sobota, 10 listopada 2012

Godard / Lauer / Puschnig / Joos / Tortiller / Reisinger - Cousins Germains (diapazon.pl)

Ilekroć trafia w me ręce płyta Michela Godarda, tylekroć jej słuchanie jest ucztą dla uszu. Daleko różną, od mojego ukochanego, "zakręconego" jazzu, jednakże potrzeba ukojenia, uspokojenia się bywa niekiedy ogromna. W zasadzie, Godard spełnia tę moją potrzebę w zupełności.

Powiedzieć by można, że niemal z góry wiadomo, co się na płycie będzie działo. Na pewno piękne harmonie, delikatne linie melodyczne, a to wszystko doprawione nutą wirtuozerii. Tuba w podkładzie, kilka instrumentów melodycznych, a na dokładkę coś. Zwykle to coś wyróżnia poszczególne propozycje. Na pewno delikatnie, kojąco.

Od nagrania "Cousins Germains" minęło pięć lat. Słuchając jej dzisiaj, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdyby Godard obecnie skompletował podobny skład, płyta brzmiałaby tak samo. I tu jest chyba zasadniczy problem. Niezmienność jest wrogiem postępu, a ten ostatni, jakkolwiek niepostrzegany, jest – wg mnie – podstawą muzyki, szczególnie zaś tej, która przynajmniej o jazz się ociera.

Jest zatem dobrze, ale nie beznadziejnie. Płyta ma jakby dwa oblicza: doskonałe i... beznadziejne lub niemal. Niestety potwierdza się moje przypuszczenie, że dobierany przez Godarda skład instrumentalny predysponowany jest przede wszystkim do grywania utworów w wolniejszych tempach, tam, gdzie można wsłuchać się w niebanalne współbrzmienia, tworzone przez wszystkich muzyków. Najpierw zatem, co mam do zarzucenia. Mnie, słuchanie tych nagrań w całości, psują przede wszystkim dwie (i pół) kompozycji – występująca wraz z repryzą, autorska "Nutty's Cousin" oraz kompozycja Puschinga "Cross Culture". Pierwsza bardziej przystawałaby do stylistyki jakiegoś zespołu fusion, a nie sekstetu o tak wysublimowanym brzmieniu. Tu jest utworem z kompletnie innej bajki, wręcz bezsensownym. Kompozycja Puschinga, również szybsza, jest zgodnie z tytułem wielokulturowa. Są tu i jakieś afrykańskie brzmienia, w tym mcferrinowe zaśpiewy kompozytora, niemal "góralszczyzna", jazz, jakieś reminiscencje bałkańskie. Pewnie im dłużej się jej posłucha, tym większą ilość wpływów będzie można zauważyć. Cóż z tego, skoro do całośći nagrania podobnie jak wcześniej komentowana przystaje jak pięść do nosa, a sama w sobie jest również – moim skromnym zdaniem – po prostu beznadziejna. Są kompozytorzy, którym łączenie stylistyk, kultur przychodzi zdecydowanie lepiej niż Puschingowi, niech zatem zostawi to zadanie innym.

Całe szczęście, że pozostałe utwory są już przystające do renomy, jaką Godard się u mnie cieszy. Zwykle wolniejsze, nie tak gęsto aranżowane, mające wiele do zaoferowania tak w warstwie melodycznej, jak i harmonicznej. Z tą wspomnianą nutą wirtuozerii. Z niebanalnymi rozwiązaniami brzmieniowymi. Zespół, jest wyraźnie lepiej stworzony dla takiego grania. Świetne są rozpoczynające płytę "Visite", czy ukojenie po beznadziejnym fusionowym "Nutty's" – "Sur l'echelle des spheres". Świetne są "Pastorale", "Deep Memories", czy "Le feau et l'eau". Wszystkie, z tymi liniami melodycznymi i harmoniami, które są jakby zakorzenione gdzieś jeszcze w średniowiecznej muzyce europejskiej, a w zasadzie włoskiej i francuskiej z basenu Morza Śródziemnego. Bywa i jest miło. Pulsujące dźwięki tuby, wibrujące sola fletu, nienachalna perkusja i rozpostarty nad tym wszystkim wibrafon przywołuje malownicze krajobrazy. Świetnie muzyka taka mogłaby się sprawdzać w filmach przyrodniczych, choć jej puls być może miałby wówczas zbyt dominujące znaczenie.
Na absolutne wyróżnienie zasługują natomiast dwa duety Godarda z grającym na wibrafonie i marimbie Franckiem Tortillerem. Pierwszy, to kompozycja tego ostatniego "Luna Nera". Jedynie cudowne współbrzmienia serpentu i marimby. Mroczne brzmienie, popis Godarda na niełatwym w obsłudze instrumencie, ciekawe, jakby afrykańskie harmonie marimby. Świetny utwór. Drugi, to standard Victora Younga "Beautiful Love", gdzie marimbie towarzyszy tuba. Słyszeliśmy ten temat już tyle razy, a to ujęcie jeszcze potrafi zaskoczyć. Wielkie brawa.

Płytę kończy "Alla ciaccona", dość typowy, taneczny (a jakże) utwór sprawcy całego zamieszania, z przeplatanymi duetami marimby i tuby bądź serpentu, z fanfarowymi fragmentami, tak typowymi dla ciaccony i znanymi z innych płyt tubisty.

I cóż mam zatem o płycie tej powiedzieć? Chyba jedyna refleksja jaka mi przychodzi na myśl, to, że niekiedy liderzy dają zbyt dużą swobodę swoim muzykom (Pusching), oraz że wymóg nagrania dłuższej płyty (bo będzie się lepiej sprzedawać) niszczy dzieło. Gdyby z całego nagrania wyeliminować wspomniane dwa potworki, byłaby to całkiem fajna płyta. Tak – będę srogi (ale przecież pozycja lidera i jego współpracowników na współczesnej europejskiej scenie do czegoś zobowiązuje). Płyta zasługuje jedynie na trójkę z plusem. I to w sześciostopniowej skali ocen. Trochę lepiej niż przeciętna, jednak dwie nietrafione kompozycje potrafią wszystko zepsuć. Szkoda. Teraz będę już pamiętał, by odpowiednio zaprogramować odtwarzacz – dostanę wówczas muzykę na poziomie, do którego Godard mnie przyzwyczaił. To, zaś, że niezaskakującą, że wpisaną w dotychczasowy (a przynajmniej od lat kilkunastu) klimat jego muzyki, to już inna sprawa.

Godard / Lauer / Puschnig / Joos / Tortiller / Reisinger - Cousins Germains, CAM Jazz, CAMJ77702, 2005, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 13.09.2009 r.

Brak komentarzy: