Kiedy niedawno pytana przez "Jazziz" o rozwój jazzu Lydia Lunch (bynajmniej nie jazzowa artystka), stwierdziła: "The only relevant music happening now, is music that consciously blurs the lines of genre in an attempt to create another form. (...) We need mutant forms that are enriched by a spectacular array cross-pollination.", nawet nie wiedziałem, że słowa jej przypomną mi się kiedy słuchał będę nowej płyty spod znaku Interzone.
Jak do tej pory, zespoły z Interzone w nazwie prezentowały jazz w swej zasadniczej formie. Tak było w przypadku Interzone Trio, jak i w kwartecie z gościnnym udziałem Adama Pierończyka. Tym razem zaprezentowała się najmniejsza chyba w składzie orkiestra (przynajmniej z nazwy) jazzowa. Sekstet niekiedy rozrastający się do septetu ponownie gości Adama Pierończyka i jest iście międzynarodową formacją (oprócz Polaka, Brazylijczyk, dwaj Niemcy, dwoje Rumunów i Ukrainiec), którą połączyła chęć zagrania międzynarodowej muzyki.
Pomysł Tiberiana i de Martina był taki, by idiom jazzowy sprząc w jedno z muzyką rumuńską, stąd też obok utworów członków zespołu, znajduje się na płycie kilka utworów tradycyjnych. Stąd też udział w kilku utworach ludowej śpiewaczki Marty Hristea.
Powiem tak. Pierwsze przesłuchanie było niemal katorgą. Muzyka była wydziwiona, niespójna. Kto mi jednak kazał tego słuchać na komputerze? Ta muzyka potrzebuje dobrego sprzętu (pewnie im lepszy, tym lepiej zabrzmi), tylko bowiem wtedy jest w stanie ukazać swą złożoność. I potrzebuje dystansu. I osłuchania. Im dłużej słucham tej płyty tym bardziej mi się podoba. Jeśli początkowo zachodziłem w głowę, po jakie licho na płycie jazzowej pojawia się ludowa śpiewaczka, to obecnie ani mnie jej śpiew nie drażni, ani też nie bardzo wyobrażam sobie jak mogłaby zabrzmieć ta muzyka bez udziału Hristea'i.
Im dłużej obcuję z tą płytą, tym bardziej wydaje mi się, że jest to jedno z bardziej udanych przedsięwzięć etno-jazzowych. I pomimo, że słowa uznania należy skierować do głównych pomysłodawców, to oprócz wokalistki, nie jestem sobie również w stanie wyobrazić jakby zabrzmiała ta muzyka bez udziału Adama Pierończyka, przede wszystkim, kiedy sięga po arabską zoucrę. Nie wiem, co wspólnego ma ten instrument z muzyką rumuńską, jednak pasuje do niej wspaniale. Im dłużej zatem słucham tych nagrań w nieparzystych rytmach, tym bardziej oddaję się czarownemu ich światowi. Teraz, będąc już z nią osłuchany uważam, że "Transylvanian Grace" to doskonała muzyka oparta na dwu równoprawnych partnerach: ludowej muzyce rumuńskiej i jazzie. To jeszcze jeden z przejawów poszukiwania przez muzyków nowych środków wyrazu, nowych oblicz dla muzyki wywodzącej się ze starego poczciwego jazzu.
Jednak dwie uwagi: by tę muzykę docenić konieczne są dobre warunki odsłuchowe (w tym sprzęt) i "otwarte" uszy, które prawdopodobnie wpierw będzie kłuł śpiew wokalistki, a potem już będzie wspaniale.
Interzone Jazzorchestra - Transylvanian Grace, Not Two, MW 740-2, 2002, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 10.09.2002 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz