niedziela, 2 grudnia 2012

Paal Nilssen-Love / Hakon Kornstad - Schlinger (diapazon.pl)

Mam takie wrażenie, być może złudne, że niektóre formacje, czy po prostu składy, zestawienia instrumentalne, na długie lata wytyczyły kierunek poszukiwań innych zespołów grających w zbliżonych formułach. Przecierały szlaki, zwłaszcza gdy określony skład pojawił się po raz pierwszy.

Myślę, że jednym z taki najbardziej charakterystycznych, a i wykorzystywanych później składów był duet Johna Coltrane'a i Rashieda Aliego, jaki pojawił się na płycie "Interstellar Space". Znakomita większość duetów saksofonistów z perkusistami, jaka pojawiła się po tym pamiętnym nagraniu, w dużej mierze czerpała z doświadczeń coltrane'owskiego pomysłu.

Z dużą zatem satysfakcją powitałem nagrania skandynawskiego duetu Paal Nilssen-Love & Hakon Kornstad. W jakiś sposób, jeśli nawet nie stoją one w opozycji do "Interstellar Space", to w znaczącym stopniu prezentują odmienny świat dźwięków. To zatem, co nie udało się innemu duetowi Nilssen-Love'a z Kenem Vandermarkiem ("Dual Pleasure" wydana przez Smalltown Supersound), udało się tym razem. Być może jest to wynikiem innego, nazwijmy go "nieamerykańskiego" podejścia do materii muzyki improwizowanej. Mimo wszystko więcej tu bowiem tradycji europejskiej muzyki improwizowanej, niż "czarnego" jazzu. Choć z drugiej strony, chyba nie trudno byłoby tę muzykę tym ostatnim mianem określić.

Trzy kompozycje, jakie zawiera "Schlinger" nazwać by można i postrzegać zarazem, jako przykład dekonstrukcji w jazzie. Praktycznie jedyny element, jaki pozostał z muzyki zwykle odbieranej jako jazz, to pewna, zachodząca przez cały czas interakcja pomiędzy muzykami. I tyle. I aż tyle. Bowiem, ten element, przez wielu fanów jazzu jest uważany za wiodący.

Znów, nie będę ani namawiał, ani odradzał zapoznania się z tą płytą, choć to ostatnie, dla sympatyków free jazzu, winno być raczej przyjemnym doznaniem.

Paal Nilssen-Love / Hakon Kornstad - Schlinger, Smalltown Supersound, STS 077 CD, 2004, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 23.05.2004 r.

Tim Berne - The Shell Game (diapazon.pl)

"The Shell Game" była pierwszą płytą Berne'a po kilkuletniej posusze wydawniczej. Była też pierwszą od dłuższego czasu, gdzie pojawiły się instrumenty klawiszowe. Za to nie ma basu. Lata 90. zeszły bowiem Berne'owi na eksploracji free w akustycznych składach Bloodcounta, Paraphrase oraz Big Satana. I co tu kryć - moim zdaniem była to wspaniała muzyka.

O koncepcji "The Shell Game" wiemy już, że ma dalszy ciąg, że Berne, a w pewnym stopniu także producent tej płyty David Torn, rozwinęli tę formułę na płycie "Science Friction". Przyznam, że kiedy po raz pierwszy słuchałem muzyki tego tria, jeszcze w formacie mp3 czy realplayera z jakiegoś koncertu (od czasu do czasu Berne udostępnia takie nagrania na swojej stronie), nie byłem zachwycony. Zamiast muzyki pojawiał się chaos. Teraz wiem, że to kwestia realizacji. Nie jestem chyba audiofilem, jednak lubię słuchać muzyki, w takiej jakości, by jej nie przeszkadzała. Przy takich nagraniach jak "The Shell Game" okazuje się to niezmiernie istotne. Ilość informacji, niuansów, planów dźwiękowych, która tworzona jest przez zaledwie trzech muzyków jest imponująca. Wywodząc się z całej dotychczasowej twórczości Berne'a, jego nowa muzyka zyskała pewną aurę "nowoczesności", coraz częstszego i chyba coraz doskonalszego łączenia się różnych form muzyki improwizowanej, a teraz szczególnie jazzu z muzyką elektroniczną. Jednak wykorzystanie instrumentarium Taborna jest tu inne niż w produkcjach nu-, future jazzowych, czy też jakiegokolwiek ...-jazzu (nazw pojawia się tyle, że ciężko nie tylko spamiętać, ale i połapać się w różnicach).

Są fragmenty, gdzie znakomita większość tej muzyki na pierwszym planie tworzona jest przez duet Berne-Rainey, który znajduje oparcie w elektronicznym sosie produkowanym przez Taborna. Zresztą "elektronicznym" to trochę nie do końca prawda, bowiem oprócz dźwięków syntetycznych pojawiają się brzmienia szlachetnego Fender Rhodesa, czy fortepianu. Krzywdzącym byłoby jednak wyobrażenie, że pomiędzy Tabornem, a pozostałą dwójką nie ma łączności. Nic bardziej mylnego. Wszyscy muzycy wchodzą ze sobą w przepyszne interakcje (to coś, czego najbardziej mi brakuje w niektórych produkcjach "elektroniczno-jazzowych"). Jednak sposób nagrania (na pierwszym planie saksofon i perkusja) sugeruje mi właśnie takie spostrzeżenie. Zresztą ukazanie w wielu partiach Raineya na równym planie z Bernem spowodowało, że chyba po raz pierwszy tak dosadnie dostrzegłem jak wspaniałym jest perkusistą; są miejsca, kiedy niemalże nie realizuje rytmu, a współtworzy z Berne'm melodię. Kiedy indziej Taborn wykorzystuje swe instrumentarium w sposób bardziej przywodzący na myśl chyba bardziej dokonania niektórych rockowych formacji sprzed lat, a spośród jazzowych kojarzący mi się miejscami z Sun Ra, niż mający wiele wspólnego z "nową elektroniką".

Innymi słowy Berne znów idzie na przekór modom, jakby chciał nam powiedzieć: wszyscy w jazzie myślicie o nowej muzyce w kontekście wykorzystywania doświadczeń "nowej elektroniki" - elektronika tak, ale przecież można ją wykorzystać inaczej. Mnie wydaje się, że sposób na jej wykorzystanie w jazzie jest u Berne'a bardziej immanentnie jazzowy. I choć pojawiają się związki "The Shell Game" z innymi gatunkami muzyki (zresztą te dostrzec można było nawet w tak jazzowych zespołach Berne'a jak Bloodcount czy Paraphrase), to zawarta tu muzyka nie stoi okrakiem na wielu gatunkach, łącząc je w luźne formy, ale jest nową formułą jazzu Berne'a. Stopień stopienia wszystkich elementów z jakich składa się układanka "The Shell Game" jest po prostu doskonały; tu nie ma miejsca na nieudany eklektyzm, jeśli już to jest to synkretyzm. Pomimo zupełnie innego instrumentarium, wydaje mi się, że utwory tu zawarte są pewnym rozwojem koncepcji znanych z Paraphrase oraz Big Satan. Muzyka może nieco straciła na dosadności, chropowatości i energii, pojawiła się jednak w zdecydowanie ciekawszym kontekście tworzonym przez Taborna, przez co zyskała na wielobarwności.

Na koniec jestem winien jedno jeszcze wyjaśnienie. To nie jest łatwa muzyka. Nie znajdziecie tu łatwych, miłych dla ucha dźwięków jak na płytach Truffaza, czy Molvaera. To wciąż Berne, tyle, że dla tworzenia swojego, jakże osobliwego świata dźwięków, postanowił sięgnąć po doświadczenia muzycznej elektroniki i możliwości syntezatorów. Dla mnie, będzie to pewnie jedna z moich ulubionych płyt Berne'a.

Tim Berne - The Shell Game, Thirsty Ear, 57099.2, 2001, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 10.05.2003 r.