W czasach, kiedy tacy wykonawcy jak... (no nie, nie będę mówił kto - wszyscy, którzy mnie znają wiedzą kogo mam na myśli, a pozostali nie muszą wiedzieć) są traktowani jako wykonawcy jazzowi, nietrudno jest znaleźć kogoś, kto zostałby zakwalifikowany do tej muzyki. Szkoda, bo dewaluuje to jazz, a twierdzenie, że taka łatwiejsza muzyka przysparza jazzowi nowych amatorów wydaje się być bardzo naciągane.
Postarajmy się zatem znaleźć coś, co jest współczesne, niezbyt trudne w odbiorze, a wydaje się być - przynajmniej na swój sposób - wartościowe.
Oczywistym dla mnie jest próba sięgnięcia po sprawdzone wzorce, jakimi jest granie jazzu opartego na utworach muzyki popularnej. Wzór to o tyle sprawdzony, że w czasach niemal największej popularności muzyki jazzowej, znakomita większość granego materiału pochodziła z broadwayowskich musicali. Mniejsza w tej chwili o przyczyny tego stanu rzeczy.
Kilka lat temu, nie byle kto, bo sam Herbie Hancock poszedł tą drogą prezentując - moim skromnym zdaniem i w przeciwieństwie do większości krytyków - album "The New Standards", zawierający utwory kilkunastu ostatnich lat (przed swoim powstaniem) stanowiące dość popularne piosenki i utwory rockowe i popowe. Jak powiedziałem, jak dla mnie pomysł - choć naturalny - to jego wykonanie nie wzbudza mego zachwytu. Pomimo, można rzec nawet, pewnego komercyjnego sukcesu tego albumu, dość trudno jest szukać innych, w całości opartych o nagrania współczesnego popu, czy rocka albumów. Jest (czy raczej było) wprawdzie Crimson Trio, eksploatujące muzykę King Crimson, jednakże w tym przypadku, raczej trudno zaliczyć muzykę tego ostatniego zespołu do dobrze spopularyzowanej. Chyba, że mowa o Japonii.
Dość przypadkowo, przeglądając nowinki ze świata Toma Waitsa, spotkałem się z nagraniami zespołu La Bamba Big Band (z którym, gościnnie grywał sam Waits). Nie tak dawno zaś, wpadła mi w ręce płyta firmowana przez Southside Johnny & La Bamba Big Band, którego zawartość w całości stanowią nagrania Waitsa. Dalibóg nie wiem, czy w przypadku Toma Waitsa można mówić, że jego muzyka jest popularna, czy też spopularyzowana, jednakże sporo jest chyba osób, które muzykę tę znają. Sam "ostatni beatnik współczesnej muzyki", od siedzenia okrakiem na niezliczonej ilości gatunków muzycznych nie stroni. Zwykle jego muzyka jest jednakże określana mianem "alternatywnej", czy "alternatywnego rocka". Mniejsza o etykietki. Nie wiem, jedynie, czy album przedstawiający jego muzykę może być uznany jako czerpiący z dorobku współczesnej muzyki popularnej. Stąd te zastrzeżenia o "alternatywności".
Przyznam się teraz do dwu moich miłości muzycznych. Jedną jest jazz. Drugą (a jest ich nieco więcej, jestem muzycznym poligamistą) jest muzyka Waitsa, która towarzyszy mi już dłużej niż lat ma niejeden z gości tego serwisu, a co najmniej jeden z piszących do niego.
W sumie, słuchając nagrania La Bamby, aż dziwne wydaje się, że nikt do tej pory, nie potraktował muzyki Waitsa w tak totalnie jazzowy sposób. Owszem, tu i ówdzie zdarzały się pojedyncze utwory w czyimś repertuarze (choćby Diany Krall, czy Holy Cole, choć w tym ostatnim przypadku znów trudno jest mi stwierdzić, by były to jazzowe interpretacje), wykonywane w jazzowy sposób. Dziwne to, bo przecież - niezależnie od autorskiej wersji - utwory Waitsa aż kipią jazzem. Okazuje się, że są niemal wymarzone jako podstawa do zagrania ich przez jazzowe bandy, zwłaszcza w wersji "Big".
Kiedy, dwanaście utworów Waitsa, na tapetę wziął La Bamba Big Band, okazało się, że materiał ten stworzony jest niemal do takich interpretacji. Sam zespół, jest rewelacyjnym, dużym zespołem, złożonym według najlepszych recept big bandów. Duża ilość dęciaków, mocna sekcja. Do tego lider – w tym przypadku – zapożyczony, czy gościnny harmonijkarz i wokalista Southside Johnny.
Jest tu bigbandowa przestrzeń i siła. Są wspaniałe instrumentalizacje. Jest ciekawy i – by nie było niedopowiedzeń – raczej kompletnie niejazzowy, bardziej bluesowy wokalista. Niemniej jednak mam wrażenie, że obcuję z rewelacyjnie zaaranżowaną, niczym z najlepszych lat bigbandów, muzyką.
Powiem tak. Jak dla mnie, rewelacja. Po raz pierwszy słyszę muzykę Waitsa w nieautorskich, a kompletnych (tzn. niepojedynczych) interpretacjach, które przemawiają do krwi i kości. Jeśli ktoś – jak ja – kocha Waitsa, jeśli ktoś jak ja jest w środku muzyki jazzowej, która jest dla niego krwią i solą wszelkich doznań, niech spróbuje zdobyć to nagranie. Dwanaście nagrań z repertuaru Waitsa, przede wszystkim z przełomu lat 70/80 ubiegłego wieku, w doskonałych aranżach, z rewelacyjnie zagraną niekiedy harmonijką ustną, wspaniale zaśpiewanych. Czy chcieć można więcej? Oczywiście, tylko po co. Zarówno Waits, jak i każdy z jego admiratorów i amatorów jazzu jednocześnie winien być zachwycony. W przypadku tego pierwszego, nie mam zresztą złudzeń, skoro gościnnie zadomowił się w jednym z utworów, a jak wynika z informacji koncertowych, tu i ówdzie pojawiał się w otoczeniu La Bamba Big Band.
Jazz, jakich mało. Wspaniały, z rozpędem, cudownie grany jazz. Z ogromną siłą trąb. Z wybijającą rytm sekcją, która chce nie tylko wcisnąć w fotel, ale narzucić swój sposób myślenia. Nowy, nowoczesny, ale jakże oparty na tradycji. Tu sekcja trąbek, tu fortepian, tu pulsujący bas. Nic nowego, a jednak muzyka ta ma w sobie coś, co do niej przyciąga. Niby nic, a jednak coś. Wprawdzie gitarki grają na wskroś rockowo, wprawdzie wokal – jak powiedziałem – odległy od gładkości Sinatry, chrapliwy niczym pierwowzór, niemniej jednak... jazz. Taki bigbandowy jazz naszych czasów. Z nowym repertuarem. Ze świadomością rockowych i bluesowych brzmień. Z nowymi, nieznanymi w takiej interpretacji, utworami.
Może nawet nie rewelacja, ale godne polecenia.
Southside Johnny with La Bamba's Big Band - Grapefruit Moon: The Songs Of Tom Waits, Evangeline, GELM 4200, 2008, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 22.10.2009 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz