Jedynie dwa instrumenty. Brak jakiegokolwiek instrumentu sekcyjnego. Tylko saksofony lub klarnety lub flety i puzon. Nic więcej. Wydawać by się mogło, że taki skład nie nadaje się w ogóle do zaprezentowania ciekawej, frapującej muzyki.
Zwykle też, nie zachwyca mnie muzyka prezentowana przez takie duety - albo jest próbą odejścia w ekstremalne free, które bądź to od samego początku, bądź już po kilku przesłuchaniach nie jest w stanie mnie zainteresować (nie mówiąc już, że częstokroć muzyczny bezład takich propozycji stanowi co najmniej barierę nie do przejścia), bądź to jest propozycją nazbyt uładzoną, która znów dość szybko mnie nudzi.
Jednak Braxton i Lewis to mistrzowie swych instrumentów, a prezentowane tu nagrania pochodzą z bardzo ciekawego okresu ich muzycznego rozwoju. W roku 1976 Braxton prowadził wspaniały kwartet, w którym spotykali się z Lewisem (np. płyta Dortmund (Quartet) 1976). Wspólne ogranie Lewisa i Braxtona jest natychmiast zauważalne i na tej płycie. Ledwie jeden z muzyków wprowadza nowy pomysł, drugi natychmiast go komentuje. Dzięki użyciu szerokiego instrumentarium przez Braxtona, muzyka wciąż mieni się różnymi barwami, a zakres sięga od najniższych basów po tony bardzo wysokie. I pomyśleć, że muzyk ten posiadł umiejętność gry na tych wszystkich instrumentach niejako przypadkowo, albowiem jego kompozycji nie chcieli grać inni.
Można powiedzieć, że zaprezentowane tu utwory (autorstwa tak Lewisa, jak i Braxtona, jeśli nie liczyć jednego klasyka Charlie Parkera) wywodzą się z koncepcji i propozycji aacmowskiego rozumienia jazzu i muzyki w ogóle, z pierwszego, awangardowego okresu działalności tej organizacji. Jest tu zauważalna swoboda wypowiedzi, abstrakcyjne linie prowadzone przez instrumentalistów, nastawienie na dźwięk, barwę instrumentów.
Szczególnie podobają mi się "dialogi bez dialogu" prowadzone przez obu muzyków. Niby każdy gra swoją linię, niby każda fraza jest autonomiczna, niby dźwięk kształtuje się w oderwaniu od drugiego z muzyków, ale właśnie z tego rodzi się jedna z najpiękniejszych i najpełniejszych (jeszcze lepiej jest chyba tylko na Dortmund (1976) kwartetu Braxtona) interakcji jakie można usłyszeć pomiędzy muzykami.
Podchodziłem do tej płyty jak pies do jeża. W końcu to dwa dęciaki jedynie. Czy będą w stanie wypełnić odpowiednio dźwiękiem całą muzyczną przestrzeń? Czy nie pozostawi niedosytu, szczególnie po wspomnianym koncercie dortmundzkim? Czy - w końcu - muzycy nie popadli w epatowanie się i słuchaczy free improvymi konwulsjami, które chyba tak na prawdę niczemu nie służą, a już na pewno memu zdrowiu? Nic z tego. W dalszym ciągu uważam, że spośród znanych mi wspólnych dokonań Lewisa i Braxtona po raz kolejny wspominany kwartet jest najdoskonalszy, to niemniej jednak nagranie to broni się wyśmienicie. Tylko chcieć jego słuchać. Dać mu miejsce na dotarcie z każdym dźwiękiem. Ta muzyka po prostu jest piękna.
Anthony Braxton / George Lewis - Donaueschingen (Duo) 1976, Hat Hut, hatART 6150, 1976/1994, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 30.11.2002 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz