Uwielbiam w jazzie to, iż najlepsi muzycy i kompozytorzy poruszający się w tym gatunku (szeroko pojętym) potrafią się zmieniać, chodzić wciąż nowymi drogami, poszukiwać, pozostając jednak w dalszym ciągu sobą.
Przykład Milesa Davisa jest najbardziej oczywistym i znanym, jednak nie tylko on przecież dokonywał w swym artystycznym życiu stylistycznych wolt. Słucham właśnie albumu "Science Friction" jednego z najciekawszych współczesnych alcistów - Tima Berne'a. Myślę, że dość dobrze znam jego twórczość, a muzyk ten wciąż potrafi zaskoczyć mnie nową muzyką, stylistyką, w której się jeszcze nie poruszał. Istotne przy tym jest, że potrafi być w każdej ze stylistyk autentyczny i nigdy chyba jeszcze nie zaczął grać określonej muzyki ze względu na jej popularność. Ostre jak brzytwa zespoły lat 90. - Bloodcount, Big Satan i Paraphrase są tego najlepszym przykładem. O ile jednak ostatnia dekada jawiła się u niego najbardziej ekstremalnym - choć w dalszym ciągu uporządkowanym - free, tak trzy spośród czterech ostatnich jego płyt (nie znam albumu wydanego ostatnio przez New World), przedstawiają bardziej melodyjną, tonalną wersję muzyki Berne'a.
"Science Friction" jest jakby rozwinięciem koncepcji z wcześniejszej płyty "The Shall Game". Mamy tutaj ten sam skład uzupełniony nadto o ulubionego gitarzystę muzyka - Marca Ducreta. Efekt scharakteryzować można po krótce tak, że jest to berne'owski przyczynek do współistnienia w jednym tyglu muzyki elektronicznej i jazzowej improwizacji. Najbardziej jazzowy, pozostaje Berne. Częstokroć jego gra przypomina to co robił wcześniej, choć chyba jednak złagodniała. Nie jest już tak ostra jak w czasach wspomnianych przeze mnie zespołów. Z drugiej strony, jako uczeń Hemphilla, nigdy prawdopodobnie nie zagra "ładnych" melodyjek. Jego gra, nawet złagodzona, musi być chropowata, muszą być atonalności, swobodne prowadzenie frazy - przecież to Berne. A jeśli nawet nie gra, to przynajmniej sama kompozycja.
Craig Taborn obsługuje instrumenty klawiszowe i wprowadza "nieznormalizowane" dźwięki stanowiące drugi z muzycznych głosów kwartetu. Nie jest to jedynie elektroniczny podkład z jakim mamy niekiedy do czynienia w tego typu muzyce, ale aktywna, interakcyjna gra. Być może dzieje się tak dlatego, że Taborn jest żywym muzykiem i rzeczywiście gra na instrumentach, a nie ogranicza się jedynie do włączenia wcześniej przygotowanego podkładu na komputerze. Gra Ducreta, to pieśń sama w sobie. Zawsze chodził swymi drogami. Może dlatego tak lubi go również chadzający nimi Berne. W tym nagraniu prezentuje trzeci głos muzycznej rozmowy. Niekiedy niemal rockowy, niekiedy industrialny, znów jednak, podobnie jak Taborn pozostaje czuły na to co dzieje się w zespole. Dzięki niemu, muzyka nabiera bardziej drapieżnego, mocniejszego charakteru. No i Tom Rainey - wspaniały perkusista i partner Berne'a od lat. O nim nie będę mówił praktycznie nic. Posłuchajcie. To jeden z najlepszych perkusistów współczesnych. Jest jeszcze jeden muzyk a zarazem producent tej płyty - David Torn. Tam, gdzie udzielił się jako współkompozytor, czy osoba w aktywniejszy sposób wkraczająca w materię muzyczną, muzyka staje się bardziej... ambientowa, oniryczna.
Dla mnie - kolejna doskonała płyta zrealizowana przez Berne'a.
Tim Berne - Science Friction, Screwgun Screwu 013, 2002, recenzja ukazała się pierwotnie na diapazon.pl dnia 6.04.2003 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz