Nazwisko basisty Bena Allisona zapewne niewiele mówi polskim jazzfanom. Jeśli jest tak w istocie, pora chyba najwyższa przybliżyć jego muzykę. Na pewno warto. "Peace Pipe" to trzeci album, jaki wydał dla Palmetto (jest też już nowszy - "Buzz", który może będzie tematem innej "opowieści").
Zespół (czy też zespoły, albowiem pomimo wspólnej nazwy Medicine Wheel, składy bywają różne) odróżnia od pozostałych nagrań udział Mamadou Diabate, grającego na afrykańskim instrumencie strunowym nazywającym się kora. To również chyba przykład, w jak dużym stopniu, nagranie może ulec zmianie skutkiem użycia choćby jednego "niezwykłego" instrumentu.
W porównaniu z innymi płytami, dużo więcej tu folkujących (w znaczeniu World Music) odniesień, które wprowadza nie tylko Diabate, ale w zasadzie wszyscy muzycy. Doskonale brzmi Frank Kimbrough, grający nie tylko na fortepianie, ale preparujący ten instrument, oraz używający Wurlitzera, niemal zapomnianych organów stworzonych dla tapperów. W muzyce pojawiają się tematy sugerujące pewne pokrewieństwo z muzyką arabską, afrykańską, grecką, reggae... W porównaniu do innych nagrań Allisona, muzyka zyskała na pewnego rodzaju śpiewności. Nie są to piosenki w popowym rozumieniu tego słowa, jednak chyba dość łatwo sobie byłoby wyobrazić, że przynajmniej niektóre z zawartych na płycie utworów stanowić mogą kanwę jakichś rytualnych zaśpiewów. I pomimo, że "Peace Pipe" jest bodaj najmniej jazzową spośród płyt Allisona, to trudno nie zwrócić uwagi, na oparte niekiedy w tradycji tej muzyki czy to kompozycje, czy nawiązujący do niej sposób prowadzenia improwizacji przez Blake'a, czy Kimbrougha. Z drugiej strony dość łatwo chyba wyobrazić sobie, że w istocie zespół Allisona wciela w życie myśl przyświęcającą Jazz Composers Collective - kreacji nowej muzyki (jazzowej), a także tworzenia czy też wychowywania publiczości jazzowej.
Nie wątpię, że takie płyty jak "Peace Pipe" mogą temu służyć. Z jednej strony jest to bodaj najłatwiejsza w odbiorze płyta Allisona, z drugiej mająca wszystkie cechy dobrego jazzu. Jeśli zatem raz jeszcze ktoś spyta mnie o "jazz na początek", to bez wahania będę odpowiadał "Peace Pipe", choć i dla wytrawnego słuchacza znajdzie się tu wiele ciekawych zdarzeń. Jeśli zaś tylko ja nie jestem odporny na urok tej muzyki, to ów "wytrawny wyjadacz" przynajmniej odpocząć będzie mógł przez chwilę, przy kilku doprawdy dobrze zagranych kompozycjach.
Ben Allison - Peace Pipe, Palmetto 2086, 2002, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 18.09.2004 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz