Czapki z głów! Kapelusze też! Cokolwiek. W różnego rodzaju almanachach Matthew Herbert przynależy raczej do muzyki elektronicznej niż jazzowej; w końcu oprócz własnych projektów brał udział w nagraniach Björk, Moloko, czy np. post-rockowego Mouse On Mars [dziękujemy Jaszko!].
Założył jednak big band i nagrał z nim płytę "Goodbye Swingtime". Ba, nawet koncertuje z tak dużym składem. Nie wiem, na ile opłacalne jest dzisiaj istnienie big bandów, jednak trzymam za niego kciuki. Oby jak najdłużej udało mu się utrzymywać ten band. Dlaczego?
Cóż, wbrew tytułowi, chyba jednak nie czas żegnać się z okresem swingu, złotym okresem big bandów. Czas natomiast muzykę tę zmienić. Big Band Herberta dokonuje właśnie takiej sztuki. I to z jakim skutkiem. Z jednej strony zespół brzmi, jak z najlepszych lat 30. czy 40. Jak orkiestry Glenna Millera, choćby. Z drugiej Herbert wprowadził "wartość dodaną". I to nie tylko poprzez wprowadzenie elektronicznych elementów, które jest bardzo delikatne. Już raczej w warstwie rytmicznej orkiestra Herberta brzmi na wskroś nowocześnie. Prócz tego nieco delikatnych scretchy... Pewnie na takich rytmach można byłoby oprzeć niejeden drum'n'bassowy lub chill outowy przebój. Skutkiem aranżacji udało mu się dokonać wspaniałego zespolenia elementów swingowych i zupełnie współczesnych, tak, że The Matthew Herbert Big Band, jaką oficjalnie nazwę nosi, brzmi po prostu jak big band naszych czasów. Bez zbędnych udziwnień. A z drugiej strony... niesamowicie tanecznie. Nic dodać - nic ująć. Przecież Złota Era Swingu, to czas tanecznej prosperity big bandów. Nie na darmo zatem przyszło młodemu Herbertowi terminowanie w zespole poświęconym wspomnianemu Millerowi.
Ech... serce roście, gdy człowiek słucha tak dobrych nagrań. No, to ja przestaję pisać i poświęcam się temu czemu lubię - słucham Herberta. Warto!
The Matthew Herbert Big Band - Goodbye Swingtime, Accidental, 5, 2003, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 8.05.2004 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz