sobota, 10 listopada 2012

Henry Grimes Trio - Live at Kerava Jazz Festival (diapazon.pl)

Losy Henry'ego Grimesa są przedziwne, myślę jednak, że nie miejsce tu na ich przedstawianie. Przede wszystkim by uchronić wszelkich potencjalnych słuchaczy od próby poszukiwań odpowiedzi na głupie skądinąd pytanie: jak taki "dziadek", po takich przejściach gra?

Jak gra to słychać, a pytanie pozostaje głupie. Tyle, że nie znając całej otoczki pozostaje głupie w dwójnasób, albowiem nie wiedząc o co w nim chodzi pozbawione jest już najmniejszego sensu. I tak winno być. Muzyka powinna przemawiać sama niezależnie od nazwisk, od historii, od tego, czy ktoś grał będąc naćpanym, pijanym, trzeźwym, po psychiatryku, po rozwodzie itd., itp... Winna przemówić lub nie. Zresztą przecież nie do wszystkich przemówi jednakowo. I to również jest normalne. Kiedyś pomysłem Manfreda Eichera miało być pozbawienie wydawanych przez niego płyt wszelkich opisów. Ostatecznie ostało się na pozbawieniu tak modnych w dekadzie poprzedzającej inaugurację ECM linear notes. Myślę zresztą, że jeśli dobrze pojmuje się tak owe notki pisane na okładkach, jak i rolę recenzji płytowych, niestraszne nikomu powinny być jakiekolwiek słowa o płycie czy o muzyce.

Jak sam tytuł wskazuje, nagranie wydane przez Ayler Records zostało zarejestrowane na żywo. I co do tego nie może być dwu zdań - to dobrze. Wolę chropawe, często w niektórych miejscach niedoskonałe, ale autentyczne rejestracje niż wycyzelowane w studiach realizacje. Jazz jest, jazz musi być autentyczny. Jak żadna inna muzyka. Jazz nieautentyczny nie istnieje. Jest namiastką. Jest jak wyrób czekoladopodobny. Niby ma zewnętrzne oznaki jazzu, ale jazzem nie jest. Być nie może. Temu zwykle - choć nie zawsze - udaje się zaradzić na koncertach. Jeśli tylko artyści nie prezentują na nim produktu jazz-like, ale rzeczywistą grę. Jeśli grają to co chcą, to wówczas najczęściej otrzymujemy muzykę, niekiedy przejmującej autentyczności.

Trio Grimesa zarejestrowane podczas koncertów w zimnej, nawet latem, Finlandii, odbieram właśnie w ten sposób. Muzyka Davida Murraya, Grimesa i Hamida Drake'a jest autentyczna aż do bólu. Jest ostra, podana niemal na tacy, jednakże bez żadnych bibelotowych ozdób. Brzmi jak ledwie ociosane kawałki desek, z dala od hebli, ale brzmi rzeczywiście. Próżno w niej szukać miłych uchu dźwieków (no, chyba, że owo czyjeś ucho jest podobnie jak moje zdeformowane i miast szukać ładnych, prostych i chwytliwych melodii, woli oddawać się przyjemności zgłębiania free jazzu i pokrewnych mu gatunków). Zamiast, choć to może złe słowo - bowiem nie w zamian, za te miłe dźwięki - ale po prostu otrzymujemy kawał niesamowitej szczerości. Używając słów wielkich - "prawdy". Zawsze, kiedy słucham zespołów takich jak trio Henry'ego Grimesa mam takie wrażenie: na scenę wyszli muzycy i przekazali nam cząstkę siebie. Czy to nie jest prawdziwe? Czy takie podejście do muzyki nie przekazuje jakiejś prawdy? Jak ziemniaki z kefirem. Proste i surowe. Oczywiście, że doszukiwać się można różnych "momentów", a jako że człowiek do tego często skory, to będą mu się podobać np. duet Grimesa z Murrayem, czy solo Drake'a... Pust' bud'jet. Dla mnie o wiele bardziej liczy się to, że te kilkadziesiąt minut muzyki, w starym dobrym loftowym stylu, jest muzyką, której wykwintna prostota może powalić byka. Mnie bez problemu, bo bykiem nie jestem, już powaliła.

Doskonała płyta!

Henry Grimes Trio - Live at Kerava Jazz Festival, Ayler Records aylCD-028, 2005, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 13.08.2005 r.

Brak komentarzy: