Muzyka Duke'a Ellintona kojarzona jest zwykle z dużymi składami orkiestrowymi. I chyba słusznie, a sam mistrz bodaj najlepiej czuł się mając do dyspozycji znaczną ilość muzyków. Jego orkiestra - fakt, dość podle, tym niemniej jednak przetrwała kryzysowe lata dla big bandów, jakimi był okres po II Wojnie Światowej. Aż do pamiętnego koncertu w Newport w 1956 r., kiedy to zachwyciła i porwała publiczność (co stało się w gruncie rzeczy za sprawą cudownego 27-chorusowego sola Paula Gonsalvesa).
Poszczególne utwory grane przez tę orkiestrę weszły już do kanonu muzyki jazzowej i stały się popularnymi standardami, grywanymi już niekoniecznie w tak rozbudowanych składach. Tym niemniej jednak rzadko zdarza się, by jakiś muzyk poświęcił całą płytę na przenicowanie muzyki Ellingtona, jej odczytanie na nowo i ukazanie w zupełnie innym świetle.
Płytę poświęconą pamięci genialnego bandlidera zdecydowali się zrealizować muzycy raczej odlegli od rozbuchanego swingu, jakim w latach 30. kipiała orkiestra Księcia - austriacki trębacz Franz Koglmann oraz jeden z najwspanialszych przedstawicieli stylistyki cool - Lee Konitz. Tuzy raczej zatem kameralnego grania (choć jednemu i drugiemu muzykowi zdarzały się wypady w większe formy) zmierzyły się z muzyką zupełnie odmienną stylistycznie. I trzeba to jasno powiedzieć - wyszli z tego zmierzenia zwycięsko.
Na płycie prezentują się dwa zespoły Koglmanna - Monoblue Quartet i Pipe Trio, wspomagane przez Lee Konitza (nie gra w zaledwie jednym utworze). Oba zespoły mają dość nietuzinkowe składy instrumentalne. Kwartet to trąbka lub flugelhorn, klarnet lub saksofon tenorowy, gitara i kontrabas. Trio zaś występuje w składzie trąbka lub flugelhorn, puzon i tuba. Do tego dochodzi altowy saksofon Konitza. Bez perkusji. Bez instrumentów perkusyjnych. Jedyne instrumenty rytmiczne, to kontrabas i tuba. Warto to podkreślić, albowiem muzyka Duke'a opierała się przecież na rytmie, ba był okres, w którym jego orkiestra walczyła o prymat najlepszego zespołu tanecznego.
Tu składy są kameralne, stworzone raczej do kameralistyki, nie do swingu. Ale... ta muzyka, szczególnie w utworach z repertuaru Ellingtona potrafi piekielnie zaswingować. Mimo wszystko trudno uznać transkrypcje Koglmanna wyłącznie za przeniesienie muzyki Ellingtona na kameralne składy. Jest to jej odczytanie na nowo, pokazanie w zupełnie innej, nieznanej konwencji, przearanżowanie całości i... przeniesienie jej w XXI wiek. Pamiętając muzykę Ellingtona z lat 30., te same utwory grane w konwencji jungle, aż trudno jest przyzwyczaić się do myśli, że muzyka ta może być aż tak nowoczesna. W żaden sposób nie chcę faworyzować któregokolwiek z muzyków, bowiem składy dobrane są kongenialnie. Wspaniała muzyka, przy której okładkowe zapewnienie, że panowie myślą o Duke'u nie jest czczą zapowiedzią. Gorąco polecam.
Franz Koglmann & Lee Konitz - We Thought About Duke, Hat Hut, hatOLOGY 521, 2002, (wcześniej wydana, jako Hat Art 6163, 1995), recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 21.11.2004 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz