piątek, 30 listopada 2012

Greg Osby - Banned in New York (diapazon.pl)

Pamiętam Osby'ego jeszcze z czasów, gdy nagrywał płyty dla JMT, oraz z początkowych produkcji dla Blue Notu - dużo elektroniki, pokręcone rytmy, czerpanie z wszelkich możliwych inspiracji.

Mniej więcej od doskonałego "Art Forum" - Osby stał się mniej "awangardowy", bardziej osadzony w tradycji i to sięgającej nawet Parkera. "Banned in New York" jest płytą koncertową. Dobrze, że taka płyta jest - żal, że nie było nas na tym koncercie (no przynajmniej ja nie byłem). Taki jazz określam mianem: "dobre męskie granie" i w tym momencie słyszę syk Dorotki z Jazz Compactu w Krakowie, że jazz nie dzieli się na męski i damski. Nie????? No to posłuchajcie! To jest jego męska odmiana.

Przede wszystkim z kronikarskiego obowiązku należy się stwierdzenie, że amatorzy nowości w zasadzie nic tu nowego nie znajdą. Żadnej nowej kompozycji Osby'ego, jedynie nowe (tzn. nie nagrane uprzednio) nagrania wielkich jazzmanów - Parkera, Rollinsa... To naprawdę dobra, ostra jazda bez trzymanki. Muzycy dają z siebie wszystko. Osby gra tak, jakby miało to być ostatnie takie jego granie - pomny spokojnego najnowszego albumu, mogę mu przyznać rację. Jason Moran, pianista, który jak mam nadzieję, nie jeden jeszcze dźwięk miły memu uchu zagra, gra tak, jakby miał zniszczyć stojący przed nim fortepian. Bas i perkusja - miód. Nadto to jeszcze realizacja koncertowa, muzycy niesieni są przez publiczność.

Nie jest to płyta nowatorska - koncepcje Osby'ego grania M-Base'u, łączenia jazzu z hip-hopem, rapem odeszły w przeszłość. Mniej więcej od czasów "Art Forum" - Osby to tradycja jazzu, to jej minimalistyczne rozszerzanie w ramach świadomie nałożonych ram.

Pamiętam jak pierwszy raz posłuchałem tego albumu - nic nowego, wszystko już było, wszystko na poziomie lat 60. Prawdopodobnie taka będzie reakcja większości słuchaczy. OK. Nie nastawiajcie się na nowość, a jedynie na jazz. Wtedy ta muzyka przemówi. Wspaniałe ostre, ekspresyjne granie. Zawsze gdy słucham tej płyty kojarzy mi się ona z nagraniami Branforda Marsalisa w trio. Podobna energia, podobnie ostra jazda. Nie, nie będę się rozpisywał dłużej - posłuchajcie, to dobry, ekspresyjny kawał jazzu. Zagrany przez młodych muzyków, którzy brzmią tak, jakby ostatnie 40 lat grali i mieli wszystko w jednym paluszku. Przedni jazz.

Greg Osby - Banned in New York, Blue Note 7243 4 96860 2 1, 1998,recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 6.05.2002 r.

Ivo Perelman - En Adir (diapazon.pl)

"Traditional Jewish Song" grane przez śmietankę jazzowej awangardy. Z czym się kojarzy muzyka żydowska w wykonaniu jazzmanów? Z Masadą? Z New Klezmer Trio, Hasidic New Wave? Z kilkoma jeszcze innymi zespołami? Pewnie tak.

Do tej pory do takiej formuły przyzwyczailiśmy się. Klezmerskie (czy szerzej "żydowskie") tematy i jazzowe improwizacje na nich oparte. Najczęściej zrytmizowane również we właściwy dla jazzu sposób. "En Adir" nie przynosi takiej muzyki. Przynajmniej nie tak wprost.

Jedyne skojarzenie jakie mam (a pewnie nie tylko ja), to przywoływanie ducha późnego Coltrane'a. I to nawet wówczas, gdy jak w "Chag Purim" przez pierwszą minutę podawany jest niemal dosłownie temat rodem z żydowskiej muzyki ludowej. Tyle, że po jej upływie, muzyka ma tyleż wspólnego z muzyką żydowską co jesienno-zimowa plucha w mieście z moim dobrym humorem.

"En Adir" to instrumentalny popis czterech wyśmienitych muzyków odważnie sięgający po dokonania free jazzu. Ekstatyczne sola Perelmana są bodaj najdoskonalszym jej wyznacznikiem. Granie na granicy saksofonowego krzyku, atonalny akompaniament Crispell i "wolna" sekcja. Być może po tym opisie każdy stwierdzi - przecież wszystko to już było, sam zresztą napisał: późny Coltrane. Tak, prawda. W muzyce tej próżno raczej doszukiwać się jakichkolwiek dróg, którymi kroczyć ma jazz. W zamian za to otrzymujemy kawał wyśmienitego free jazzu, w swej najlepszej postaci.

Sympatycy bezzwłocznie zapewne sięgną po tę płytę. Osób, które free nie lubią nawet nie będę usiłował namawiać na jej posłuchanie.

Ivo Perelman - En Adir, Music&Arts, 4996, 1996, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 6.11.2004 r.

Jane Ira Bloom - The Nearness (diapazon.pl)

Jane Ira Bloom nagrała dla Arabesque Records dwie doskonałe płyty: w roku 1992 - "Art. & Aviation" i w cztery lata później "The Nearness". Piszę dwie, albowiem o trzeciej, najnowszej nagranej w kwartecie z m.in. Fredem Herschem w chwili, gdy piszę, jeszcze nie znam.

Tzn. zbyt mało tej płyty słuchałem by móc ją ocenić. Z pobieżnego przesłuchania wolę te dwie, o których wspominam. Nie jest tych płyt Bloom dostępnych wiele: trzy dla Arabesque i jedna dla Enji. Pozostałe, które ukazały się np. w amerykańskim Kochu, są pomimo przedstawicielstwa tej wytwórni w Polsce trudno dostępne. Dla osób lubiących taką letargiczną stylistykę, delikatne brzmienia, ciekawe aranże, propozycje Pani Bloom są nie do przegapienia.

Na omawianej płycie Ira Bloom gra jedynie na saksofonie sopranowym (na Art. & Aviation operowała różnego rodzaju "elektroniką"). Bardzo długo zastanawiałem się, czy chcę mieć tę płytę. Po bardziej drapieżnej płycie z roku 1992, utwory zawarte na tym wydawnictwie były dla mnie nazbyt spokojne, zbyt łagodne w swej formie. Wprawdzie grają tu znani lirycy jazzowego grania: Kenny Wheeler na flugelhornie i trąbce, Fred Hersch na fortepianie i łagodnie ostatnimi czasy grający Julian Priester na puzonie i puzonie basowym. Ale przecież i Wheeler i Priester grali też na płycie z roku 1992, a ówczesny pianista - Kenny Werner też do drapieżnych pianistów nie należy, grając zwykle delikatnie. Składu dopełniają Rufus Reid i Bobby Previte. I choć zespół jest sekstetem, to jedynie cztery spośród jedenastu utworów zagrane są w pełnym składzie. Najmniejszy, to duet Bloom z Wheelerem.

Po przekonaniu się do klimatu tej płyty, zaakceptowałem ją. Same utwory są mniej więcej w połowie autorstwa saksofonistki, z tym, że bardzo często znane kompozycje mają zmienione nieco tytuły lub łączone są z innymi utworami (np. Nearly Summertime, Midnight Round/'Round Midnight itp.). W istocie są one bardzo liryczne, piękne, rewelacyjnie zinstrumentalizowane. Bloom gra na saksofonie sopranowym brzmieniem bardzo ciepłym, jakby nieco klarnetowym. Jej improwizacje są zwykle, dla kogoś kto ją przynajmniej raz usłyszał łatwo rozpoznawalne. Niespieszne długie łuki, którymi otacza temat, by przejął go inny instrument - tu najczęściej trąbka Wheelera. Dialog tych dwojga artystów jest czymś jak z bajki o dobrych duchach. To chyba ich druga wspólna płyta, a słucha się przeplatających się improwizacji jakby grali ze sobą od wielu, wielu lat. Tam gdzie pojawia się puzon dodatkowo ciekawie rozwija się linia basowa tworzona przez Reida i Priestera. Swoim lirycznym, niespiesznym charakterem, płyta koi zgiełk po każdym dniu przeżytym na zbyt dużych obrotach. Nawet te utwory, które wprowadzają nieco więcej nerwu, jak np. Panosonic, nie powodują niepokoju, czy nawet szybszego bicia serca. W dalszym ciągu to sedno liryki, tyle że zagrane nieco szybciej. Ba, nawet tam, gdzie pojawiają się elementy zwykle postrzegane jako zgiełkliwe - przedęcia, czy nawet dysonanse dwu lub trzech dęciaków, traktuje się je jak element owej lirycznej całości.

Przedziwnie Bloom podchodzi do standardów - są one w zasadzie grane w sposób nie odbiegający od oryginału. W zasadzie, bo po chwili okazuje się, że owa zasada sprowadza się jedynie do linii melodycznej. Warstwa harmoniczna i rytmiczna ulegają daleko idącej zmianie ('Round Midnight). Autorskie utwory Bloom są zwykle doskonale wpisanymi w spokój płyty kompozycjami o długich i skomplikowanych z jednej strony, ale też łatwych w odbiorze liniach melodycznych.

Osobiście wyróżniam doskonałe wersje Summertime oraz 'Round Midnight. Ponadto bardziej dynamiczny, i pomimo niecałych 6 minut trwania wiecznie zmieniający się, autorski It's A Corrugated World (z doskonałym solem Bloom) oraz też autorstwa liderki dwa najbardziej ekspresyjne na całej płycie B6 Bop (ze świetnym solem Wheelera, niemalże klarnetowym solem Bloom i posępnym Priestera; oddać należy też sprawiedliwość Reidowi, który ma tutaj też chwilę dla siebie) i The All-Diesel Kitchen Of Tomorrow (gdzie zwraca doskonała aranżacja i rewelacyjne sola: liderki i Wheelera toczące się w nieustannym dialogu z riffowo grającym puzonem Priestera). Szkoda jedynie, że to nieco zaledwie ponad 4 minuty. Można było pomyśleć nad rozwinięciem tematu.

I jeszcze jedno, jak każda produkcja Arabesque, także omawiana płyta jest doskonale zrealizowane od strony dźwiękowej. Wspaniałe soczyste brzmienia instrumentów, doskonale rozplanowana przestrzeń. Jak powiedziałem - płyta doskonale sprawdzająca się po nerwowym dniu, mogąca stanowić niezobowiązujący podkład gdy przyjdą goście, jak również dostarczająca wielu niemalże kontemplacyjnych wzruszeń.

Jane Ira Bloom - The Nearness, Arabesque AJ0120, 1996, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 20.01.2008 r.

czwartek, 29 listopada 2012

Groundtruther - Latitude (diapazon.pl)

Jak mi się wydaje, Thirsty Ear spod znaku Blue Series - nie licząc spodziewanych nagrań Mata Maneriego czy Williama Parkera - skoncentrowało się na produkcji płyt z muzyką, którą generalnie określić można by było jako "nowe brzmienia". Jeśli zatem improwizacja, czy generalnie jazz, to pojawia się on w otoczeniu elektroniki i preparowanych brzmień. Szef Serii, zresztą nie kryje, że dla niego (choć tego ostatniego nie dopowiada), to taka muzyka, czy wręcz hiphop jest obecnym jazzem.

Pozostawiając bez komentarza, jedynie zauważyć mogę, że kolejna produkcja Blue Series doskonale wpisuje się w ten klimat. Bobby Previte to niepokorna dusza m.in. jazzowej perkusji. Od jakiegoś czasu dostrzegałem, że koncertuje wspólnie z niezwykłym gitarzystą Charlie Hunterem. Niezwykłym przede wszystkim przez swój instrument - 8-strunową gitarę, na której zwykle gra zarówno linię melodyczną, jak i basu. Zwykle też w jego muzyce brakowało mi odrębności pomiędzy basem a gitarą, podkład basowy, często był nazbyt szablonowy, co prawdopodobnie wynikało z ograniczeń samej techniki gry. Duet ten pojawiał się albo właśnie w takim składzie, albo z udziałem innych muzyków - najczęściej DJ Logika.

Tymczasem na "Latitude" muzyków, którzy w międzyczasie zmienili się z duetu Previte-Hunter na Groundtruther, wspomaga Greg Osby (dopiero druga z trzech mających być wydanymi płyta będzie z DJ Logikiem, o trzeciej nie mam jeszcze informacji). Udział Osby'ego, choć przez wiele lat wiążącego się z nową muzyką (już choćby w projektach m-base'u) jest dla mnie sporym zaskoczeniem, albowiem (nie licząc dwu rapowych płyt) od przejścia do wytwórni Blue Note muzyk ten poświęcił się muzyce bliższej środka jazzu. I w sumie robi to wielce udanie. Od czasu do czasu jednak towarzyszy różnym "nowszym" brzmieniowo projektom (choćby na płycie Jacka Kochana "One Eyed Horse"). Tym niemniej jednak, to co najbardziej mnie zdziwiło, nawet w stosunku do znanych mi projektów koncertowych duetu, to odstąpienie przez Huntera od jego zwykłego sposobu gry na gitarze. Praktycznie w całym zarejestrowanym materiale, próżno szukać jednoczesnej gry linii basowych i melodycznych. Bas, jeśli się pojawia, to najczęściej jest syntetyczny. Również w przeciwieństwie do dotychczasowego sposobu gry Huntera, wiele w jego grze pojawiło się "powietrza", dźwięki są leniwe, budują raczej harmoniczne lub pozbawione takich konotacji, wstawki, niż przedstawiają melodię poszczególnych utworów.

Mnóstwo w muzyce z tej płyty jest preparowanych dźwięków. Nawet perkusja, grana przez Previte'a brzmi jakby pochodziła z automatu perkusyjnego i to w dodatku sprzed lat. Podobnie z gitarą, której dźwięk poddany został różnorakim zabiegom edycyjnym. Do tego cały sos elektronicznych brzmień. Jedyną ostoją akustycznych dźwięków staje się Osby, choć i jego saksofon brzmi w sposób, który - gdyby nie stosowna adnotacja na okładce - powodowałby dość spore trudności w rozpoznaniu saksofonisty. Inna sprawa, że często sposób nagrania, czy masteringu dźwięku saksofonu, powoduje, że sprawia on wrażenie wsamplowanego w muzykę.

Materiał zawarty na płycie może być zaś odbierany co najmniej w dwojaki sposób. Albo jako nic nie wnosząca muzyczna, elektroniczna papka, albo jako muzyka naszych czasów. Osobiście jako tę ostatnią wolę inne brzmienia, jednak nie sposób duetowi odmówić pewnej wizji artystycznej. Sympatycy nu jazzowych brzmień winni być zachwyceni, lub przynajmniej zadowoleni. Sporo tu się dzieje. Sporo różnych dźwięków, brzmień, poszukiwań takich ich skojarzeń, które raczej nie odwołują się do znanych i utartych przyzwyczajeń. Wydaje mi się, że jest to także ciekawa alternatywa dla wszystkich, którzy słuchają "jazzu" z wytwórni Ninja Tune i o zbliżonej stylistyce. Natomiast fani akustycznego jazzu, obojętnie spod której gwiazdy, pewnie nie znajdą tu nic ciekawego.

Osobiście mam do muzyków jedno zastrzeżenie. Dla osoby, która nie stara się zasklepić w jednym muzycznym świecie, stara się być otwarta na różnego rodzaju muzykę, po pierwotnym zaciekawieniu, jakie buduje "Latitude", kolejne jej przesłuchania nie dają już tyle przyjemności. Brak tu, jak dla mnie, skonstruowania tej muzyki wokół jakiegoś centrum, jakiejś kulminacji. Muzyka zaczyna się i toczy. Potem, gdy już grać przestaje, często nawet nie jestem w stanie faktu tego zauważyć. Eksperyment zatem ciekawy, ale na pewno nie wybitny.

Groundtruther - Latitude, Thirsty Ear, 57150, 2004, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 11.10.2005 r.

środa, 28 listopada 2012

Paul Plimley Trio - Density of the Lovestruck Demons (diapazon.pl)

Od lat jestem pod dużym wrażeniem sekcji rytmicznej zespołu What We Live, czyli basisty Lisle (ostatnio L.S.) Ellisa oraz perkusisty Donalda Robinsona. Zresztą i trzeci członek zespołu, czyli Larry Ochs jest wyśmienity.

Na "Density of the Lovestruck Demons" gra sekcja What We Live. No, ale któż to u licha Paul Plimley? Fakt, znałem go z jakiejś składanki Songlines, ze wspólnych nagrań z What We Live, jednak płytę zakupiłem dla sekcji.

I nie zawiodłem się. Sekcja jest, jak zwykle, doskonała. Swinguje w karkołomnych free jazzowym stylu. I tyle wystarczy, albowiem ilość superlatywów dla Ellisa i Robinsona, gdyby tylko chcieć je wyartykułować, mogłaby wyczerpać internet. Niech zatem wystarczy, że gra doskonale. Dla nich kupiłem tę płytę i nie zawiodłem się. Ale... nie zawiodłem się też grą Plimleya.

Kanadyjczyk jest chyba jednym z nielicznych pianistów free, który nie ucieka w atonalną grę, a próbuje tworzyć, bądź co bądź, przyjazne uchu free jazzowe melodie. Miejscami nawet zanucić można. Dla sympatyka free sięgającego do colemanowskich korzeni, wystarczająca to rekomendacja. Inni, jeśli podobnie jak ja, znużeni są już nieco wszechobecnie panującą postevansowską stylistyką, też powinni znaleźć w tej muzyce sporo ciekawych brzmień. Mocna, choć miejscami na swój sposób liryczna muzyka, powoduje, że w tak wyeksploatowanym zestawie jak fortepianowe trio jazzowe, wciąż jeszcze znaleźć można coś ciekawego.

Paul Plimley Trio - Density of the Lovestruck Demons, Music&Arts, 906, 1996, recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl dnia 28.05.2004 r.

Michel Portal - Dockings (diapazon.pl)

Ktoś kiedyś powiedział mi, że najciekawiej grają obecnie ci muzycy, którzy niegdyś grywali free jazz, a obecnie z różnych przyczyn zaprzestali tej formy. Wprawdzie - jak każda zasada - tak i ta posiada pewne wyjątki, ale zasadniczo zgadzam się z tym zdaniem. Do takich byłych freejazzmanów - w moim przekonaniu - prezentujących ciekawą muzykę, należy Michel Portal.

Postać to niewątpliwie ciekawa i jak mi się wydaje niezbyt w Polsce popularna. A szkoda. Portal grywa na różnego rodzaju instrumentach dętych drewnianych oraz bandoneonie - jest natomiast prawdziwym mistrzem klarnetów, jednym z najlepszych wirtuozów tego instrumentu. Od dłuższego czasu muzyka Portala czerpie zarówno z jego free jazzowych doświadczeń, jak i z całej palety różnych rodzajow od jazz rocka, poprzez funk, sięgając tzw. world music. Płyta "Dockings" pochodzi sprzed kilku lat i została nagrana w znakomitym składzie. Oprócz lidera, zagrali m.in. Joey Baron na perkusji, Steve Swallow na gitarze basowej i znany ze współpracy z innym znakomitym Francuzem - Bruno Chevillon na kontrabasie. Skład uzupełniają trębacz Markus Stockhausen oraz pianista rodem z byłej Jugosławii - Bojan Zulfikarpasic.

Zacznę nietypowo, od realizacji. Jest znakomita, jednak do tego wydawca płyty - Label Bleu przyzwyczaił nas od kilku ładnych lat. To bardzo dobrze, bowiem barwna, dynamiczna muzyka grana przez sekstet jest o wiele lepiej czytelna, wyrazista, a tego jej niewątpliwie trzeba dla prawidłowego odbioru.

Sama muzyka jest stylistycznym tyglem. Utwory typowo jazzowe jak np. "Mutinerie" należą do mniejszości, znakomita większość jest world music - jazzową mieszanką, niekiedy - jak np. w "Solitudes" - odnoszącą się także do dokonań współczesnej kameralistyki. Nieważne jednak co grają członkowie zespołu, zawsze jest to bardzo przekonujące, autentyczne. Muzyka kipi energią, jest bardzo emocjonalna. Frapują sola, przede wszystkim Portala, jednak ciekawe dźwięki wyszły również spod palców Zulfikarpasica oraz zostały zagrane przez Stockhausena. Rozbudowana sekcja jest cudowna. Jednak chyba nie istnieje nagranie, w którym brałby udział Joey Baron, a któremu nie potrafiłby nadać odpowiedniej pary.

Innymi słowy - jeszcze jeden album potwierdzający "zasadę", którą przytoczyłem na początku tego tekstu.

Michel Portal - Dockings, Label Bleu, LBLC 6604, 1998, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 14.01.2003 r.

Paul Smoker Quartet - Standard Deviations

„Beyond the Blue Horizon”, „Poinciana”, „You Better Go Now”, „By Myself”, „Speak Low”, „Stormy Weather” i „When the Sun Comes Out”. Znacie? To posłuchajcie „Standards Deviations” kwartetu Paula Smokera, by się za chwilę wyprzeć swego znawstwa. To bodaj jedna z najbardziej „zdradzieckich” płyt. Ktoś wiedziony tylko tytułami swoich ulubionych utworów, chcąc jedynie znaleźć inne, czy też kolejne ich wykonania może nieźle się zdziwić po włączeniu odtwarzacza.
Trudno nawet powiedzieć, że wymienione standardy posłużyły czwórce artystów jako podstawa do ich improwizacji. Te utwory zostały kompletnie przenicowane. Tak do szpiku kości, czy raczej nut, tonacji, harmonii i rytmu. Trudno nawet powiedzieć, że kluczem są tytułowe dewiacje, albowiem propozycja Paul Smoker Quartet daleko wykracza poza ramy "standardowych odchyleń". Te, z którymi mamy tu do czynienia daleko odbiegają od tego, co można byłoby za takie uznać.
Dekonstrukcja standardów przeprowadzona w sposób praktycznie uniemożliwiający, a przynajmniej znacznie utrudniający rozpoznanie tych, charakterystycznych i znanych chyba każdemu miłośnikowi jazzu utworów.
Na pewno nie jest to muzyka, w której rozkoszować się mogą ich smakosze znający je z wykonań klasyków jazzu. To uczta natomiast dla tych, którzy szukają nowego spojrzenia. Na standardy, czy muzykę w ogólności. To do nich chyba, są kierowane te nagrania przede wszystkim. Standardy-nie-standardy, które umożliwiają szersze spojrzenie na klasykę jazzu. Nie trzeba dodawać, że przynajmniej trzech spośród muzyków tworzących kwartet to mistrzowie swych instrumentów. Czwarty – gitarzysta – jest mi najmniej znany, by nie rzec wcale. Sprawdza się w tej formule jednak doskonale.

Paul Smoker Quartet - Standard Deviations, CIMP #186, 1999

wtorek, 27 listopada 2012

KJJ'2012: Barry Guy New Orchestra

Kiedy na scenie ma zagrać wieloosobowy band, zwykle wchodzi i rozpoczyna swą podróż. W jakimś celu, w jakieś miejsca. Niekiedy znane, innym razem kompletnie nieprzewidywalne. Tym razem zamiast dwunastoosobowej orkiestry zobaczyliśmy jedynie duet. Fernandez-Parker. Bonus niejako, bowiem w dniu koncertu swoją światową prapremierę miała ich płyta wydana przez Not Two. Zagrali. Jeden utwór, który stał na skraju tzw. muzyki współczesnej (nie lubię tego sformułowania; muzyka współczesna bowiem, to za chwilę mające się dziać misterium New Orchestry Barry'ego Guya i muzyka np. Lady Gagi, czy Linkin' Park, by o „majteczkach w kropeczki” nie wspomnieć) i muzyki improwizowanej, jednakże leżącej z dala od wpływów tej, która jako improwizowana jest najbardziej rozpoznawalna. Muzyki rodem z Ameryki. Ta była na wskroś europejska. Jakby przedłużenie Bacha-Chopina-i-kogokolwiek-z-wielkich-europejczyków byśmy nie byli sobie w stanie wymyślić. Improwizowana i zaplanowana jednocześnie. A może odwrotnie.
Drugi utwór koncertu, to już cała Nowa Orkiestra Barry Guya. Utwór kameralny, jak go zapowiedział lider zespołu. I... przeżycie niemal doskonałe. W kontekście muzyki, jaką winna prezentować Krakowska Jesień Jazzowa, była to propozycja zupełnie odmienna. Prędzej jej do sal, prezentujących współczesną kameralistykę, niż tych, które zapełnione są entuzjastami jazzu. Piękna kompozycja, ze znaczącą rolą skrzypiec, zupełnie nieimprowizujących, lecz nadającym ton i koloryt całemu dziełu. I uczucie, które towarzyszyło moim uszom i – chyba jeszcze w większym stopniu – umysłowi: jestem świadkiem, słuchaczem, czegoś absolutnie doskonałego. Po prostu dzieła. Gdyby koncert The Barry Guy New Orchestra skończył się po zaprezentowaniu zaledwie tego utworu, wszyscy słuchacze obecni na sali winni być i tak zachwyceni. Otrzymaliśmy bowiem dzieło, które prawdopodobnie chodziło po uszach wszystkich wielkich kompozytorów przełomu lat 60 i 70 ubiegłego wieku, kiedy to już wiadomo było, że jazzmani nie wyszli z tancbudy, tylko niosą ze sobą, ze swoimi pomysłami, wrażliwością, horyzontami absolutnie otwartą muzykę, ale której to muzyki żaden z tychże kompozytorów nie potrafił (lub nie miał możliwości) stworzyć. Skrząca się barwami, dysonansami piękna podróż w nieznane dyrygowana przez tego, kto to wszystko zaplanował – Barry Guya.
Przerwa.
Wyczekiwanie.
Część osób – nie sądzę, że na tramwaj – wyszła z koncertu. Intelektualne doznania pierwszej części, myślę, że przerosły wrażliwość wielu osób zajmujących miejsca w sali Mangghi.
Druga część. Zapowiedziana przez dyrygenta jako składająca się z dwu. Pierwsza, to utwór Evana Parkera „Vosteen 2”. Pierwsze skrzypce jednak, choć raczej należałoby powiedzieć saksofon, gra Trevor Watts. Myślę, że postać, której twórczość odmienna winna być od tak zakomponowanej formuły. Niemniej jednak, ekstatyczne solo nestora free improv, w jakiś niesamowity sposób wpisuje się w koncepcję utworu. Napięcie rośnie, nie tylko dlatego, że otrzymujemy muzyczną formułę bardziej swobodną i gwałtowną, od kameralistycznego wstępu w części pierwszej.
Jednak chyba, najdoskonalszym przykładem, kwintesencją doświadczeń tak lidera zespołu, jak i muzyków nań się składających, jest dopiero utwór trzeci – „Radio Rondo”. Poprzedzona zapowiedzią Barry Guya, która sama w sobie zapowiada i wprowadza transcendentalne doznania, spełnia je w dwójnasób. Może w trój zresztą, a może więcej. Gdzieś się w tej muzyce spajają wszelkie doświadczenia, jakich byliśmy świadkami w XX wieku. Pomysły i koncepcje, których realizacje nie powiodły się, nagle stają tuż przed nami. W namacalny sposób. Jazz? Cóż, ten pozostał gdzieś daleko, stając się jedynie – i to w dodatku nielicznym – elementem wszystkich doznań, które dochodzą do nas. Muzyka to cichnie, to nabiera gwałtowności. Gdzieś w tle jeszcze, ciąży w pamięci, że u zarania New Orchestra leżała konfrontacja trzech triów z udziałem Barry Guya. To bardziej aluzje, do tej koncepcji niż jej wykorzystanie. New Orchestra poszła w zupełnie swoim kierunku, będąc jednocześnie materią ściśle zakomponowaną i dającą swobodę improwizacyjną, co tu dużo mówić – absolutnie wielkim improwizatorom.
Ekstaza zamienia się w oklaski. Nie dziwi mnie, że trwają tak długo. Orkiestra wychodzi na scenę bodaj trzy razy, by na samym końcu przeistoczyć się w duet Guya z Parkerem. Niedługi, niespieszny. Ot uwieńczenie wieczoru, które samo w sobie mogłoby być zaczątkiem innych już, odmiennych od New Orchestry doznań.

Koncert miał miejsce 23.11.2012 r. w Centrum Sztuki Japońskiej Manghha w ramach Krakowskiej Jesieni Jazzowej 2012

Jason Kao Hwang - Edge (diapazon.pl)

Skrzypce w jazzie mają swoją ugruntowaną pozycję, ale z drugiej strony jazz nie miał skrzypków aż tak wielu. To królestwo innych instrumentów. Ot choćby takich jak trąbka. "EDGE" w swym składzie ma zarówno skrzypka, jak i trębacza. Obu średniego już pokolenia, obu z bogatym doświadczeniem. Obu z pochodzenia Azjatów. Obu, choć EDGE jest muzyką niewątpliwie jazzową, grywających muzykę bardzo różną i nie stroniących od muzyki współczesnej.

Co jeszcze łączy te dwie postaci... współpraca z Anthonym Braxtonem. Ci muzycy to Jason Kao Hwang i Taylor Ho Bynum. Skład uzupełniają dwaj muzycy, którzy również częściej kojarzeni są z awangardowymi (cokolwiek to znaczy) postaciami muzyki, w tym jazzu, czyli sekcja: Ken Filiano i Andrew Drury.

Ha! Awangarda zatem z każdej nuty winna wypaść, z każdego dźwięku. A że skład awangardowy, to pokusić by się można, aby i okładka była awangardowa, albo przynajmniej "coś" jeszcze. Może to "coś", to "azjatycki jazz" (na wzór polskiej, czy francuskiej szkoły tej muzyki, czego doszukiwanie się było modne jeszcze kilka-kilkanaście lat temu)? Może do czynienia będzie można mieć z jazzowym opracowaniem azjatyckiego folkloru? Wszak i patronat i wytwórnia do czegoś "zobowiązują". ;-)
Prawdę powiedziawszy - nie słucham tej płyty doszukując się w niej jakichś wpływów, ale też i na pierwszy, a nawet i drugi rzut ucha, wpływów tych nie słyszę (choć być może ktoś bardziej rozeznany w muzyce dalekowschodniej będzie mógł wypowiedzieć się w tym względzie roztropniej).

Nie słyszę również awangardy. Nic zatem bardziej mylącego niż domyślać się z nazwisk i narodowości jaką muzykę może zawierać ta płyta.

Można bowiem dostać w nos każdym dźwiękiem. Można spaść z zaskoczenia z fotela, ale i tak nie zmieni to postaci, że dźwięk w pokoju będzie wspaniałym przykładem współczesnego mainstreamu. Takiego, który wychodzi spod skrzydeł najlepszych muzyków (a może to nie skrzydła?). "Edge" to przykład na kłam teorii, czy raczej poglądów o braku kreatywności mainstreamu. Tak - muzyka ta nie jest kreatywna, jeśli nie jest grana przez kreatywnych muzyków i nieskomponowana przez kompozytora, który chce coś do niej wnieść, a nie tylko naśladować dźwięki wielkich mistrzów sprzed lat.

Powiem zatem tak, "Edge" to płyta, której wyśmienicie się słucha. Są fragmenty, szczególnie gry Bynuma, które potrafią zauroczyć i na długo pozostać w pamięci. Są miejsca, gdzie Hwang urosnąć by mógł do roli najwybitniejszego skrzypka tego typu jazzu. Mnie jednak najbardziej przypadły do gustu miejsca (a jest ich całkiem sporo na płycie), kiedy to Ken Filiano akompaniuje któremuś z melodyków grając na kontrabasie smyczkiem. Dawno nie słyszałem w jazzie tak udanego akompaniamentu wykonywanego w ten sposób.
Udane są też same kompozycje, których zmienność nastrojów, temp, czy sama aranżacja nie powinna nikogo w najmniejszym stopniu znużyć czy znudzić.

Czy jest zatem w tej płycie coś złego? Tak. Ma wymiar czterech cyferek: 42:26, a tym razem prosiłoby się o dużo więcej.

Jason Kao Hwang - Edge, Asian Improv Records, AIR0067, 2006, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 18.08.2006 r.

Interzone Jazzorchestra - Transylvanian Grace (diapazon.pl)

Kiedy niedawno pytana przez "Jazziz" o rozwój jazzu Lydia Lunch (bynajmniej nie jazzowa artystka), stwierdziła: "The only relevant music happening now, is music that consciously blurs the lines of genre in an attempt to create another form. (...) We need mutant forms that are enriched by a spectacular array cross-pollination.", nawet nie wiedziałem, że słowa jej przypomną mi się kiedy słuchał będę nowej płyty spod znaku Interzone.

Jak do tej pory, zespoły z Interzone w nazwie prezentowały jazz w swej zasadniczej formie. Tak było w przypadku Interzone Trio, jak i w kwartecie z gościnnym udziałem Adama Pierończyka. Tym razem zaprezentowała się najmniejsza chyba w składzie orkiestra (przynajmniej z nazwy) jazzowa. Sekstet niekiedy rozrastający się do septetu ponownie gości Adama Pierończyka i jest iście międzynarodową formacją (oprócz Polaka, Brazylijczyk, dwaj Niemcy, dwoje Rumunów i Ukrainiec), którą połączyła chęć zagrania międzynarodowej muzyki.

Pomysł Tiberiana i de Martina był taki, by idiom jazzowy sprząc w jedno z muzyką rumuńską, stąd też obok utworów członków zespołu, znajduje się na płycie kilka utworów tradycyjnych. Stąd też udział w kilku utworach ludowej śpiewaczki Marty Hristea.

Powiem tak. Pierwsze przesłuchanie było niemal katorgą. Muzyka była wydziwiona, niespójna. Kto mi jednak kazał tego słuchać na komputerze? Ta muzyka potrzebuje dobrego sprzętu (pewnie im lepszy, tym lepiej zabrzmi), tylko bowiem wtedy jest w stanie ukazać swą złożoność. I potrzebuje dystansu. I osłuchania. Im dłużej słucham tej płyty tym bardziej mi się podoba. Jeśli początkowo zachodziłem w głowę, po jakie licho na płycie jazzowej pojawia się ludowa śpiewaczka, to obecnie ani mnie jej śpiew nie drażni, ani też nie bardzo wyobrażam sobie jak mogłaby zabrzmieć ta muzyka bez udziału Hristea'i.

Im dłużej obcuję z tą płytą, tym bardziej wydaje mi się, że jest to jedno z bardziej udanych przedsięwzięć etno-jazzowych. I pomimo, że słowa uznania należy skierować do głównych pomysłodawców, to oprócz wokalistki, nie jestem sobie również w stanie wyobrazić jakby zabrzmiała ta muzyka bez udziału Adama Pierończyka, przede wszystkim, kiedy sięga po arabską zoucrę. Nie wiem, co wspólnego ma ten instrument z muzyką rumuńską, jednak pasuje do niej wspaniale. Im dłużej zatem słucham tych nagrań w nieparzystych rytmach, tym bardziej oddaję się czarownemu ich światowi. Teraz, będąc już z nią osłuchany uważam, że "Transylvanian Grace" to doskonała muzyka oparta na dwu równoprawnych partnerach: ludowej muzyce rumuńskiej i jazzie. To jeszcze jeden z przejawów poszukiwania przez muzyków nowych środków wyrazu, nowych oblicz dla muzyki wywodzącej się ze starego poczciwego jazzu.

Jednak dwie uwagi: by tę muzykę docenić konieczne są dobre warunki odsłuchowe (w tym sprzęt) i "otwarte" uszy, które prawdopodobnie wpierw będzie kłuł śpiew wokalistki, a potem już będzie wspaniale.

Interzone Jazzorchestra - Transylvanian Grace, Not Two, MW 740-2, 2002, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 10.09.2002 r.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Anthony Braxton / George Lewis - Donaueschingen (Duo) 1976 (diapazon.pl)

Jedynie dwa instrumenty. Brak jakiegokolwiek instrumentu sekcyjnego. Tylko saksofony lub klarnety lub flety i puzon. Nic więcej. Wydawać by się mogło, że taki skład nie nadaje się w ogóle do zaprezentowania ciekawej, frapującej muzyki.

Zwykle też, nie zachwyca mnie muzyka prezentowana przez takie duety - albo jest próbą odejścia w ekstremalne free, które bądź to od samego początku, bądź już po kilku przesłuchaniach nie jest w stanie mnie zainteresować (nie mówiąc już, że częstokroć muzyczny bezład takich propozycji stanowi co najmniej barierę nie do przejścia), bądź to jest propozycją nazbyt uładzoną, która znów dość szybko mnie nudzi.

Jednak Braxton i Lewis to mistrzowie swych instrumentów, a prezentowane tu nagrania pochodzą z bardzo ciekawego okresu ich muzycznego rozwoju. W roku 1976 Braxton prowadził wspaniały kwartet, w którym spotykali się z Lewisem (np. płyta Dortmund (Quartet) 1976). Wspólne ogranie Lewisa i Braxtona jest natychmiast zauważalne i na tej płycie. Ledwie jeden z muzyków wprowadza nowy pomysł, drugi natychmiast go komentuje. Dzięki użyciu szerokiego instrumentarium przez Braxtona, muzyka wciąż mieni się różnymi barwami, a zakres sięga od najniższych basów po tony bardzo wysokie. I pomyśleć, że muzyk ten posiadł umiejętność gry na tych wszystkich instrumentach niejako przypadkowo, albowiem jego kompozycji nie chcieli grać inni.

Można powiedzieć, że zaprezentowane tu utwory (autorstwa tak Lewisa, jak i Braxtona, jeśli nie liczyć jednego klasyka Charlie Parkera) wywodzą się z koncepcji i propozycji aacmowskiego rozumienia jazzu i muzyki w ogóle, z pierwszego, awangardowego okresu działalności tej organizacji. Jest tu zauważalna swoboda wypowiedzi, abstrakcyjne linie prowadzone przez instrumentalistów, nastawienie na dźwięk, barwę instrumentów.

Szczególnie podobają mi się "dialogi bez dialogu" prowadzone przez obu muzyków. Niby każdy gra swoją linię, niby każda fraza jest autonomiczna, niby dźwięk kształtuje się w oderwaniu od drugiego z muzyków, ale właśnie z tego rodzi się jedna z najpiękniejszych i najpełniejszych (jeszcze lepiej jest chyba tylko na Dortmund (1976) kwartetu Braxtona) interakcji jakie można usłyszeć pomiędzy muzykami.

Podchodziłem do tej płyty jak pies do jeża. W końcu to dwa dęciaki jedynie. Czy będą w stanie wypełnić odpowiednio dźwiękiem całą muzyczną przestrzeń? Czy nie pozostawi niedosytu, szczególnie po wspomnianym koncercie dortmundzkim? Czy - w końcu - muzycy nie popadli w epatowanie się i słuchaczy free improvymi konwulsjami, które chyba tak na prawdę niczemu nie służą, a już na pewno memu zdrowiu? Nic z tego. W dalszym ciągu uważam, że spośród znanych mi wspólnych dokonań Lewisa i Braxtona po raz kolejny wspominany kwartet jest najdoskonalszy, to niemniej jednak nagranie to broni się wyśmienicie. Tylko chcieć jego słuchać. Dać mu miejsce na dotarcie z każdym dźwiękiem. Ta muzyka po prostu jest piękna.

Anthony Braxton / George Lewis - Donaueschingen (Duo) 1976, Hat Hut, hatART 6150, 1976/1994, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 30.11.2002 r.

Design Flaw - Ends Meet (diapazon.pl)

Zgodnie z zapewnieniami, wytwórnia Future Reference Recordings powstała by prezentować improwizowaną scenę Chicago. Jak na razie wydała pięć tytułów, przy czym - jak się wydaje - jedynie trzy ukazały się do tej pory w formie "pudełkowej", pozostałe dwa, jak na razie, dostępne są jedynie w formie elektronicznej.

Zresztą w tej samej dostępne są również dwie płyty "pudełkowe". Zaznajomienie się z produkcjami tej wytwórni utwierdza, że scena chicagowska jest niezmiernie ciekawa. Utwierdza również, że jazz i improwizacja rodem z tego miasta, to nie tylko ci najbardziej znani jak Ken Vandermark, czy Fred Anderson, ale doprawdy wielu muzyków grywających interesującą muzykę.

Właśnie przestał kręcić się w odtwarzaczu krążek tria Design Flaw, w którego składzie występują Brian Dibblee, Jon Doyle oraz Frank Rosaly - chyba niezbyt znani w naszym kraju muzycy, choć tego pierwszego można było zobaczyć podczas koncertów Thread Quintet.

Co przynosi płyta? Powiedzmy tak - ci wszyscy, którzy uparcie szukają "czegoś nowego", nie bardzo nawet wiedząc co to ma być nie będą zachwyceni. Cóż - może takie jest życie malkontenta. Mnie muzyka ta się podoba. Po prostu. I nie mam ochoty utwierdzać nikogo w przekonaniu, że na kolana paść trzeba przed Design Flaw. To muzyka jaką znaleźć można na niektórych produkcjach CIMP, AUM Fidelity, czy Cadence. Ciekawa o tyle, że niezbyt często jako wiodący instrument w triu pojawia się klarnet. Szkoda, bo to instrument o niespotykanie pięknym i szlachetnym brzmieniu. Ciekawa o tyle, że improwizacje poszczególnych muzyków przekonują. Przekonuje też brzmienie całego zespołu, jak i poszczególnych muzyków. Tym niemniej to dość "normalny", współczesny, swobodnie improwizowany jazz, sięgający korzeniami nawet do tria Ornette'a Colemana, choć muzyka jaką prezentuje jest subtelniejsza, bardziej introwertyczna. Szczerze powiedziawszy, po wysłuchaniu "End's Meet" nabrałem ochoty na inne propozycje tria. Czy i kiedy się ukażą - zobaczymy.

Design Flaw - Ends Meet, Future Reference Recordings, FR001, 2003, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl 28.02.2004 r.

Cluzone 3 - Rara Avis (diapazon.pl)

Były czasy - oj dawno to było - kiedy jazz kojarzył się z pełną humoru, wesołą muzyką. Od półwiecza mniej więcej spoważniał znacznie i nie w smak mu puszczanie oka do słuchacza, choć oczywiście były i są wyjątki. Bodaj jedną z najbardziej prześmiewczych, pełnych humoru scen jazzowych jest scena holenderska.

Clusone 3 pochodzi właśnie stamtąd, a w jego skład wchodzą doskonale znani muzycy holenderscy: Han Bennink i Ernst Reijseger oraz amerykański, ale od lat mieszkający w Holandii saksofonista i klarnecista Michael Moore. Muzyka ich doskonale wpisuje się w tę holenderską specyfikę. Ilekroć ich słucham, tylekroć mam wrażenie, że nawet gdy wydawałoby się, że grają zupełnie "na serio", to puszczają do nas oko.

Nie inaczej jest z płytą "Rara Avis". Już sam pomysł, by wszystkie nagrania poświęcone zostały ptakom wydaje się być szalony. Choć... nie jedyna to taka płyta, a bywało, że muzyka grana przez nich była bardziej szalona. Gdyby nie odnoszące się do ptaków tytuły, "Rara Avis" zawierałby zbiór zupełnie niepasujących do siebie utworów. Obok piosenki Gershwina znajduje się peruwiańskie "El Condor Pasa" - utwór, którego częstotliwość prezentowania w latach 70. zakatowała mnie kiedyś kompletnie. Jednak wykonanie Clusone 3 sprawia, że daje się tego słuchać. A dalej - mamy Jobima, Carmichaela, Lacy'ego, ale i... Saint-Seansa. I nieśmiertelne "Tico-Tico" równie zamordowane niegdyś przez mass media jak "El Codor Pasa". Zestaw co najmniej kuriozalny, którego zagrania i to w bardzo konsekwentnie zaprezentowanej postaci podjąć się mogło chyba właśnie Clusone 3.

Nie próbuję nawet oceniać tej muzyki, w kategoriach czysto artystycznych. Myślę zresztą, że szeroko rozumiany "artyzm" nie był głównym zamierzeniem muzyków, choć od strony wykonawczej niczego nie można im zarzucić. Już raczej zabawa, blaga, czy może nawet prowokacja. Jeśli się będzie o tym pamiętać, to płyta o ptakach przynieść może wiele uśmiechu i po prostu odpoczynku, choć wydaje mi się, że to ostatnie dostępne będzie wyłącznie dla osób, które na co dzień słuchają nieco "odważniejszych" odmian muzyki jazzowej.

Cluzone 3 - Rara Avis, Hat Hut, hatOLOGY 523, 1998, recenzja pierwotnie ukazała się w diapazon.pl dnia 23.10.2004 r.

piątek, 23 listopada 2012

The Matthew Herbert Big Band - Goodbye Swingtime (diapazon.pl)

Czapki z głów! Kapelusze też! Cokolwiek. W różnego rodzaju almanachach Matthew Herbert przynależy raczej do muzyki elektronicznej niż jazzowej; w końcu oprócz własnych projektów brał udział w nagraniach Björk, Moloko, czy np. post-rockowego Mouse On Mars [dziękujemy Jaszko!].

Założył jednak big band i nagrał z nim płytę "Goodbye Swingtime". Ba, nawet koncertuje z tak dużym składem. Nie wiem, na ile opłacalne jest dzisiaj istnienie big bandów, jednak trzymam za niego kciuki. Oby jak najdłużej udało mu się utrzymywać ten band. Dlaczego?

Cóż, wbrew tytułowi, chyba jednak nie czas żegnać się z okresem swingu, złotym okresem big bandów. Czas natomiast muzykę tę zmienić. Big Band Herberta dokonuje właśnie takiej sztuki. I to z jakim skutkiem. Z jednej strony zespół brzmi, jak z najlepszych lat 30. czy 40. Jak orkiestry Glenna Millera, choćby. Z drugiej Herbert wprowadził "wartość dodaną". I to nie tylko poprzez wprowadzenie elektronicznych elementów, które jest bardzo delikatne. Już raczej w warstwie rytmicznej orkiestra Herberta brzmi na wskroś nowocześnie. Prócz tego nieco delikatnych scretchy... Pewnie na takich rytmach można byłoby oprzeć niejeden drum'n'bassowy lub chill outowy przebój. Skutkiem aranżacji udało mu się dokonać wspaniałego zespolenia elementów swingowych i zupełnie współczesnych, tak, że The Matthew Herbert Big Band, jaką oficjalnie nazwę nosi, brzmi po prostu jak big band naszych czasów. Bez zbędnych udziwnień. A z drugiej strony... niesamowicie tanecznie. Nic dodać - nic ująć. Przecież Złota Era Swingu, to czas tanecznej prosperity big bandów. Nie na darmo zatem przyszło młodemu Herbertowi terminowanie w zespole poświęconym wspomnianemu Millerowi.

Ech... serce roście, gdy człowiek słucha tak dobrych nagrań. No, to ja przestaję pisać i poświęcam się temu czemu lubię - słucham Herberta. Warto!

The Matthew Herbert Big Band - Goodbye Swingtime, Accidental, 5, 2003, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 8.05.2004 r.

Joe Henderson - So Near, So Far (diapazon.pl)

Ta płyta ma już swoje lata. Dlaczego zatem miałbym pisać o niej? Co najmniej z dwu powodów: po pierwsze, nigdy dosyć przedstawiania dobrych rzeczy, po drugie, bo wydaje mi się, że w zachwycie nad nowościami, w rzucaniu się na nowinki, zapominamy o wspaniałych płytach sprzed lat. Owszem pozostają takie dzieła jak np. "Kind of Blue" wymieniane przez niemal każdego jazzfana, jednak przecież na tej płycie nie kończy się dzieło.

Joe Henderson był wielkim saksofonistą. Wspaniałym, podziwianym, wydaje mi się, że przede wszystkim przez innych muzyków, jednak znajdującym też spory poklask u publiczności. "So Near, So Far" jest, można rzec, płytą programową, w całości poświęconą utworom z repertuaru Milesa Davisa i niemal w całości przez niego skomponowaną.

Choć - jeśli pamięć mnie nie myli - Henderson nigdy z Davisem nie grał, to do współpracy zaprosił muzyków z różnych zespołów Davisa: współtwórcę davisowskiego jazz rocka - Dave'a Hollanda oraz dwu muzyków, z którymi związany był powrót Davisa na scenę na początku lat 80.: Johna Scofielda i Ala Fostera. Pomimo, że jest to "tribute", pomimo, że grają tu muzycy Davisa - płyta w żadnym stopniu nie przypomina jego koncepcji muzycznych. Ba, w niewielkim stopniu kojarzy mi się również z zespołami i tym co grał Henderson.

Brzmienie i muzyka zdominowana jest przez... gitarzystę. Jeśli zatem ktoś lubi kwartet Scofielda z Joe Lovano, jeśli podobają mu się poczynania supergrupy ScoLoHoFo (nota bene, przecież w tym właśnie kwartecie Hendersona grało trzech muzyków tego ostatniego zespołu), słuchając Davisa w wersji Hendersona znajdzie się jak u siebie w domu. Osobiście bardzo cenię Scofielda, najbardziej właśnie za jego poczynania z Lovano. Nie mogę w obiektywny sposób stwierdzić, że "So Near, So Far" to wielka płyta. Mogę to jednak powiedzieć subiektywnie (zresztą zawsze jedynie w ten sposób się wypowiadam).

To jeden z najlepszych przykładów mainstreamowego jazzu, jaki powstał w latach 90. Muzyka cudownie swingująca, nasycona barwami, pełna improwizacji - przemyślanych, esencjonalnych... Zwykłem twierdzić, że jazzman jest jak czerwone wino - dojrzewa wraz z wiekiem. Tutaj więc mamy przykład takiego dojrzałego, wysmakowanego jazzu, granego przez wielkich znawców wykonywanej przez siebie muzyki.
Piękna płyta, nie zapominajcie o niej.

Joe Henderson - So Near, So Far, Verve, 517 674-2, 1993, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 3.05.2003 r.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Southside Johnny with La Bamba's Big Band - Grapefruit Moon: The Songs Of Tom Waits (diapazon.pl)

W czasach, kiedy tacy wykonawcy jak... (no nie, nie będę mówił kto - wszyscy, którzy mnie znają wiedzą kogo mam na myśli, a pozostali nie muszą wiedzieć) są traktowani jako wykonawcy jazzowi, nietrudno jest znaleźć kogoś, kto zostałby zakwalifikowany do tej muzyki. Szkoda, bo dewaluuje to jazz, a twierdzenie, że taka łatwiejsza muzyka przysparza jazzowi nowych amatorów wydaje się być bardzo naciągane.

Postarajmy się zatem znaleźć coś, co jest współczesne, niezbyt trudne w odbiorze, a wydaje się być - przynajmniej na swój sposób - wartościowe.

Oczywistym dla mnie jest próba sięgnięcia po sprawdzone wzorce, jakimi jest granie jazzu opartego na utworach muzyki popularnej. Wzór to o tyle sprawdzony, że w czasach niemal największej popularności muzyki jazzowej, znakomita większość granego materiału pochodziła z broadwayowskich musicali. Mniejsza w tej chwili o przyczyny tego stanu rzeczy.

Kilka lat temu, nie byle kto, bo sam Herbie Hancock poszedł tą drogą prezentując - moim skromnym zdaniem i w przeciwieństwie do większości krytyków - album "The New Standards", zawierający utwory kilkunastu ostatnich lat (przed swoim powstaniem) stanowiące dość popularne piosenki i utwory rockowe i popowe. Jak powiedziałem, jak dla mnie pomysł - choć naturalny - to jego wykonanie nie wzbudza mego zachwytu. Pomimo, można rzec nawet, pewnego komercyjnego sukcesu tego albumu, dość trudno jest szukać innych, w całości opartych o nagrania współczesnego popu, czy rocka albumów. Jest (czy raczej było) wprawdzie Crimson Trio, eksploatujące muzykę King Crimson, jednakże w tym przypadku, raczej trudno zaliczyć muzykę tego ostatniego zespołu do dobrze spopularyzowanej. Chyba, że mowa o Japonii.

Dość przypadkowo, przeglądając nowinki ze świata Toma Waitsa, spotkałem się z nagraniami zespołu La Bamba Big Band (z którym, gościnnie grywał sam Waits). Nie tak dawno zaś, wpadła mi w ręce płyta firmowana przez Southside Johnny & La Bamba Big Band, którego zawartość w całości stanowią nagrania Waitsa. Dalibóg nie wiem, czy w przypadku Toma Waitsa można mówić, że jego muzyka jest popularna, czy też spopularyzowana, jednakże sporo jest chyba osób, które muzykę tę znają. Sam "ostatni beatnik współczesnej muzyki", od siedzenia okrakiem na niezliczonej ilości gatunków muzycznych nie stroni. Zwykle jego muzyka jest jednakże określana mianem "alternatywnej", czy "alternatywnego rocka". Mniejsza o etykietki. Nie wiem, jedynie, czy album przedstawiający jego muzykę może być uznany jako czerpiący z dorobku współczesnej muzyki popularnej. Stąd te zastrzeżenia o "alternatywności".

Przyznam się teraz do dwu moich miłości muzycznych. Jedną jest jazz. Drugą (a jest ich nieco więcej, jestem muzycznym poligamistą) jest muzyka Waitsa, która towarzyszy mi już dłużej niż lat ma niejeden z gości tego serwisu, a co najmniej jeden z piszących do niego.

W sumie, słuchając nagrania La Bamby, aż dziwne wydaje się, że nikt do tej pory, nie potraktował muzyki Waitsa w tak totalnie jazzowy sposób. Owszem, tu i ówdzie zdarzały się pojedyncze utwory w czyimś repertuarze (choćby Diany Krall, czy Holy Cole, choć w tym ostatnim przypadku znów trudno jest mi stwierdzić, by były to jazzowe interpretacje), wykonywane w jazzowy sposób. Dziwne to, bo przecież - niezależnie od autorskiej wersji - utwory Waitsa aż kipią jazzem. Okazuje się, że są niemal wymarzone jako podstawa do zagrania ich przez jazzowe bandy, zwłaszcza w wersji "Big".

Kiedy, dwanaście utworów Waitsa, na tapetę wziął La Bamba Big Band, okazało się, że materiał ten stworzony jest niemal do takich interpretacji. Sam zespół, jest rewelacyjnym, dużym zespołem, złożonym według najlepszych recept big bandów. Duża ilość dęciaków, mocna sekcja. Do tego lider – w tym przypadku – zapożyczony, czy gościnny harmonijkarz i wokalista Southside Johnny.

Jest tu bigbandowa przestrzeń i siła. Są wspaniałe instrumentalizacje. Jest ciekawy i – by nie było niedopowiedzeń – raczej kompletnie niejazzowy, bardziej bluesowy wokalista. Niemniej jednak mam wrażenie, że obcuję z rewelacyjnie zaaranżowaną, niczym z najlepszych lat bigbandów, muzyką.

Powiem tak. Jak dla mnie, rewelacja. Po raz pierwszy słyszę muzykę Waitsa w nieautorskich, a kompletnych (tzn. niepojedynczych) interpretacjach, które przemawiają do krwi i kości. Jeśli ktoś – jak ja – kocha Waitsa, jeśli ktoś jak ja jest w środku muzyki jazzowej, która jest dla niego krwią i solą wszelkich doznań, niech spróbuje zdobyć to nagranie. Dwanaście nagrań z repertuaru Waitsa, przede wszystkim z przełomu lat 70/80 ubiegłego wieku, w doskonałych aranżach, z rewelacyjnie zagraną niekiedy harmonijką ustną, wspaniale zaśpiewanych. Czy chcieć można więcej? Oczywiście, tylko po co. Zarówno Waits, jak i każdy z jego admiratorów i amatorów jazzu jednocześnie winien być zachwycony. W przypadku tego pierwszego, nie mam zresztą złudzeń, skoro gościnnie zadomowił się w jednym z utworów, a jak wynika z informacji koncertowych, tu i ówdzie pojawiał się w otoczeniu La Bamba Big Band.

Jazz, jakich mało. Wspaniały, z rozpędem, cudownie grany jazz. Z ogromną siłą trąb. Z wybijającą rytm sekcją, która chce nie tylko wcisnąć w fotel, ale narzucić swój sposób myślenia. Nowy, nowoczesny, ale jakże oparty na tradycji. Tu sekcja trąbek, tu fortepian, tu pulsujący bas. Nic nowego, a jednak muzyka ta ma w sobie coś, co do niej przyciąga. Niby nic, a jednak coś. Wprawdzie gitarki grają na wskroś rockowo, wprawdzie wokal – jak powiedziałem – odległy od gładkości Sinatry, chrapliwy niczym pierwowzór, niemniej jednak... jazz. Taki bigbandowy jazz naszych czasów. Z nowym repertuarem. Ze świadomością rockowych i bluesowych brzmień. Z nowymi, nieznanymi w takiej interpretacji, utworami.

Może nawet nie rewelacja, ale godne polecenia.

Southside Johnny with La Bamba's Big Band - Grapefruit Moon: The Songs Of Tom Waits, Evangeline, GELM 4200, 2008, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 22.10.2009 r.

Cooper-Moore / Assif Tsahar - America (diapazon.pl)

Bywają powieści z kluczem, jest i z kluczem płyta. Dwaj muzycy, znani z dokonań na polu muzyki free - dość dobrze już chyba znany w naszym kraju tenorzysta i klarnecista basowy Assif Tsahar, oraz mało, chyba, znany, jednak zasługujący na uwagę pianista Cooper-Moore pokusili się o nagranie płyty w duecie. Płyty z kluczem, który nadto jest dość oczywisty - wynika bowiem z samego tytułu płyty.

"America" to zestaw dziesięciu kompozycji-piosenek będących muzyczną podróżą po USA. Od bluesa i country poprzez pop i minimalizm, na free jazzie skończywszy. W sumie do pełnego obrazu nie ma tu jedynie niczego związanego z kulturą hip-hopową oraz rockiem. Nie ma także tradycyjnego jazzu, a to przecież chyba główny materiał eksportowy muzycznej kultury USA (są jednak jego bardziej współczesne odmiany). Nieustanne stylizacje na najstarszą znaną muzykę tworzoną przez Amerykanów, na archaicznego bluesa, czy źródłowe country, powoduje, że przypominają mi się westerny z Johnem Waynem w roli głównej. Ale przecież zarówno on, jak i sam western, to też amerykańska spuścizna. Może jest w tej muzyce nachalne pragnienie ukazania światu, nie tylko dorobku muzycznego USA, ale również ukazania, ile obecnie z tej muzyki zaczerpnięte zostało właśnie przez świat. Przez kulturę krajów, które mogą się pochwalić nie tylko znacznie dłuższą państwowością od Stanów, ale również i tradycją muzyczną.

Już z tego wynika, że niemal każdy utwór zawarty na tej płycie jest różny od innych. I w istocie tak jest, choć - szczególnie gra Tsahara na klarnecie basowym - daje pewien wspólny mianownik całemu materiałowi. Jednak, jeśli przesłucha się ten materiał nie siląc się na dotarcie do zaprezentowanego tu "klucza" (przecież może to być zupełnie chybiony trop), wówczas płyta jawić się będzie jako coś na kształt składanki. Czysty muzyczny eklektyzm. Może to się podobać, może nie. Jedni będą zachwyceni różnorodnością materiału - inni zdumieni i znudzeni brakiem wspólnego, muzycznego, mianownika.

Jak na razie, ilekroć słucham tej płyty, jej składankowo-kalejdoskopowy charakter nie przeszkadza mi, a nawet miło mi się przy niej odpoczywa. Jednak albumu tego nie zaliczę do najbardziej udanych w dyskografii obu muzyków.

Cooper-Moore / Assif Tsahar - America, Hopscotch, 18,2003, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 1.11.2003 r.

piątek, 16 listopada 2012

Lennie Bukowski / Piotr Michalowski - SKI (diapazon.pl)

Nie jestem entuzjastą narciarstwa, a tu proszę - płyta o tytule "SKI". Rebus jednak łatwy, bowiem jedyni uczestnicy tego nagrania, to (Lennie Bukow)SKI i (Piotr Michalow)SKI.

Płytę dostałem od jednego ze współautorów tych zmagań i jestem nią od dłuższego czasu po prostu zachwycony. Jest bodaj najczęściej goszczącym w moim CD nagraniem, którego słucham dla swej niekłamanej, hedonistycznej przyjemności. To dźwięki stworzone jak dla mnie.

Dziewięć krótkich duetów zagranych na instrumentach dętych drewnianych jest muzyką swobody z jednej, a dyscypliny z drugiej strony. Wspaniałe współbrzmienia komentujących się nawzajem muzyków powodują, że tych zaledwie 36 minut koncertowego zapisu stawiam pośród najlepszych płyt małych składów jazzowych, jakie miałem przyjemność słuchać.

Nic tu nie ma dla osób szukających zaczepienia we frazach melodii. Melodyczne urywki zmieniają się jak w kalejdoskopie. Swobodnie przechodzą z jednej do drugiej akcji. Kłębią się i rozwiązują. Elementy porządkujące pojawiają jedynie na tyle, by nie znudzić słuchacza. Potem zapadają się w innym świecie, by dojść do jakiegoś innego, znów porządkującego muzykę, elementu, ale znów jedynie po to, by doznać rozwiązania w "innych stanach świadomości".

Z drugiej strony, próżno tu szukać epatującego niekiedy słuchacza "potoku świadomości" często słyszanego u freejazzowych czy freeimprovowych muzyków. Muzyka raczej głaska nas delikatnością i po prostu pięknem w swej najprostszej i najczystszej, estetycznej postaci.

Lennie Bukowski / Piotr Michalowski - SKI, Detroit Improvisation, 4, 2004, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 5.02.2007 r.

Brötzmann/Trzaska/Friis/Uuskyla - Malamute (diapazon.pl)

Pewnie jeszcze kilka lat temu, taką płytę jak "Malamute" traktowana byłaby jako wydarzenie na polskim rynku wydawniczym. Spowszedniały nam jednak polskie projekty z zagranicznymi muzykami. Spowszedniały płyty zagranicznych muzyków wydawane w Polsce. Jeśli płyta nie ma olbrzymiej reklamy, przechodzi niezauważona. Nawet przez media, które winny poświęcić jej nieco czasu.

Nie mam wątpliwości, że koncertowemu albumowi North Quartet poświęcić czas trzeba. I to nie tylko na łamach mediów, ale przede wszystkim we własnym domu, obcując z tą płytą dostatecznie długo, by mogła w pełni dorzeć do słuchacza.

North Quartet to dwa tria w jednym kwartecie. Z jednej strony bowiem mamy skandynawskie trio Petera Brötzmanna, z drugiej trio Trzaska/Friis/Uuskyla. W obu ta sama sekcja łączy się z saksofonistami o zupełnie innym rodowodzie. Brötzmann to przede wszystkim od lat awangardzista, potęga europejskiej sceny free, twórca tak niezapomnianych dzieł jak choćby "Machine Gun". Jednak droga Brötzmanna do tego typu jazzu rozpoczynała się od dixielandowego grania. Jeśli mnie pamięć nie myli, Mikołaj nigdy nie grywał Dixie, za to rozpoczynał niegdyś swą muzyczną przygodę w zespołach rockowych. Obecnie zaś, to chyba najbardziej niepokorna i nieprzewidywalna dusza polskiego jazzu. Nawet jeśli obaj grają free, a czynią to od jakiegoś czasu, to Brötzmannowi bliżej do ludycznego free rodem z Aylera (choć obaj na podobny sposób grania wpadli mniej więcej w podobnym czasie), zaś Trzasce o wiele bliższe (przynajmniej dotychczas) były koncepcje free głęboko osadzone w colemanowskim pojęciu bluesa. Co ich zatem łaczy? Hmmmm.... plastyczne wykształcenie?

Wbrew pozorom, obu triom blisko do siebie. Blisko przede wszystkim ze względu na uwidaczniającą się coraz częściej u Mikołaja zmianę sposobu gry. Jakkolwiek w dalszym ciągu istnieją w niej melancholijne, melodyjne pasaże, tak więcej w niej teraz czystej, niczym nieskrępowanej energii. Energia, emocjonalność, free - w znaczeniu wolności - staje się od jakiegoś czasu wszechobecne w jego solówkach, czy szerzej po prostu w muzyce. Z drugiej strony mocarny Cesarz Tenoru od wielu lat jest orędownikiem właśnie takiego grania, choć z wiekiem, coraz więcej w muzyce tej pojawia się... melancholii, czy nawet wyciszenia.

Obaj tworzą wspaniały duet saksofonów (i - po prawdzie - klarnetu), krzyżujący swe pasaże w zagmatwanych solach. Cenną uwagą jest, że North Quartetu w żaden sposób nie można uznać, za jedno z dwu triów, z gościnnym udziałem drugiego z saksofonistów, ale za pełnoprawny zespół czterech indywidualności. Jest w tej muzyce nieskrępowanie. Jest ciągota do najbardziej swobodnego grania, jakiemu jeszcze można nadać imię zespołowego. Wspaniałe, długie, niespieszne, a emocjonalne, energetyzujące sola saksofonistów. Bezkreskowa gra Uuskyli i mag gitary basowej jakim jest Friis.

Czy płyta jest zatem doskonała?

Chyba chciałbym uniknąć odpowiedzi na to pytanie. Jest świetna. Po alchemicznych koncertach wiem, jednak, że dalsze istnienie tego kwartetu przynieść może jeszcze lepsze, jeszcze bardziej natchnione nagrania. Pozostając zatem pod wielkim wrażeniem pierwszej płyty North Quartetu, czekam z niecierpliwością na następne.

Dla mnie murowana kandydatka do jednej z najbardziej znaczących płyt polskiego jazzu ostatnich lat, a niewątpliwie jedna z najlepszych płyt jazzowych wydana pod wodzą polskiego lidera (lub przynajmniej współlidera).

Brötzmann/Trzaska/Friis/Uuskyla - Malamute, 1kg Records, 11, 2005, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 6.01.2006 r.

czwartek, 15 listopada 2012

Dave Douglas - In Our Lifetime (diapazon.pl)

Dave Douglas jest wielki, jest wspaniałym trębaczem, muzykiem, kompozytorem, liderem grup o wszechstronnej stylistyce od "Trzeciego Nurtu" String Quintet poprzez jazz środka Sextetu i Quartetu po eklektyczną formę Tiny Bell Trio.

Nie wolno przecież jednak zapominać o wciąż funkcjonującym awangardowym projekcie Sanctuary i klasycyzującym Charms Of The Night Sky. Oprócz tego do chwili obecnej w sposób stały uczestniczy w The Same River Twice Myry Melford, duecie z Hanem Benninkiem, występuje z Masadą, uczestnicząc też w innych przedsięwzięciach Zorna, a od jakiegoś czasu realizowany jest też nowy projekt - Witness.

Biorąc pod uwagę, że Douglas pierwszy raz zaobserwowany został jakieś dziesięć lat temu - to doprawdy imponujący dorobek. Niektórzy skłonni są twierdzić, że to najważniejszy muzyk, a przynajmniej trębacz współczesnego jazzu. Lubiąc Douglasa daleki jestem od takiej klasyfikacji. Ale jest to na pewno rzetelny muzyk.

Pamiętam swoje pierwsze spotkanie z jego muzyką: Masada gdzieś w odległej już przeszłości, może w 1994 roku. Nie powiem, że było to objawienie, ale sygnał, że karierze tego muzyka należy przypatrywać się baczniej. Niebawem usłyszałem "Parallel Worlds" - płytę, której wówczas nie bardzo rozumiałem. A potem pierwsza płyta Douglasa jaką nabyłem - "In Our Lifetime", wspaniały hołd trębacza złożony innemu trębaczowi.

Materiał na płycie został zarejestrowany przez jeden ze stałych zespołów Douglasa, a mianowicie jego Sextet, który powołany został by przedstawiać muzyczne, jazzowe fascynacje i inspiracje Douglasa. Ta pierwsza płyta poświęcona była Bookerowi Little, pamiętnemu partnerowi Erica Dolphy'ego. Płyta zawiera szereg kompozycji własnych lidera, oraz trzy skomponowane przez Bookera Little. Zawiera też przetworzoną awangardę jazzu początku lat 60., w której uczestniczył właśnie Little. Muzyka kipi swingiem, energią. Można rzec, że jest dość naturalnym łącznikiem pomiędzy nostalgią za latami świetności Eric Dolphy-Booker Little Quintet, a współczesnością. Wspaniali muzycy zagrali tu cudowne sola. Biorąc pod uwagę, kto na tej płycie gra - jest ona wprost wymarzona dla mnie.

Oto, oprócz lidera, na saksofonie tenorowym i klarnecie zagrał młody wówczas Chris Speed, już wtedy prezentując wyśmienity poziom; puzon to domena Josha Rosemana - spadkobiercy Roswella Rudda, chyba najczęstszego gościa współczesnych przedsięwzięć awangardowych, tam, gdzie wykorzystywany jest puzon. Piano to nieoceniony Uri Caine - cudowny, wspaniały. W jego muzyce jednoczy się wszystko to co w pianistyce jazzowej najważniejsze - dynamika Hancocka, liryzm Evansa. A ponadto sekcja marzeń: Joey Baron - James Genus. Inteligentni, wyśmienicie rozumiejący intencje lidera muzycy. Na dokładkę w jednym utworze zagrał Marty Ehrlich na klarnecie basowym. I to w zasadzie jedyna uwaga krytyczna do tej płyty - mógł zostać wykorzystany w większym stopniu, a muzyka, co w zasadzie niewyobrażalne, jeszcze by tylko na tym zyskała. Trudno to sobie wyobrazić, szczególnie, gdy posłuchamy kipiących żarem, energetycznych solówek Speeda i Rosemana, doskonałych harmonii tworzonych przez Caine'a i skupionej trąbki lidera.

Douglas zaczynał zatem z niebotycznie wysokiego pułapu dźwiękowej i jazzowej perfekcji. Obawa by utrzymał ten poziom, pomimo pewnych moich narzekań w zasadzie nie wytrzymuje próby, choć we współczesnych jego płytach brakuje mi właśnie tego żaru, swingu, który tak szczodrze oferowany jest na tym wczeswnym albumie. I jeszcze jedna uwaga - na koniec - z recenzji tej wynika, że to ot taka, super jazzowa jazda mainstreamowa w typie, czy ja wiem, Joshuy Redmana czy Jamesa Cartera. Nic podobnego, materiał tu zawarty nie należy do łatwych i wymaga pewnego osłuchania. Kiedy poświęci się jemu jednak wystarczająco dużo czasu potrafi odpłacić tym co najlepsze - najwspanialszym jazzem pod Słońcem.

Dave Douglas - In Our Lifetime, New World/CounterCurrents, 80471-2, 1995, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 12.05.2002 r.

The Clarinet Trio - Ballads And Related Objects (diapazon.pl)

"Ballads and Other Related Objects" to ostatnia, jeśli dobrze liczę, płyta The Clarinet Trio. Zespołu, w którego składzie są jedynie trzy klarnety. I tyle. Basta. Wystarczy. No właśnie: wystarczy. Nie chciałbym, by były uzupełnione przez cokolwiek innego, bo muzyka, którą tworzą jest jak niebiańskie wrota. Przezeń wchodzi się w inny wymiar, więc po co chcieć czegoś więcej.

Cóż, jeśli trzynaście kompozycji Ullmanna to ballady, to pierwszy będę, który stwierdzi, że z ową, balladową nutą, wspólne ma jedynie podwójne "l" z U"ll"mannem. I co z tego. Mogło być przecież kompletnie awangardowo, a skończyło się na rewelacyjnym współbrzmieniu drewnianych dęciaków. W miarę zresztą miłym nawet dla niezbyt wyrobionych uszu. The Clarinet Trio gra bowiem, jak na swój sposób, muzykę niemal przystępną. Łagodną. Brzmiącą rejestrem, który lubić winien każdy, bo bardzo naturalny to rejestr. Niemal jak głos. Prawie szept.

Jest w tej muzyce jakaś prawdziwość. Coś, co skłania do stwierdzenia, że przedstawia aktualny świat. Sorry Daniel, nie jesteś już sam. Oby. Pewnie nawet z faktu tego ucieszyłbyś się. Przedstawić to co jest, tak jak jest, a bez sięgania we wszechobecne komputery, to doprawdy wyczyn. I moim zdaniem tercetowi klarnetów to się udaje. Zresztą udałoby się w każdym czasie. I uda. Prezentują bowiem muzykę absolutnie ponadczasową. Nieważne jaka ona jest. Nieważne czy to jazz, czy nie jazz. Może blues. Może współczesna. A może pop. No, nieco dziwny, ale niech tam. Jeśli tylko ktoś chciałby, to usłyszy nawet popowe dźwięki w tej muzyce, bo... Bo ma w sobie coś z dźwięków muzyki folk, a ta jest doskonała w każdym czasie. Ponadczasowe improwizacje kotłują się wokół jakiegoś centrum, którego nie znamy i nie poznamy nigdy. Utwory rozpoczynają się i kończą, tworząc... kręgi. Nic więcej nie jestem w stanie o niej powiedzieć, jak to, że jest to muzyka kręgów. Mieniących się kolorami, kręgów. Wspaniała, przejrzyście klarowna, cudowna...

OK. Jak tam chcecie, Szanowni Państwo, dla mnie jest to muzyka wybitna. I niech tak zostanie.

The Clarinet Trio - Ballads And Related Objects, Leo Records, LR 415, 2005, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 12.07.2007 r.

Ornette Coleman - Town Hall 1962 - Dedication to Poets and Writers (diapazon.pl)

Ostatnio niezmiernie rzadko słucham Ornette'a Colemana, jednakże gdy już nadchodzi ta chwila - to wiem, że to jest to. W jego muzyce jest ten rodzaj siły, ekspresji, która potrafi dać napęd na długie dni czy nawet miesiące.

Przede wszystkim nieprawdą jest, że free Ornette'a Colemana jest pozbawione swingu. W tej muzyce jest piekielna jego dawka. Jest w zasadzie wszystko to, co o współczesnym rozumieniu swingu można powiedzieć. Późniejsze koncepcje, także, a może zwłaszcza free jazzowe, poszły w kierunku raczej jazzu wyzbytego swingu - stąd też odwieczne pytania, czy to jeszcze jazz. Nie próbuję nawet tej kwestii tu rozwikłać. Ale Ornette Coleman to jazz. I to piekielnie wysokiego lotu. Oprócz swingu, jego muzyka ma dawkę energii, znaną jeszcze z czasów nowoorleańskich. I skomplikowanie linii muzycznych znanych z muzyki dalekiej od jazzu. Więcej wymądrzania się o muzyce Colemana nie będzie. Jedynie skrót informacji.

Koncert z Town Hall z 1962 r. został zagrany przez dwa zespoły (przynajmniej to co zostało uwiecznione na płycie ESP/Get Back), a mianowicie przez Ornette Coleman Trio w składzie z Izenzonem i Moffetem - ponoć najlepszą sekcją z jaką grał Coleman oraz przez kwartet smyczkowy (2x skrzypce, altówka, wiolonczela). Zarówno organizacja koncertu, jego koncepcja, jak i koncepcja płyty to tylko i wyłącznie zasługa Colemana. Firma ESP Disk, która nagrała ten materiał szczyciła się m.in. tym, że w żaden sposób nie wpływa na koncepcję artystyczną twórców.

I dobrze się stało. Przynajmniej w tym przypadku powstała płyta nietuzinkowa, zawierająca przedni jazz. Szczególnie istotna jest możliwość przysłuchania się muzyce Colemana granej przez zespół inny niż jego trio, kwartet czy sekstet - lub inaczej: przez skład jazzowy. Słynna kompozycja na kwartet smyczkowy, unaocznia, że tak naprawdę, to pomiędzy free jazzem, a tzw. muzyką współczesną lat 60. nie było wielkiej przepaści. Z drugiej zaś strony, że w zasadzie jest jedynie muzyka. Free, contemporary, cool, itp. to jedynie etykietki bez których muzyka, a w zasadzie jej odbiór jest jeszcze lepszy.

I w zasadzie nie byłoby w tej pozycji nic dziwnego, nic co nie broniłoby się samo przez się - ale ta realizacja jest wyjątkowa. Firmie Get Back, która wydała tę reedycję udała się rzecz niesamowita. Zrobiła przedni remastering materiału znanego z ESP Disk, dzięki któremu wreszcie wspaniała muzyka otrzymała wspaniałą techniczną jakość. Dla kolekcjonerów zaś dodatkowa gratka - edycja jest numerowana i ma zawierać jedynie 1000 egzemplarzy.

Ornette Coleman - Town Hall 1962 - Dedication to Poets and Writers, ESP, ESP 1006, 1962, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 14.05.2002 r.

Contemporary Quartet - Plays music of Bacewicz, Kisielewski, Komsta, Lutosławski, Penderecki (diapazon.pl)

Wydarzenie. Zanim jeszcze płyta ta się ukazała, stała się już legendą, wydarzeniem właśnie. Legend się nie recenzuje. One się nie poddają recenzjom. Przeczytajcie zatem jedynie kilka luźnych refleksji, jakie pozostawia we mnie słuchanie tej płyty...

Dlaczego wydarzenie? Bowiem, to pierwsze od trzydziestu lat sięgnięcie po muzykę Krzysztofa Pendereckiego i wykorzystanie jej jako materiału do jazzowego przetwarzania. Płyta, zgodnie z tytułem i wbrew hasłu wiodącemu dwu koncertów, które ją promowały zawiera także utwory innych polskich kompozytorów współczesnych, nie tylko Pendereckiego. Zarówno materiał płytowy, jak i jego koncertowa prezentacja utwierdzają mnie w przekonaniu, że kompozycje współczesnej kameralistyki mogą być wspaniałym tworzywem dla jazzu. Wspaniałym, o ile zostaną właściwie wykorzystane. Choć ta płyta, nie licząc kompozytorów, ma czterech architektów, a koncerty miały nawet pięciu, to głównym sprawcą jawi się Bartek Oleś, który całą muzykę zaaranżował na kwartet jazzowy. Ponadto jest autorem dwu kompozycji (chyba jedynie przez skromność nie został wymieniony na okładce pośród kompozytorów). Niekiedy musiał dopisać nawet trzy dodatkowe głosy, a nawet przetransponować kompozycję, na inne instrumenty, albowiem w oryginalnych wersjach były to utwory solowe. Jego praca zasługuje na najwyższe uznanie.

Zresztą, skoro już jesteśmy przy Bartku Olesiu, to zauważyć należy, że to trzecia płyta wydana w tym roku, z kreatywnym udziałem tej rodzinnej sekcji rytmicznej. Przy czym wszystkie te trzy płyty należą do zupełnie różnych stylistyk (jazzowa "Back Point" z Custom Trio, "minimal-jazzowa" "Mikro Muzik" z Mikołajem Trzaską, no i "Penderecki... jazz" właśnie), a każda z nich jest naprawdę dużym osiągnięciem.

Zwykle, przy takich "interdyscyplinarnych" przedsięwzięciach muzycznych, mam wątpliwości, czy tego typu muzyka się obroni. Czy stworzy spójne dzieło, czy też któryś z pierwiastków składających się na nią będzie przeważał, co w konsekwencji doprowadzi z czasem do zapomnienia takiej muzyki, bowiem prędzej czy później zaklasyfikuje się ją do akademickich przejawów łączenia muzyki poważnej (współczesnej) z jazzem. Wiele przecież trzecionurtowych przedsięwzięć, które funkcjonują na rynku muzycznym od lat 50., odeszły w niepamięć, a konglomerat jaki powstał traktować należy obecnie jako ciekawostkę, często jednak, niestety, nieudaną. Brak spójności, homogeniczności projektu po jakimś czasie powoduje, że fani jazzu po wstępnym, być może i zauroczeniu, odłożą płytę na półkę z najrzadziej słuchanymi płytami (fani muzyki poważnej nigdy chyba do końca nie przekonali się do trzecionurtowych pomysłów).

Tym razem homogeniczność projektu jest najwyższej próby. Tu nie istnieje podział na jazz i kameralistykę. To nie ogrywanie klasycznych tematów (jak to czyni np. Loussier) na jazzową nutę. To granie muzyki, która w równym stopniu wyrasta z jazzu, co z muzyki współczesnej. Dla mnie tak właśnie brzmią współczesne dokonania wyrosłe z Trzeciego Nurtu. Tak brzmią, pod warunkiem, że są to przedsięwzięcia udane, a do takich niewątpliwie mogę zaliczyć produkt Contemporary Quartet. I w zasadzie nic dziwnego, główni animatorzy tego sukcesu - bracia Olesiowie, oprócz jazzu wiele słuchają i bardzo dobrze wypowiadają się o kameralistyce współczesnej. "Penderecki... jazz" to zatem ich muzyka, wyrosła z wielbienia przez nich obu nurtów muzycznych, które się na tę propozycję składają.

Wydaje mi się jednak, że nie byłoby to możliwe bez pozostałych muzyków, którym należą się słowa najwyższego uznania. I znów, zarówno w przypadku Rudi Mahalla, jak i Mircei Tiberiana można powiedzieć, że grają swoją muzykę. Wszak Mahall na codzień funkcjonuje pomiędzy sceną jazzową (m.in. doskonały Der Rote Bereich, nagrania z awangardową pianistką Aki Takase), jak i muzyką współczesną. Mircea Tiberian jest z kolei klasycznie wykształconym pianistą, wykładowcą wyższej uczelni, któremu nie obce są także wszelkie zakamarki muzyki współczesnej. W ten sposób powstał zespół "jednego dnia" (a w zasadzie dni trzech), który na pewno zostanie zapamiętany na długo.

I jeszcze jedno. Tym razem już nie o muzyce, a szacie edytorskiej. To jedna z najładniej wydanych polskich (a i światowych prawdopodobnie też) płyt. Wielkie brawa dla Not Two.

Contemporary Quartet - Plays music of Bacewicz, Kisielewski, Komsta, Lutosławski, Penderecki. Not Two, MW 744-2, 2002, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 8.09.2002 r.

Courvoisier / Léandre / Ibarra - Passaggio (diapazon.pl)

Jazz wykonywany przez kobiety wciąż kojarzy się prawdopodobnie z wokalistkami. Z muzyką albo pełną swingu, albo kobiecego liryzmu. I w istocie, statystycznie oceniając zagadnienie, chyba tak jest. Tym niemniej jednak, co jakiś czas trafiają się nagrania, które stereotyp ten łamią, karząc nas dość dosadnie za niezauważanie owych innych form.

Od kilku ładnych tygodni, jedną z najczęściej goszczących płyt w moim odtwarzaczu jest "Passaggio" nagrane przez dość wyjątkowe trio, albowiem składające się wyłącznie z muzyków płci żeńskiej. Sylvie Courvoisier, Joëlle Léandre i Susie Ibarra, które są twórcami tej muzyki, nie tylko dołączają do wcale nielicznego grona zespołów wyłącznie kobiecych, to jeszcze zdecydowanie łamią ów stereotyp, o którym napisałem powyżej.

Jazzowa strona muzyki zawartej na "Pasażach", wywodzi się gdzieś z koncepcji Cecila Taylora. Przynajmniej sonorystycznie bywa do niej zbliżona. Z drugiej strony, znając upodobania poszczególnych członkiń zespołu, wątpię, by kierowały się swym uwielbieniem dla Wielkiego Muzyka. Ot, po prostu - wychodząc pewnie z odmiennych założeń - jakoś tak wyszło, że muzyka grywana w klasycznych triach fortepianowych przez Taylora (czyli fortepian, bas i perkusja) zbliżona jest do muzyki obranej przez trzy panie na tej płycie.

Posłuchać tu zatem można kilkadziesiąt minut pozornego chaosu, klasterowych brzmień, preparacji fortepianu, stukania w struny basu... niemal wszystkiego, by instrumenty te nie brzmiały przyzwoicie i jak Pan Bóg przykazał w XIX w.;-) Tyle, że nagrania te powstawały, gdy wiek XX już się skończył i nikogo bardziej osłuchanego takie podejście do muzyki nie powinno dziwić. Osobiście znajduję w tych dźwiękach jakieś zniewalające piękno. Jak napisałem, z pozornego chaosu rodzi się cudowna, wielobarwna muzyka. Próżno tu szukać łatwych zagrywek, próżno oczekiwać łagodnych pasaży, próżno doszukiwać się klasycznie swingującej sekcji, z romantycznym fortepianem. Zamiast tego mamy na wpół dosadne dźwięki, które, gdy już ów chaos słuchacz ogarnie, gdy nauczy się słuchać tego typu brzmień, okażą się - jeśli nie melodyjną - to na pewno muzyką. Poprzeczka stawiana przez członkinie tria jest wysoka, ale doprawdy warto podjąć trud jej przeskoczenia. Ręczę, że muzyka zrewanżuje się. Oby tylko nie zniewoliła kogoś jak mnie - nie mogę się od niej odczepić.

Courvoisier / Léandre / Ibarra - Passaggio, Intakt, CD075, 2002, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 24.06.2005 r.

środa, 14 listopada 2012

Joseph Jarman / Marilyn Crispell - Connecting Spirits (diapazon.pl)

Miałem zacząć kilka słów o tej płycie od stwierdzenia, jakież to udane międzypokoleniowe nagranie. Jednak przecież Crispell jest jedynie dziesięć lat młodsza od Jarmana. Jeszcze jeden przykład na to, że nasza świadomość określa rzeczywistość.

Jarman jest w niej od lat. Jako członek sławnego Art Ensemble of Chicago i w nieco mniejszym stopniu jako muzyk niezależny od tej formacji. Crispell zawitała dużo później, a przecież przez praktycznie całe lata 80. i część 90. była jedną z podpór niemniej sławnego Anthony Braxton Quartet.

Niemniej jednak, spotkanie tych dwojga muzyków wydaje się bardzo naturalne. Dość podobne podejście do muzyki (przynajmniej przed idylliczno-lirycznym okresem Crispell), podobny świat dźwięków. Siedem utworów, jakie zawiera koncertowa realizacja zawiera bardzo spójną muzykę, szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że jest to nagranie ich pierwszego wspólnego występu.

Mimo free jazzowych odniesień i zauważalnych konotacji z tym gatunkiem, duet przynosi przede wszystkim bardzo piękną, uduchowioną wręcz muzykę. W tytule nie ma przesady. Łączące się dusze, to dusze tych dwojga. Jest w tej muzyce jakaś łączność z introwertycznym zamyśleniem późnego Coltrane'a (jeden utwór jego autorstwa jest zresztą przez duet wykonywany). Jest w niej też sporo dźwięków znanych z występów solowych Crispell. W tych dźwiękach doskonale osadza się brzmienie Jarmana. Kiedy zapomni się, że to pierwsze wspólne ich granie i przestanie szukać dziury w całym, to okazuje się, że bliskość wrażliwości obu muzyków jest wręcz namacalna. Cudowne nagranie, szczególnie w swych najbardziej lirycznych momentach jak choćby "Dear Lord", czy fragmenty "For Joseph" i potrafiące zaciekawić, kiedy muzycy decydują się na większą swobodę (znów wspomniany już "For Joseph").

Mimo że jest to bardzo dobre nagranie, to nie jest to jednak płyta wybitna. Do tego ostatniego miana zabrakło chyba większego zdecydowania repertuarowego. Niemal każdy z utworów jest jakby z innej bajki - "przeglądowy" "For Joseph", crispellowski "MCPS", strukturalny jak na tytuł przystało "Structure I", "aacmowy" "Upper Reaches", liryczny "Dear Lord", free jazzowy "Connectivity" i kojarzący mi się z minimalizmem "Meditation on a Vow of Compassion" powodują, że muzyka zmienia się jak w kalejdoskopie. Dla jednych taka ciągła odmiana będzie atrakcyjna. U mnie powoduje jedynie refleksję, że jest dobrze, bardzo dobrze - mogłoby być lepiej. Czekam na jeszcze.

Joseph Jarman / Marilyn Crispell - Connecting Spirits, Music&Arts, CD 964, 1996, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 25.07.2004 r.

Daniel Humair - Liberté Surveillée (diapazon.pl)

I znów należałoby zacząć od słów: "jak wiele wspaniałej muzyki przechodzi niezauważenie". Bowiem taką, niezauważoną niestety, płytą jest podwójny album firmowany przez kwartet, którego głównym animatorem wydaje się być wyśmienity francuski perkusista Daniel Humair.

W zasadzie, to na "Liberté Surveillée" triu Humaira (oprócz lidera także Marc Ducret i Bruno Chevillon) towarzyszy Ellery Eskelin. Skład doprawdy imponujący (jedynie dla przypomnienia: Chevillon był m.in. przez wiele lat basistą Louisa Sclavisa, zaś Ducret to jeden z najważniejszych obecnie gitarowych improwizatorów. Wydaje mi się, że niekonwencjonalnego Eskelina nie trzeba nikomu przedstawiać).

Muzyka? Powiedzmy tak. Kiedy minął mi młodzieńczy zapał do free jazzu, kiedy po kilku latach słuchania głównie innej, niż jazzowa muzyki, powracałem jak syn marnotrawny w jego ramiona, tym, który otworzył mi oczy na to co się wówczas ciekawego w jazzie działo był słynny kwartet Johna Scofielda z Joe Lovano w składzie. Ta muzyka była (i jest) wielka. Kiedy, gdzieś około 1993 roku, kwartet ten zaprzestał swego regularnego występowania (choć do dziś pojawia się na różnych koncertach podobna nieco formacja Scofield/Lovano/Holland/Foster, którą zresztą gościliśmy w Polsce) zabrakło mi na jazzowej scenie środka, zespołu, w którym główne role rozgrywane byłyby przez gitarę i saksofon.

Kiedy w końcu trafiła do mnie ta płyta, uszy zaczęły falować. Podobna, choć nie ta sama stylistyka, wszak, żaden z tych muzyków nie gra tak jak ci grywający ze Scofieldem. Podobne poczucie czasu. I podobnie, jak w przypadku tamtego kwartetu, tak i tutaj, ilekroć słucham tej muzyki, mam wrażenie, że jeśli istnieje środek jazzu - to leży on właśnie tu. Gdyby tak było w rzeczywistości, byłbym niezmiernie zadowolony.

Kwartet przedstawił na dwu płytach osiem niespiesznych utworów, których główną osią są improwizacje poszczególnych muzyków. Nie ma tu wyrazistych tematów. Ta muzyka nie jest po prostu śpiewna. I choć, o ile się nie mylę, kwartet Humaira nie jest stałym zespołem, to imponujące jest zarówno samo zgranie muzyków, jak i całościowa koncepcja, jaką prezentuje. I choć, jak powiedziałem, lokuję tę muzykę w środku jazzowego tygla, to są tu fragmenty od owego środka daleko odchodzące. I to jest wspaniałe.

Imponują dwaj muzycy: Ducret i Eskelin. Sola obydwu są niezmiernie ciekawie prowadzone. W zasadzie nie ma chwili, w której słuchacz doznałby nudy. A środki wyrazowe, choć znów pozostające raczej w tradycyjnych możliwościach instrumentów, są tak wykorzystywane, że wciąż jesteśmy zaskakiwani takim, a nie innym rozwojem wypadków. Wprawdzie wyróżniłem dwu frontmanów, jednak słowa uznania należą się także inteligentnie grającej sekcji. To czysta maestria, wyśmienite wyczucie równowagi pomiędzy grą czysto sekcyjną, a wirtuozerią.

I jeszcze dwie uwagi, dla znających wcześniejszą muzykę Ducreta oraz Eskelina, których być może nazwiska te zwiodą do zakupu płyty. Nie szukajcie tu ani sonorystycznych wycieczek Ducreta, ani jego odjazdów rodem z free-improv'u. Nie szukajcie także dźwiękowych i kompozytorskich koncepcji Eskelina znanych w ostatnim czasie z tria Eskelin-Parkins-Black. Obaj, nie uciekając od swych patentów, które tu i ówdzie są słyszalne, swoją grę podporządkowali koncepcji zespołu. I chwała im za to!

Daniel Humair - Liberté Surveillée, Sketch, SKE 333018.19, 2001, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 18.09.2002 r.

wtorek, 13 listopada 2012

Marty Ehrlich - Line On Love (diapazon.pl)

Ileż to razy słyszałem od młodych muzyków, że najlepiej nie wychylać się i - jeśli już jazz - to grać... mainstream. Bo wszyscy lubią. Bo nikomu się nie narazimy. Bo umiejętności wyniesione z muzycznych szkół są wystarczające by zagrać po harmonii solówkę w znanym utworze, a ten ostatni ma tę zaletę, że publiczność łatwo rozpoznaje. A jak rozpoznaje, to znaczy lubi.

Przepis na sukces? Chyba jednak nie. Współczesny mainstream, jeśli tylko zostaje pozbawiony klisz granych często przez muzyków, którzy przejawiają właśnie zbliżone do zaprezentowanego wyżej, podejście, jest sztuką trudną. Trudną, bo trudno jest wymyślić coś, co potrafiłoby jeszcze przykuć uwagę bardziej wytrawnych jazzfanów, by nie powiedzieć już krytyków. Ehrlich raczej nie sprzyjał najniższym gustom. Nie grał pod publiczkę. Wiele z jego zespołów eksperymentowało czy to z nietypowymi składami (Dark Wood Ensemble), czy też kontynuowało linię rozpoczętą niegdyś przez Ornette'a. A zwykle jest tak, że jeśli ktoś wpisuje się w colemanową schedę, to "jedynie słuszni" miłośnicy jazzu odrzucają taką osobę. Niemniej jednak, z perspektywy czasu można stwierdzić, że to właśnie zespoły takie, jak tworzone przez Ehrlicha (no, może za wyjątkiem wspomnianego Dark Wood Ensemble), stanowią obecny muzyczny środek jazzu. Wespół z kwintetem Dave'a Hollanda, kwartetem Wayne'a Shortera czy Williama Parkera. To one próbują nam powiedzieć, gdzie - gdyby nie publicystyka i moralizatorstwo niektórych animatorów jazzu - obecnie tkwiłby jazz głównego nurtu. Od niego można byłoby dopiero "odskoczyć". Fakt ten, że takie, jak wspomniane zespoły, nie tylko poziom wykonawczy wznoszą na bardzo wysokie poziomy, powoduje, że owo "odbicie się" dostępne byłoby jedynie dla wybrańców. Nie o awangardach jednak, a o nowej muzyce Ehrlicha być miało.

Przyznam, że nigdy jakoś do tej pory - i to nawet pomimo udziału w tych przedsięwzięciach zarówno utytułowanych, jak i po prostu lubianych przeze mnie muzyków - nie darzyłem zespołów Ehlricha z udziałem pianistów tą samą sympatią, co pozostałe. Mniej lub bardziej, ale niemniej jednak zawsze zaznaczona harmoniczna podstawa poszczególnych utworów, powodowała, że gdzieś ulatywała eteryczność jego innych grup. Może w istocie "Line on Love" jest najdoskonalszą z tych, które z udziałem fortepianu nagrał? Jeśli tak jest w istocie - a ja za taką tezą będę obstawał - to dotychczasowe zespoły, jawią się jedynie jako pewien poligon, na którym zebrane doświadczenie doprowadziło do nagrania w istocie bardzo dobrej płyty. Wspomniałem już zespoły Hollanda, czy Shortera, ale to właśnie z takimi płytami jak "Extended Play", "Footprints Live!", czy "O'Neal's Porch" można byłoby porównać "Line on Love". To absolutne wyżyny mainstreamu.

Poszczególne kompozycje być może nie wejdą do kanonu współczesnego jazzu, jednak prezentują się bardzo dobrze. Największą uwagę zwraca się jednak na wykonanie. A to jest doprawdy przednie. Wyśmienita sekcja, mocna, nasycona, czujnie prezentująca się zarówno w balladach, jak i szybszych utworach. Prezentujący tu swoje akustyczne, a zarazem mimo wszystko i bardziej liryczne oblicze Craig Taborn. No i mistrz ceremonii - grający na saksofonie altowym i klarnecie basowym - Ehrlich. Doskonały emocjonalnie, grający jedynie tyle dźwięków ile potrzeba, korzystający z szerokiego zasobu środków wykonawczych, ale nigdy nie korzystający z niego dla czystej wirtuozerii, wyłącznie dla pokazania się.

Gorąco rekomenduję.

Ileż to razy słyszałem od młodych muzyków, że najlepiej nie wychylać się i - jeśli już jazz - to grać... mainstream. Bo wszyscy lubią. Bo nikomu się nie narazimy. Bo umiejętności wyniesione z muzycznych szkół są wystarczające by zagrać po harmonii solówkę w znanym utworze, a ten ostatni ma tę zaletę, że publiczność łatwo rozpoznaje. A jak rozpoznaje, to znaczy lubi.

Przepis na sukces? Chyba jednak nie. Współczesny mainstream, jeśli tylko zostaje pozbawiony klisz granych często przez muzyków, którzy przejawiają właśnie zbliżone do zaprezentowanego wyżej, podejście, jest sztuką trudną. Trudną, bo trudno jest wymyślić coś, co potrafiłoby jeszcze przykuć uwagę bardziej wytrawnych jazzfanów, by nie powiedzieć już krytyków. Ehrlich raczej nie sprzyjał najniższym gustom. Nie grał pod publiczkę. Wiele z jego zespołów eksperymentowało czy to z nietypowymi składami (Dark Wood Ensemble), czy też kontynuowało linię rozpoczętą niegdyś przez Ornette'a. A zwykle jest tak, że jeśli ktoś wpisuje się w colemanową schedę, to "jedynie słuszni" miłośnicy jazzu odrzucają taką osobę. Niemniej jednak, z perspektywy czasu można stwierdzić, że to właśnie zespoły takie, jak tworzone przez Ehrlicha (no, może za wyjątkiem wspomnianego Dark Wood Ensemble), stanowią obecny muzyczny środek jazzu. Wespół z kwintetem Dave'a Hollanda, kwartetem Wayne'a Shortera czy Williama Parkera. To one próbują nam powiedzieć, gdzie - gdyby nie publicystyka i moralizatorstwo niektórych animatorów jazzu - obecnie tkwiłby jazz głównego nurtu. Od niego można byłoby dopiero "odskoczyć". Fakt ten, że takie, jak wspomniane zespoły, nie tylko poziom wykonawczy wznoszą na bardzo wysokie poziomy, powoduje, że owo "odbicie się" dostępne byłoby jedynie dla wybrańców. Nie o awangardach jednak, a o nowej muzyce Ehrlicha być miało.

Przyznam, że nigdy jakoś do tej pory - i to nawet pomimo udziału w tych przedsięwzięciach zarówno utytułowanych, jak i po prostu lubianych przeze mnie muzyków - nie darzyłem zespołów Ehlricha z udziałem pianistów tą samą sympatią, co pozostałe. Mniej lub bardziej, ale niemniej jednak zawsze zaznaczona harmoniczna podstawa poszczególnych utworów, powodowała, że gdzieś ulatywała eteryczność jego innych grup. Może w istocie "Line on Love" jest najdoskonalszą z tych, które z udziałem fortepianu nagrał? Jeśli tak jest w istocie - a ja za taką tezą będę obstawał - to dotychczasowe zespoły, jawią się jedynie jako pewien poligon, na którym zebrane doświadczenie doprowadziło do nagrania w istocie bardzo dobrej płyty. Wspomniałem już zespoły Hollanda, czy Shortera, ale to właśnie z takimi płytami jak "Extended Play", "Footprints Live!", czy "O'Neal's Porch" można byłoby porównać "Line on Love". To absolutne wyżyny mainstreamu.

Poszczególne kompozycje być może nie wejdą do kanonu współczesnego jazzu, jednak prezentują się bardzo dobrze. Największą uwagę zwraca się jednak na wykonanie. A to jest doprawdy przednie. Wyśmienita sekcja, mocna, nasycona, czujnie prezentująca się zarówno w balladach, jak i szybszych utworach. Prezentujący tu swoje akustyczne, a zarazem mimo wszystko i bardziej liryczne oblicze Craig Taborn. No i mistrz ceremonii - grający na saksofonie altowym i klarnecie basowym - Ehrlich. Doskonały emocjonalnie, grający jedynie tyle dźwięków ile potrzeba, korzystający z szerokiego zasobu środków wykonawczych, ale nigdy nie korzystający z niego dla czystej wirtuozerii, wyłącznie dla pokazania się.

Gorąco rekomenduję.

Marty Ehrlich - Line On Love, Palmetto, PM 2093, 2003, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 4.10.2004 r.

Daniel Levin Quartet - Don't Go It Alone (diapazon.pl)

Kupowanie płyt w ciemno, nie znając z niej ani jednego dźwięku, ba - nie znając artysty firmującego płytę, jest jak gra na ruletce. W ruletkę nie gram - uprawiam natomiast opisany tu hazard. Tym razem wygrałem! I to jak!

Od szeregu dni, ta muzyka mnie zniewala. Przyznam, że nie wiem, kto to jest Daniel Levin, ale z kolegami z zespołu wykreował muzykę po prostu piękną. Pierwsze, co się rzuca "w uszy", to przepiękne aranżacje rozpisane na dość nietypowy skład: wiolonczela, kornet, wibrafon i bas. Współbrzmienie tych instrumentów jest zaiste cudowne. Kreuje obraz, który mógłby z wielkim powodzeniem wpisać się w eicherowskie hasło muzyki o stopień powyżej ciszy. Niemniej jednak płytę wydało nie niemieckie wydawnictwo, ale mała, niezależna oficyna należąca do Joe Morrisa - Riti Records.

Są takie płyty, które przynoszą spokój i ukojenie. Ilekroć słucham tej propozycji, uczucia te są moim doznaniem. Pomimo pojawiających się napięć pomiędzy muzykami, tym co - przynajmniej dla mnie - przynoszą te dźwięki, jest emanujący z nich spokój. W jakimś stopniu, muzyka ta odnosi się do tristanowskiej tradycji cool jazzu, sprzed sześćdziesięciu już lat. Trudno, byłoby jednak uznać tę muzykę za wtórną. Jest na wskroś nowoczesna, choć próżno szukać tak modnych ostatnio eksperymentów z elektroniką, klubowych brzmień, czy nawiązań, przynajmniej rytmicznych, do stylistyki hip hopu.

Jeśli pamięć i wiedza mnie nie mylą, w zespole grają biali muzycy. Być może zatem owe elementy, które wymieniłem, traktowane jako część kultury murzyńskiej, po prostu nie są ich językiem. Językiem Levina, Ballou, Morana i Morrisa jest natomiast cool i w pewnym stopniu free. Pewnie nie jedna osoba, która z płytą tą miałaby do czynienia zaliczyłaby ją do free improvu. Być może; zresztą takie porównania brzmieniowe nasuwają się same. Jednak nie wydaje mi się, by muzyka ta powstała w sposób właściwy dla free. Nie darmo, jako kompozytor wszystkich utworów figuruje lider kwartetu. A skoro już jesteśmy przy kompozycjach. Trzeba od razu, wyraźnie powiedzieć - nie należy doszukiwać się w nich melodyjności. Nawet próżno szukać jakichś wyrazistych tematów. Muzyka składa się z impresji kreowanych przez poszczególnych artystów. Robią to wybornie.

Daniel Levin Quartet - Don't Go It Alone, Riti, 9, 2003, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 13.12.2003 r.

Steve Lacy / Eric Watson - Spirit of Mingus (diapazon.pl)

Muzyka Mingusa zawsze kojarzyła mi się z big bandowym rozmachem. Nawet jeśli grało jakieś combo, to aranżacje powodowały, że czuło się wręcz oddech wielu blach, rozmach saksofonów - słowem big band.

Dlatego koncertowe nagrania kameralnego duetu stanowiące pewnego rodzaju hołd dla wielkiego basisty i kompozytora nieco dziwią mnie, ukazując zupełnie inny świat mingusowskich kompozycji. Duet, w dodatku pozbawiony jakichkolwiek instrumentów sekcji perkusyjnej skupia się właśnie na kompozycji. Na melodii. Ukazuje świat barw, można nawet rzec przebojów, Mingusa w kameralnym świetle. Jeśli nawet w autorskich wykonaniach pojawiały się liryczne barwy, to Lacy z Watsonem liryzmem niemal kipią.

Potraktowane w liryczny, kameralny sposób takie kompozycje jak "Goodbye Pork Pie Hat", czy "Self Portrait in Three Colors" ukazują jakimi są dobrymi utworami. Mimo braku autorskiego rozmachu, muzyka broni się sama. Wielka to zasługa tak Lacy'ego, który na sopranie potrafi wyczarować niemal wszystko, jak i Erika Watsona, który zastąpiwszy stałego partnera Lacy'ego - Mala Waldrona, był w stanie stworzyć z saksofonistą dobrze brzmiący duet.

I choć osobiście bardziej cenię inne saksofonowo-fortepianowe duety, myślę, że z czystym sumieniem mogę polecić tę płytę.

Steve Lacy / Eric Watson - Spirit of Mingus, Freelance, FRLCD 016, 1991, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 7.04.2004 r.

Franz Koglmann & Lee Konitz - We Thought About Duke (diapazon.pl)

Muzyka Duke'a Ellintona kojarzona jest zwykle z dużymi składami orkiestrowymi. I chyba słusznie, a sam mistrz bodaj najlepiej czuł się mając do dyspozycji znaczną ilość muzyków. Jego orkiestra - fakt, dość podle, tym niemniej jednak przetrwała kryzysowe lata dla big bandów, jakimi był okres po II Wojnie Światowej. Aż do pamiętnego koncertu w Newport w 1956 r., kiedy to zachwyciła i porwała publiczność (co stało się w gruncie rzeczy za sprawą cudownego 27-chorusowego sola Paula Gonsalvesa).

Poszczególne utwory grane przez tę orkiestrę weszły już do kanonu muzyki jazzowej i stały się popularnymi standardami, grywanymi już niekoniecznie w tak rozbudowanych składach. Tym niemniej jednak rzadko zdarza się, by jakiś muzyk poświęcił całą płytę na przenicowanie muzyki Ellingtona, jej odczytanie na nowo i ukazanie w zupełnie innym świetle.

Płytę poświęconą pamięci genialnego bandlidera zdecydowali się zrealizować muzycy raczej odlegli od rozbuchanego swingu, jakim w latach 30. kipiała orkiestra Księcia - austriacki trębacz Franz Koglmann oraz jeden z najwspanialszych przedstawicieli stylistyki cool - Lee Konitz. Tuzy raczej zatem kameralnego grania (choć jednemu i drugiemu muzykowi zdarzały się wypady w większe formy) zmierzyły się z muzyką zupełnie odmienną stylistycznie. I trzeba to jasno powiedzieć - wyszli z tego zmierzenia zwycięsko.

Na płycie prezentują się dwa zespoły Koglmanna - Monoblue Quartet i Pipe Trio, wspomagane przez Lee Konitza (nie gra w zaledwie jednym utworze). Oba zespoły mają dość nietuzinkowe składy instrumentalne. Kwartet to trąbka lub flugelhorn, klarnet lub saksofon tenorowy, gitara i kontrabas. Trio zaś występuje w składzie trąbka lub flugelhorn, puzon i tuba. Do tego dochodzi altowy saksofon Konitza. Bez perkusji. Bez instrumentów perkusyjnych. Jedyne instrumenty rytmiczne, to kontrabas i tuba. Warto to podkreślić, albowiem muzyka Duke'a opierała się przecież na rytmie, ba był okres, w którym jego orkiestra walczyła o prymat najlepszego zespołu tanecznego.

Tu składy są kameralne, stworzone raczej do kameralistyki, nie do swingu. Ale... ta muzyka, szczególnie w utworach z repertuaru Ellingtona potrafi piekielnie zaswingować. Mimo wszystko trudno uznać transkrypcje Koglmanna wyłącznie za przeniesienie muzyki Ellingtona na kameralne składy. Jest to jej odczytanie na nowo, pokazanie w zupełnie innej, nieznanej konwencji, przearanżowanie całości i... przeniesienie jej w XXI wiek. Pamiętając muzykę Ellingtona z lat 30., te same utwory grane w konwencji jungle, aż trudno jest przyzwyczaić się do myśli, że muzyka ta może być aż tak nowoczesna. W żaden sposób nie chcę faworyzować któregokolwiek z muzyków, bowiem składy dobrane są kongenialnie. Wspaniała muzyka, przy której okładkowe zapewnienie, że panowie myślą o Duke'u nie jest czczą zapowiedzią. Gorąco polecam.

Franz Koglmann & Lee Konitz - We Thought About Duke, Hat Hut, hatOLOGY 521, 2002, (wcześniej wydana, jako Hat Art 6163, 1995), recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 21.11.2004 r.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Oleś/Jörgensmann/Oleś - Miniatures (diapazon.pl)

Sekcja złożona z braci Olesiów jest bodaj ewenementem na skalę światową. To oni komponują i zapraszają muzyków - dodajmy coraz bardziej znanych - do wykonywania tej muzyki, a nie oni są zapraszani do wykonywania muzyki solistów. Jak na polskie warunki nagrywają dużo, choć w dalszym ciągu, mimo wielu przyjaznych słów krytyki, pozostają poza jazzowym establishmentem.

Może to i lepiej, bowiem nie zasypiają na laurach, a podążając własną ścieżką, prezentują wciąż nowe oblicza swej muzyki. Coś w tej muzyce musi być, skoro zaproszenia do wspólnych występów przyjmują Rudi Mahall, Mark Taylor i największy spośród nich - David Murray.
Teraz zaproszenie przyjął także Theo Jorgensmann, a w wyniku spotkania powstała muzyka na trio: sekcja rytmiczna i klarnet. Dla mnie skład to wymarzony, bowiem po pierwsze - lubię muzykę Olesiów, po drugie - lubię klarnet w jazzie, po trzecie - lubię tria złożone z sekcji z instrumentem dętym, najlepiej drewnianym.

Trio prezentuje muzykę, którą można uznać za pewną ewolucję koncepcji wypracowanej w Custom Trio. O ile jednak muzyka Custom Trio w dużej mierze stawiała na energię i żywiołowość, to w przypadku tria z Jorgensmannem, pojawia się więcej spokoju i przestrzeni. Z drugiej jednak strony, oprócz kompozycji własnych, muzycy ponownie sięgnęli po utwory współczesnej polskiej kameralistyki - tym razem kompozycje Krenza i Malawskiego. Zresztą wydaje mi się, że w porównaniu z sesją zespołu Contemporary Quartet (popularnie znaną jako "Penderecki... jazz") w jazzowym przedstawianiu utworów polskiej współczesnej kameralistyki nastąpił jeszcze jeden krok - utwory te brzmią tak, jakby nigdy w życiu nie zostały skomponowane dla innego zespołu niż jazzowy. Z drugiej strony, są miejsca, kiedy sekcja rytmiczna gra bardzo swingująco. Pojawia się na płycie też sporo po prostu ładnych melodii, jak choćby ballada "Theo II".

W ten sposób zespół zaprezentował wspaniałą mieszankę nowoczesnego, wywodzącego się jednak z tradycji choćby triów Ornette'a Colemana, jazzu ze szczyptą kameralistyki współczesnej. Nie będę się rozpisywał o samym wykonaniu - to po prostu klasa. Ilość niuansów, pomysłów na nienajdłuższym przecież albumie jest nietuzinkowa. W najwyższym stopniu przekonuje również brzmienie tak poszczególnych muzyków, jak i całego zespołu.

Fakt, po tym co napisałem wcześniej, że jak dla mnie to skład wymarzony i, że po prostu, muzykę Olesiów lubię, a ich samych cenię można zarzucić mi brak obiektywizmu. Nigdy nie jestem obiektywny, a zanim mi coś takiego zarzucicie - wysłuchajcie tej płyty. Mam nadzieję, że ku własnemu zadowoleniu.

Oleś/Jörgensmann/Oleś - Miniatures, Not Two, MW 748-2, 2003, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 11.06.2003 r.

Joe Morris & Mat Maneri - [soul search] (diapazon.pl)

Przyznam, że do płyty tej podchodziłem jak pies do jeża. Duet. Gitara i skrzypce. Brak sekcji. W dodatku wówczas (czyli w chwili wydania tej płyty) znane mi nagrania kwartetu Morrisa prowadziły mnie do poglądu, że Morris jest najsłabszym ogniwem tego zespołu. Wniosek był zatem jeden - nie dla mnie nagrania tego duetu. Jakże się myliłem!

Ta płyta przez dłuższy czas, nie schodziła z mojego odtwarzacza. Rewelacja! Propozycja Morrisa i Maneriego to przede wszystkim nietypowy świat dźwięków. Jedynie dwa instrumenty, ale w zaiste niepospolitym połączeniu: elektryczne gitara i takież skrzypce. I trzeba od razu powiedzieć: nie tylko niepospolite połączenie, ale i niepospolici muzycy.

Joe Morris i Mat Maneri. Muzycy, należący do tej ich "kasty", która zawsze potrafi czymś zaskoczyć. Przecież doskonale mogą być znani z Joe Morris Quartet. Jednak płyta dwu frontmanów tego kwartetu może być sporym zaskoczeniem. Nie tylko dlatego, że muzycy pozbawieni zostali rytmiczno-harmonicznego kontekstu perkusji i basu. Przy braku jakichkolwiek elektronicznych ingerencji w dźwięk swych instrumentów, które są po prostu jedynie amplifikowane, obszar sonorystyczny, w którym poruszają się muzycy jest niespotykany. Z jednej strony gęste, ale mimo wszystko niespieszne improwizacje Morrisa, z drugiej strony mikrotonalne skrzypce Maneriego, które miejscami zajmują na tej płycie miejsce właściwsze raczej dla basu lub chociażby wiolonczeli.

Muzycy mają wiele czasu dla wspólnych improwizacji, dla wzajemnego opowiadania, komentowania, dla kreacji nietypowych współbrzmień. Takie podejście zwykle znamionuje muzykę powstającą na żywo, bez uprzednich uzgodnień. Jednak znając gitarzystę spodziewać się raczej można byłoby, że przynajmniej jakiś podstawowy zrąb poszczególnych utworów nosi znamiona kompozycji. Z drugiej strony ani okładka płyty, ani też autorski tekst Morrisa nie przychodzi z żadną pomocą, nie zawierając nawet tak podstawowej informacji jak i czyje kompozycje zostały zarejestrowane. Czy mamy zatem do czynienia z free improv? Chyba raczej nie. Prędzej są to improwizacje wywiedzione przynajmniej z jakichś "strzępów" kompozycji. I właśnie owe improwizacje i brzmienie duetu tak zachwyca.

Dla mnie jedno z większych prywatnych odkryć ostatnich miesięcy.

Joe Morris & Mat Maneri - [soul search], AUM Fidelity, AUM014, 2000, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 17.12.2004 r.


Anthony Braxton / Taylor Ho Bynum - Duets (Wesleyan) 2002 (diapazon.pl)

Ilość płyt nagranych przez Anthony'ego Braxtona, ilość samych jego autorskich kompozycji na przestrzeni tych trzydziestu kilku lat aktywności jest niesamowita. Istnieje małe prawdopodobieństwo, by ktoś zechciał zgromadzić wszystkie płyty Profesora - ich rozmiar przerósłby niejedną domową płytotekę. Pewnie ten ogrom z jednej strony, jak i przeciwstawne opinie o muzyce Braxtona z drugiej, powodują dość częste pytania o jakiś drogowskaz pośród ogromu tych nagrań. Postaram się zatem dorzucić jeden znak.

W przypadku Braxtona trudno mówić, że jakieś składy są mu bliższe, jakieś dalsze. Różnorodność ogromna, od nagrań solowych, po orkiestrowe. Przyznam, że lubię słuchać Braxtona w duetach (całkiem pokaźny, niedrogi i przede wszystkim ciekawy ich zestaw można mieć z Music & Arts - polecam przy okazji).

Tym razem partnerem Braxtona jest jego uczeń - trębacz Taylor Ho Bynum. Obaj grają zresztą na całkiem potężnym instrumentarium, zmieniając instrumenty w poszczególnych utworach co zwiększa ich różnorodność brzmieniową. W połączeniu z różnymi technikami artykulacyjnymi daje to wcale ciekawy efekt i powoduje, że choć płyta nagrana została bez żadnych instrumentów harmonicznych i rytmicznych nie potrafi nużyć.

No, przynajmniej fana Braxtona, bo nie wątpię, że dla wielu osób lubiących jazz, muzyka będzie po prostu niestrawna. Braxtona trzeba lubić, trzeba też umieć jego słuchać. Wydaje mi się, że również trzeba się do słuchania odpowiednio (przede wszystkim psychicznie) przygotować. Inna sprawa, że ujmowanie muzyki Braxtona wyłącznie w kategorii jazzu mija się z celem. To jego muzyka, jego jej widzenie i jest ono zdecydowanie swoiste. Choć...

Na płycie są tylko dwie kompozycje Braxtona, jednej jest współautorem, zaś pozostałe trzy są autorstwa Bynuma. Te ostatnie nie odstają od propozycji saksofonisty, wobec powyższego można stwierdzić, że Braxton wychował sobie już pokolenie kompozytorów podążających jego ścieżkami. Kapitalne jest połączenie materiału komponowanego ze swobodnym. Gdzieś udało mi się przeczytać, że zawarty tu materiał jest "wsadzeniem koncepcji free jazzu w klasyczne (tj. muzyki klasycznej) ramy". Chyba tak. Chyba to zdanie mogłoby odzwierciedlić muzykę najpełniej.

Cóż zatem jeszcze można dodać? Jeśli dane Wam będzie słuchać tej płyty, posłuchajcie jak zmienną może być muzyka grana przez dwu muzyków. Jak zmienne mogą być poszczególne fragmenty utworów, gra obu muzyków, która zmienia się jak w kalejdoskopie. Również brzmienia instrumentów raz po raz sięgające do innych rejestrów, innych barw. Zaledwie dwóch muzyków, a słuchając tej płyty mam wrażenie, jakby w jej nagraniu uczestniczyło ich zdecydowanie więcej. Rewelacyjne brzmienia, rewelacyjne kompozycje... Dla mnie, to jedna z najlepszych płyt Braxtona spośród dotychczas słuchanych (tak koło kilkudziesięciu). Czy trzeba czegoś więcej? Tak - zdobyć tę płytę. Zdobyć, bo Innova niestety nie ma w Polsce dystrybucji.

Anthony Braxton / Taylor Ho Bynum - Duets (Wesleyan) 2002, Innova, 576, 2002, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 3.10.2006 r.