzistami. Genialny ton, wspaniałe wyczucie frazy, absolutna muzykalność.

Chciałoby się rzec, że na tym tle, w oparciu o grę puzonisty, Jorgos Skolias tworzy swoje wizje. Nic bardziej mylącego. Ten duet był duetem doskonałym. Muzycy uzupełniają się, wzajemnie komentują. Doskonałym pomysłem stało się śpiewanie przez Skoliasa po grecku. Muzyka zyskała źródło. Tę treść, której ani po angielsku, ani w języku polskim by nie miała (choć Skolias po angielsku również śpiewa).

Ta muzyka, to najbardziej źródłowy blues, jaki sobie można tylko wymyślić. Blues pozbawiony amarykańskich korzeni, niemniej jednak blues. Ze swoim smutkiem. Z melancholią. Blues będący źródłem całego jazzu, jaki do nas później dotarł. Do It jakby podróż w czasie. Do tych czasów, kiedy jeszcze bluesa, tego amerykańskiego bluesa jeszcze nie było, a już w nas był. To podróż wstecz, ale również pokazanie jakim może on być. Teraz, zawsze i na wieki.

Genialna muzyka płynąca z głębi serca.

Bronisław Duży & Jorgos Skolias - Do It - CD Sound CDSCD 110 (1999)

Resonance w Polsce

Niestety nie wiem, czy będę mógł być, ale odnotowuję:
wyśmienity projekt Kena Vandermarka Resonance ponownie zawita w naszym kraju. 14 marca 2012 odwiedzi Kraków w klubie Fabryka (Zabłocie 23, godz. 20.00), zaś następnego dnia pojawi się w Poznaniu w Pawilonie Nowej Gazowni (ul. Ewangelicka 1, godz. 20:00); pobyt w Polsce zakończy w Gdańsku 16 marca (Klub Żak, Sala Suwnicowa, godz. 20.00) Kto zatem żyw winien się tam pojawić.

Dominc Duval & Jimmy Halperin - Monk Dreams

Uwielbiam Monka. Za jego ponadczasowość. Za absolutny zmysł kompozycyjny. Jest według mnie wszakże autorem olbrzymiej ilości genialnych kompozycji jazzowych. Na nich wyrosły już pokolenia jazzmanów, a co niektóre są doskonale znane już w tzw. popkulturze. Monk jest wielki! Jeśli nie, to zapraszam na ubitą...

Znakomita większość współczesnych interpretacji Monka grywana jest przez różne składy, jednakże z fortepianem jako instrumentem głównym niemal zawsze. Czyli klasycznie. I nic tu nie pomogą pojedyncze utwory, pojawiające się tu i ówdzie w repertuarach nie-pianistów. W przeciągu ostatniego roku wpadły mi w ręce dwa nagrania składające się wyłącznie ze współczesnych transkrypcji Monka i jednocześnie pozbawione głównego, dla tego Twórcy instrumentu. Pierwszym z nich jest duet: Dominic Duval i Jimmy Halperin. Jedynie saksofon i kontrabas. Muzyka Monka pozbawiona dwu charakterystycznych cech. Fortepianu, który koślawo składa przeszłość z teraźniejszością, ba wybiega nawet w przyszłość i perkusji, która - bądź co bądź - tkwi jeszcze w źródle jazzu. Te dwa instrumenty w oryginalnej twórczości Monka, szczególnie późnego, z lat 60 ubiegłego wieku, to - mimo genialnej gry Charliego Rouse'a - wyznaczniki muzyki Wielkiego Pianisty. To te dwa elementy, które powodowały zawsze, że Monk był, jest i będzie.

Duet Halperina z Duvalem pozbawił muzykę Monka jakiegokolwiek odniesienia czasowego. Albo inaczej: sprowadził tę muzykę, do jedynie dwu wyznaczników - saksofonu i kontrabasu. To ten ostatni instrument nadaje tej muzyce absolutnie teraźniejszo-przyszły ton. Saksofon Halperina jest o niebo bardziej zakorzeniony w tradycji.

Muzyka duetu, który powinien być kwartetem wypada natomiast rewelacyjnie. Doskonałe, na wskroś jazzowe standardy już Monka, grane przez duet nabierają nowego znaczenia. To przeniesienie Monka o pół wieku, które zdaje się wciąż pokazywać, że twórczość ta, te tak dobrze nam znane kompozycje, są wciąż aktualne.

Pozostaje jeszcze mistrzowskie wykonanie. Czapki z głów i zapraszam do słuchania. Kameralny Monk XXI wieku to wciąż Monk i już XXI wiek. Dziękuję Halperinowi i Duvalowi zapewnienia mi tej absolutnie niecodziennej uczty. Nic dodać - nic ująć. Brak zbędnego dźwięku, a te które pozostały są absolutnie najwyższych lotów.

Dominic Duval & Jimmy Halperin - Monk Dreams - NoBusiness Records NBCD 2

Ron Horton - Subtextures

Ron Horton pojawił mi się gdzieś w nagraniach OmniTone. Wydawał się ciekawy. Subtextures to bodaj druga płyta firmowana jego nazwiskiem. Poprawny jazz środka. Aż do bólu poprawny. Melancholijne brzmienia flugelhornu i... świetna sekcja rytmiczna. W zasadzie płytę można i należałoby pominąć milczeniem, gdyby nie gra sekcji, a szczególnie Matta Wilsona. Jest świetny. Gorzej, że Horton wydaje się niezbyt pretendowany do roli leadera i głównego kompozytora płyty. Większość nagrań to jego kompozycje, oprócz nich jeszcze jedna pianisty, Franka Kimbrougha, jedno Andrew Hilla i dwa utwory klasyczne, Chopina i Messiaena. Słucham tej płyty już któryś raz, próbując się doszukać czegoś istotnego. Czegoś, co spowodowałoby, że mam ochotę do niej wracać. I niestety - oprócz Wilsona, a poniekąd i Allisona - niczego nie znajduję.
Szkoda, bo podróż z Hortonem - niegdyś - zapowiadała się ciekawie.
Subtextures niestety nie bardzo jestem w stanie polecić. Osiem utworów bez wyrazu, za to ze wspaniałą sekcją rytmiczną. To trochę za mało, by przebić się nawet na polu straight ahead jazzu. Sączące się utwory, o dość jednorodnym wymiarze po prostu nie pozostawiają po sobie niczego w pamięci (za wyjątkiem Wilsona).
Być może jednak, ktoś, kto słucha wyłącznie jazzu środka, znajdzie tu coś ciekawego dla siebie. Mi nie pomaga nawet tytułowa deklaracja w nazwie wytwórni. Talent w istocie jest, jednak lepiej, by go Horton nie zakopywał.

Ron Horton - Subtextures - Fresh Sound New Talent FSNT 175 (2003)

środa, 7 marca 2012

Günter 'Baby' Sommer - Live in Jerusalem

Uważam, że serwis allmusic.com robi dla muzyki absolutnie świetną robotę katalogując niesamowite ilości muzyki, opatrując płyty recenzjami, zaś samych muzyków ukazując w biogramach. Po wpisaniu jednak hasła Günter Sommer informacja, jaką uzyskałem powaliła mnie na kolana. Cała treść wpisu wygląda tak: Informacja o Sommerze na AllMusic.com

Cóż, może to i dobrze, że mnie informacja ta powaliła na kolana, albowiem jest to dość dobra pozycja dla posłuchania sobie nagrania jakie na zaproszenie JC Jonesa zrealizował dla jego Kadima Collective legendarny niemiecki perkusista Günter 'Baby' Sommer. Płyta zawiera sześć utworów nagranych w różnych składach - od solowego popisu Sommera po kwartet. Niemieckiemu gościowi towarzyszą izraelscy muzycy, z których - jak sądzę - najbardziej znany w Polsce jest Assif Tsahar.

I o take Jeruzalem my walczyli. Widać atmosfera tego świętego dla wielu religii miejsca jest również święta, bo muzyka jaką zawiera płyta jest absolutnie natchniona. Mimo zmiennych składów, mimo przyjętej konwencji grania zupełnie otwartego free improv, utworów tu zawartych słucha się jakby była to skrząca się wieloma kolorami suita. Nie przypominam sobie, by muzycy ci wcześniej wspólnie ze sobą grywali, jednak pomiędzy nimi najwyraźniej zadziałała magia Świętej Ziemii, skoro całość jest tak chemicznie spójna. Skrzą się zatem różne dęciaki na tle - co tu dużo kryć - wybijającej się na pierwszy plan, a przynajmniej równoważnej z instrumentami dętymi, perkusji. Prowadzą dialogi. Z samym bohaterem tej sesji, ale gdy muzyków jest choś nieco więcej - również ze sobą nawzajem. Jest w tej muzyce nieco z mistyczności, lecz nie tej rodem od Coltrane'a, raczej od Aylera. Jest jakaś magia, jakiegoś niezidentyfikowanego rytuału. Muzyka bliska źródła. Jakiego? Otóż, to - żadnego, czyli każdego zarazem.

Płyta godna polecenia dla sympatyków muzyki free, bo to free doprawdy wysokich lotów.

Günter 'Baby' Sommer - Live in Jerusalem (2009) - Kadima Collective KCR 19

Tim Berne - Snakeoil

Po którymś już z rzędu wysłuchaniu najnowszej płyty Tima Berne'a zaczynam się skłaniać ku tezie, że jednak Manfred Eicher potrafi na każdym muzyku i każdej muzyce nadać swoje piętno. Uwielbiałem niesamowite nagrania Berne'a, które wydawał dla swojej Screwgun. Generalnie uwielbiałem Berne'a z tamtych czasów. Potem różnie już bywało, bo i sam muzyk jakby mniej się udzielał, ale i jego nagrania w coraz większym stopniu stawały się "przestrzenią zakomponowaną". Tak jakby Berne-improwizator, kompletnie nietuzinkowy, improwizator, chciał wszystkim pokazać, że umie komponować utwory. Taki wybór, a mi nic do tego. Do jednego mi wszkaże.

Wraz z przeradzaniem się Berne'a w kompozytora muzyki, gdzieś zatracił się tej muzyki żar. O ile w niesamowicie pokręconych frazach Bloodcounta, czy Big Satana zawsze - jako słuchacz - znajdowałem się w miejscu, w którym niezmiernie ciekaw byłem rozwoju utworu, kolejnych podawanych mi przez muzyków fraz, tak w przypadku Snakeoil (choćby) tak już nie jest. Wszystko tu dopięte na ostatni guzik. Kompozycje same w sobie być może i interesujące, ale... No właśnie, kota na śmierć ponoć też można zagłaskać. I "Snakeoil" taką dla mnie jest. Zagłaskaną do granic możliwości. Z uwagi na złożone kompozycje lidera, trudno mi powiedzieć, by muzyka ta była przewidywalna. Trudno mi jednak powiedzieć również, by rodzaj jej nieprzewidywalności w jakikolwiek sposób próbował mnie zaciekawić choćby, bo na pewno już nie uwieść. Być może, gdyby usłyszeć to nagranie na żywo. Być może, gdyby nie wszechłagodzące paluchy Eichera, ta muzyka by zyskała. Niestety tak nie jest. Po prostu nie ciekawi. Nie jestem ciekaw w jaki sposób potoczy się linia rozgrywana czy to przez Noriegę (uwielbiam go), czy to przez Mitchella (nie znam), czy też przez samego Berne'a (uwielbiam). I co z tego, że Ches Smith gra w sposób absolutnie nietuzinkowy. Jeden kwiatek na cztery?

Berne pozostaje sobą, ale jest swoją wersją jakby oglądaną przez szybę. Niby podobne frazy co niemal zawsze. Niby ten sam rys harmoniczny. Wszystko to jednak jest tak ułagodzone, że w którejś chwili myśl sama ucieka od dźwięków. Moja myśl, bo ktoś inny może przecież myśleć inaczej.

I w zasadzie nawet nie to zakomponowanie i nie to ułagodzenie mam tej płycie za złe. Niech tam, lubię i łagodne brzmienia. To, czego nie mogę znieść, to że jest to kolejna płyta nagrana dla ECM, znanego uprzednio muzyka, którą mógłby nagrać każdy inny muzyk posługując się jego partyturą. Gdzieś podział się i zagubił Tim Berne. Powstała muzyka Manfreda Eichera napisana przez Tima Berne'a i zagrana w sposób charakterystyczny dla produkcji ECM. Dla mnie to za mało.

Tim Berne - Snakeoil (2012) - ECM 2234