Legenda. Za życia i po śmierci. Choć ilu jest takich, jak ja, którzy z równą atencją traktują Anthony'ego Braxtona, jak i... Louisa Armstronga. I śmiem jeszcze twierdzić, że gdyby nie Satchmo, to jazz nie brzmiałby dzisiaj tak jak brzmi. I to niezależnie od tego, czy ten popularny, czy awangardowy. Byłby inny.
Osiem lamp rozświetla delikatnie pomarańczowo-bursztynowo pokój. Święta Bożego Narodzenia. Czegoż można posłuchać, jak nie nieodżałowanego Louisa? Jego pogoda ducha jest dobra na każdą okazję, ale "Louis and The Good Book" na Święta są po prostu doskonałe. Ilekroć słucham Armstronga, wychowanka poprawczaka, człowieka, który w swym życiu przeszedł i przeżył niejedno, wiem, że można kochać życie mimo wszelkich przekór. I zachować skromność będąc gwiazdą.
W jednym z filmów o Satchmo, jeden z jego muzyków opowiada, jak to po skończonym koncercie spotkali się u Armstronga w pokoju. Były lata 60. Satchmo święcił największe w swym życiu komercyjne triumfy. Wprawdzie podczas innego koncertu dopytywał się swoich muzyków o co chodzi publiczności z tym "Hello Dolly", bowiem nie zauważył, że dość przypadkowo nagrany utwór znalazł się na pierwszych miejscach list przebojów, jednak fakt, pozostaje faktem - w latach 60. Armstrong był zjawiskiem tego typu, jak nie tak dawno jeszcze choćby Michael Jackson. Król. Co ja mówię: KRÓL! Pełną, roześmianą gębą! I ów Król, po koncercie, mówi do swego kompana: wiesz, jest mi w życiu dobrze, po raz pierwszy stać mnie na to, by w lodówce mieć jajka i móc sobie zrobić jajecznicę, gdy zechcę. "Ależ Louis" rzecze ów muzyk "mógłbyś mieć, co tylko zechcesz, wystarczy jedynie zawołać służbę". "Nie dziękuję, jajka mi wystarczają".
Wielki i skromny człowiek. Myślę, że ta dykteryjka doskonale tłumaczy także "Louis and The Good Book". Płytę, afirmację religii, w której się wychował. Afirmację Boga. A, że Louis czego się dotknął robił z zaangażowaniem i oddaniem, także i muzyka tu nagrana jest taka. To modlitwa. Jedna z tych niewielu, których w jazzie jesteśmy świadkami. Może jeszcze Mahalia Jackson. Może "A Love Supreme". Nieistotne ile. Z każdego dźwięku zagranego na tej krótkiej płycie płynie miłość wyśpiewana chrapliwym głosem i świszczącą trąbką.
Być może Armstrong nie był najwybitniejszym wokalistą. Być może nie był też najlepszym technicznie trębaczem, ale cóż ja poradzę, że każdy jego dźwięk, obojętnie zagrany, czy zaśpiewany trafia wprost do duszy. Doskonale znane utwory. Songi, które Armstrong za młodu wyśpiewywał w kościołach. Które są nam doskonale znane z amerykańskich filmów. Które sam grywałem kiedyś dawno temu. Songi, które winny się osłuchać i znudzić. Na których nieskomplikowane dźwięki, moja "awangardowa" dusza winna reagować spazmastycznie, odrzucając każdą, czysto i klarownie zagraną nutę. Nic z tego. Każdy z tych dźwięków uderza głęboko w serce. W duszę. Armstrong jak niewielu już potrafił po prostu grać i śpiewać całą duszą. Nieważne co. A skoro śpiewał religijne pieśni, tym bardziej głęboko sięgał w duszę.
Genialna i niezapomniana płyta.
Louis Armstrong - Louis And The Good Book, Decca 8741, 1958 (LP)/Verve 3145495932, 2001 (CD), recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 11.02.2007 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz