czwartek, 29 listopada 2012

Groundtruther - Latitude (diapazon.pl)

Jak mi się wydaje, Thirsty Ear spod znaku Blue Series - nie licząc spodziewanych nagrań Mata Maneriego czy Williama Parkera - skoncentrowało się na produkcji płyt z muzyką, którą generalnie określić można by było jako "nowe brzmienia". Jeśli zatem improwizacja, czy generalnie jazz, to pojawia się on w otoczeniu elektroniki i preparowanych brzmień. Szef Serii, zresztą nie kryje, że dla niego (choć tego ostatniego nie dopowiada), to taka muzyka, czy wręcz hiphop jest obecnym jazzem.

Pozostawiając bez komentarza, jedynie zauważyć mogę, że kolejna produkcja Blue Series doskonale wpisuje się w ten klimat. Bobby Previte to niepokorna dusza m.in. jazzowej perkusji. Od jakiegoś czasu dostrzegałem, że koncertuje wspólnie z niezwykłym gitarzystą Charlie Hunterem. Niezwykłym przede wszystkim przez swój instrument - 8-strunową gitarę, na której zwykle gra zarówno linię melodyczną, jak i basu. Zwykle też w jego muzyce brakowało mi odrębności pomiędzy basem a gitarą, podkład basowy, często był nazbyt szablonowy, co prawdopodobnie wynikało z ograniczeń samej techniki gry. Duet ten pojawiał się albo właśnie w takim składzie, albo z udziałem innych muzyków - najczęściej DJ Logika.

Tymczasem na "Latitude" muzyków, którzy w międzyczasie zmienili się z duetu Previte-Hunter na Groundtruther, wspomaga Greg Osby (dopiero druga z trzech mających być wydanymi płyta będzie z DJ Logikiem, o trzeciej nie mam jeszcze informacji). Udział Osby'ego, choć przez wiele lat wiążącego się z nową muzyką (już choćby w projektach m-base'u) jest dla mnie sporym zaskoczeniem, albowiem (nie licząc dwu rapowych płyt) od przejścia do wytwórni Blue Note muzyk ten poświęcił się muzyce bliższej środka jazzu. I w sumie robi to wielce udanie. Od czasu do czasu jednak towarzyszy różnym "nowszym" brzmieniowo projektom (choćby na płycie Jacka Kochana "One Eyed Horse"). Tym niemniej jednak, to co najbardziej mnie zdziwiło, nawet w stosunku do znanych mi projektów koncertowych duetu, to odstąpienie przez Huntera od jego zwykłego sposobu gry na gitarze. Praktycznie w całym zarejestrowanym materiale, próżno szukać jednoczesnej gry linii basowych i melodycznych. Bas, jeśli się pojawia, to najczęściej jest syntetyczny. Również w przeciwieństwie do dotychczasowego sposobu gry Huntera, wiele w jego grze pojawiło się "powietrza", dźwięki są leniwe, budują raczej harmoniczne lub pozbawione takich konotacji, wstawki, niż przedstawiają melodię poszczególnych utworów.

Mnóstwo w muzyce z tej płyty jest preparowanych dźwięków. Nawet perkusja, grana przez Previte'a brzmi jakby pochodziła z automatu perkusyjnego i to w dodatku sprzed lat. Podobnie z gitarą, której dźwięk poddany został różnorakim zabiegom edycyjnym. Do tego cały sos elektronicznych brzmień. Jedyną ostoją akustycznych dźwięków staje się Osby, choć i jego saksofon brzmi w sposób, który - gdyby nie stosowna adnotacja na okładce - powodowałby dość spore trudności w rozpoznaniu saksofonisty. Inna sprawa, że często sposób nagrania, czy masteringu dźwięku saksofonu, powoduje, że sprawia on wrażenie wsamplowanego w muzykę.

Materiał zawarty na płycie może być zaś odbierany co najmniej w dwojaki sposób. Albo jako nic nie wnosząca muzyczna, elektroniczna papka, albo jako muzyka naszych czasów. Osobiście jako tę ostatnią wolę inne brzmienia, jednak nie sposób duetowi odmówić pewnej wizji artystycznej. Sympatycy nu jazzowych brzmień winni być zachwyceni, lub przynajmniej zadowoleni. Sporo tu się dzieje. Sporo różnych dźwięków, brzmień, poszukiwań takich ich skojarzeń, które raczej nie odwołują się do znanych i utartych przyzwyczajeń. Wydaje mi się, że jest to także ciekawa alternatywa dla wszystkich, którzy słuchają "jazzu" z wytwórni Ninja Tune i o zbliżonej stylistyce. Natomiast fani akustycznego jazzu, obojętnie spod której gwiazdy, pewnie nie znajdą tu nic ciekawego.

Osobiście mam do muzyków jedno zastrzeżenie. Dla osoby, która nie stara się zasklepić w jednym muzycznym świecie, stara się być otwarta na różnego rodzaju muzykę, po pierwotnym zaciekawieniu, jakie buduje "Latitude", kolejne jej przesłuchania nie dają już tyle przyjemności. Brak tu, jak dla mnie, skonstruowania tej muzyki wokół jakiegoś centrum, jakiejś kulminacji. Muzyka zaczyna się i toczy. Potem, gdy już grać przestaje, często nawet nie jestem w stanie faktu tego zauważyć. Eksperyment zatem ciekawy, ale na pewno nie wybitny.

Groundtruther - Latitude, Thirsty Ear, 57150, 2004, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 11.10.2005 r.

Brak komentarzy: