poniedziałek, 17 grudnia 2007

Ornette

Słucham sobie koncertów Ornette'a z tego roku. Nikt nie ma? Cóż. Przecież bez problemu są dostępne. Przynajmniej dwa. Rotterdam i Nowy Jork. Na http://www.bigozine2.com/ Szukajcie, a znajdziecie. I... To był chyba jeden z większych błędów mego życia. Nie pojechałem na koncert do Warszawy. Idiota.
Ornette od lat gra. Gra niemal to samo. Niekiedy inaczej. Niekiedy coś, lekko innego. Gra siebie. I tego słuchać trzeba.
Wyśmiewany przez idiotów, grał swoje. I w końcu dograł. Jest wielki. Choć nie, on zawsze był. Posłuchajcie np. The Shape of Jazz to Come. Rewelacyjną płytę sprzed niemal 40 lat. Ręczę, że dobiwszy 40 będzie równie świeża jak w chwili powstania.
Ornette... jesteś po prostu Wielki! Chwała Ci!

sobota, 15 grudnia 2007

Fakt, zaniedbałem się.

A w zasadzie, to bloga. Miały być recenzje co dnia, a jest... A przecież dzieje się tyle rzeczy.
Niedawno znalazłem w necie jeden bardziej lubianych przeze mnie utworów rockowych, Smells Like Teen Spirit Nirvany w wykonaniu Paula Anki. I to jakim! Wersja koncertowa jest, nazwijmy to tak, estradowo-swingowa. Lub jak kto woli lasvegasowa. Przyznam, że w pamięci mam jeden, jedyny utwór Anki, którym wszedł do historii muzyki i tam już pozostanie. Diana. Choć przecież tworzy już ponad 50 lat. Zawsze będzie mi się kojarzyć: Paul Anka - Diana. Diana - Paul Anka. Inaczej się nie da.
Poszukałem płyty. Jest i nazywa się Rock Swings. Zaskoczyła mnie w dwójnasób. Po pierwsze jest swingowa i to w dobrym raczej, starym stylu. Niewiele pozostało z amancika, z gwiazdora muzyki sweet. Anka nowego wieku to wokalista, którego można byłoby w jednym szeregu postawić choćby z Tony Bennettem. Z Frankiem Sinatrą boję się, bo się zaraz ktoś obruszy. A postawiłbym. Po drugie, płyta zawiera covery muzyki pop i rockowej ostatnich lat. Od Claptona po Nirvanę. Mi, oprócz wspomnianego Smells..., najbardziej do gustu przypadł inny kawałek z kręgu grunge - Blackhole Sun. Rewelacyjne są też wykonania Everybody Hurts R.E.M., czy It's a Sin Pet Shop Boys.
I co? Da się. Okazuje, że można odnowić repertuar swingowy, zaśpiewać i zagrać go z klasą i utwory te brzmią, jakby zawsze w gatunku tym były. Przyznam, że - oprócz niektórych prób choćby Brad Mehldau - nie podobają mi się zwykle pomysły współczesnych jazzmanów, na "nowe" standardy. Album Hancocka sprzed kilku lat, skomponowany w podobnym zamyśle - w całości składający się kompozycji współczesnego popu i jazzu, był dla mnie zawsze porażką. Bez sensu, ładu i składu. Często też, utwory takie pozbawiane są jakiegokolwiek sensu, a z całego rockowego kawałka pozostaje jedynie pięciodźwiękowa melodyjka. Bez przykładów, bo z rodzimego podwórka i znowu będzie, że się czepiam. A tu, proszę. Facet, który nie śpiewa jazzu, nie śpiewa swingu, nie śpiewa rocka, zaśpiewał i to jak! Wielkie brawa.

sobota, 1 grudnia 2007

Czasy się zmieniają, czyli Eskelin/Parkins/Black

Niewątpliwie. Muzyka też. I w zasadzie już może być uznane, że o niedzielnym (25.11.2007) koncercie tria Ellery Eskelin, Andrea Parkins i Jim Black, jaki odbył się w krakowskim klubie RE powiedziałem wszystko. Niemal. I nic.
Idąc na koncert, w pamięci miałem ich występ z 2002 r. Także późniejsze ich płyty. Wydawać by się mogło, że w formie tria, powiedzieli już wszystko co było można i czas je, najwyższy, rozwiązać. Inaczej można wyłącznie odcinać kupony do stworzonej już raz muzyki.
Tymczasem krakowski koncert (nie wiem, jak było na innych) był dla mnie sporym zaskoczeniem. Oczywiście formuła tego tria, wciąż eksperymentalna, zwykła się jednak obracać w ramach "jakiegoś" jazzu. Mniej bądź bardziej jazzową była, znaczy się. Niedzielny koncert zaprezentował odmienne brzmienie i koncepcję zespołu. Jeśli miałbym już jakoś go klasyfikować, to bliżej tam było do rockowej awangardy niż jazzu.
Wszystko zaczynało się w rytmie, a ten był miarowo nam dostarczany przez Jima Blacka. O muzyku tym napisano już tony. O jego wrażliwości. O doskonałości technicznej. Jim Black AD2007 to totalne, acz inteligentne, łojenie w perkusję. Rock, hard, hardcore, mocno dosadnie. Bez chwili wytchnienia. I na tym skończymy "kanał prawny", jak być może jeszcze niektórzy pamiętają "eksperymentalne" audycje PRII, sprzed lat.
"Kanał lewy" zapewniał Ellery Eskelin. W zasadzie najkrócej można byłoby napisać: saksofon tenorowy, improwizacje. Otóż właśnie, jego rola sprowadzała się do jednej długiej improwizacji, o jazzowym rodowodzie niewątpliwie, położonej na tym co czyniła Parkins oraz łojeniu Blacka. Niczym nie zaskoczył, bo tego typu jego grę znamy doskonale z płyt. W miarę ostro, jednakże zwracam uwagę na słowo "w miarę", bo w kategoriach wagowych do jakich przyzwyczaił Brotzmann, czy Gustafsson, Eskelin nie startuje.
"Środek" to Andrea Parkins. I jej akordeon, laptop i klawisze. W zasadzie, to chyba jeden klawisz. Plamiasto, głośno. Żadnego tkania fakturek pod improwizacje Eskelina. Mocno i głośno jakby w ręce dzierżyła nie akordeon, a gitarę i to w jakimś punkowym zespole.
Jeśli zatem brać pod uwagę muzykę tego koncertu, trio zmierza w jakimś sobie znanym kierunku, stanowiąc samemu sobie ster i okręt. Rock, to czy nie rock. Jazz, czy nie jazz. Nie ma znaczenia. Raczej to muzyka nie dla adeptów już jazzu, jak poprzedni ich krakowski koncert, ale prędzej dla osób wychowanych na rockowej awangardzie, bądź przynajmniej rocku.
Żeby kropkę nad "i" postawić. Mi się ta muzyka względnie podoba. Zaś Eskelin wraz z towarzyszami wybrał chyba lepszą drogę od rozmycia się w awangardowych, a zarazem miałkich brzmieniach. Pomimo jednak rockowego oparcia, myślę, że nie będzie mógł liczyć na nowych admiratorów swej muzyki spośród fanów tej muzyki. Problematycznie też widzę przyszłość jego pośród fanów jazzu. Zatem znów, jak wiele lat już temu, kiedy trio to powstawało "pod prąd" wszelkim trędom? Against all odds? Może...

Tanio ;)

Nie wiem, czemu to zawdzięczać, może mocnej złotówce, w co szczerze wątpię, jednakże w niektórych sklepach pojawiły się tanio plyty jazzowe. Nie są to wydania nowe, ale - biorąc pod uwagę cenę (w krakowskim Media Markt, ok. 17 zł za pojedyncze CD) - z powodzeniem służyć mogą do uzupełnienia, bądź rozpoczęcia kolekcji. Przy tym, są to płyty Verve, czy OJC, nie zaś jakieś - nie bardzo wiedzieć skąd wzięte - nagrania "licencyjne". W cenach takich widziałem Billa Evansa (Alone oraz Waltz for Debby), Ellę Fitzgerald (dwa "best of", jedno z nagrań z Armstrongiem, drugie z Songbooków, koncert z Montreaux z 1977) i Theloniousa Monka w dwu płytach z Sonny Rollinsem (Brillant Corners oraz Thelonious Monk/Sonny Rollins) oraz w nagraniu z Johnem Coltranem (na OJC). Być może jeszcze można znaleźć coś innego. Oby jeszcze takie ceny pozostały na stałe i także na nowsze wydania.....