poniedziałek, 17 grudnia 2007

Ornette

Słucham sobie koncertów Ornette'a z tego roku. Nikt nie ma? Cóż. Przecież bez problemu są dostępne. Przynajmniej dwa. Rotterdam i Nowy Jork. Na http://www.bigozine2.com/ Szukajcie, a znajdziecie. I... To był chyba jeden z większych błędów mego życia. Nie pojechałem na koncert do Warszawy. Idiota.
Ornette od lat gra. Gra niemal to samo. Niekiedy inaczej. Niekiedy coś, lekko innego. Gra siebie. I tego słuchać trzeba.
Wyśmiewany przez idiotów, grał swoje. I w końcu dograł. Jest wielki. Choć nie, on zawsze był. Posłuchajcie np. The Shape of Jazz to Come. Rewelacyjną płytę sprzed niemal 40 lat. Ręczę, że dobiwszy 40 będzie równie świeża jak w chwili powstania.
Ornette... jesteś po prostu Wielki! Chwała Ci!

sobota, 15 grudnia 2007

Fakt, zaniedbałem się.

A w zasadzie, to bloga. Miały być recenzje co dnia, a jest... A przecież dzieje się tyle rzeczy.
Niedawno znalazłem w necie jeden bardziej lubianych przeze mnie utworów rockowych, Smells Like Teen Spirit Nirvany w wykonaniu Paula Anki. I to jakim! Wersja koncertowa jest, nazwijmy to tak, estradowo-swingowa. Lub jak kto woli lasvegasowa. Przyznam, że w pamięci mam jeden, jedyny utwór Anki, którym wszedł do historii muzyki i tam już pozostanie. Diana. Choć przecież tworzy już ponad 50 lat. Zawsze będzie mi się kojarzyć: Paul Anka - Diana. Diana - Paul Anka. Inaczej się nie da.
Poszukałem płyty. Jest i nazywa się Rock Swings. Zaskoczyła mnie w dwójnasób. Po pierwsze jest swingowa i to w dobrym raczej, starym stylu. Niewiele pozostało z amancika, z gwiazdora muzyki sweet. Anka nowego wieku to wokalista, którego można byłoby w jednym szeregu postawić choćby z Tony Bennettem. Z Frankiem Sinatrą boję się, bo się zaraz ktoś obruszy. A postawiłbym. Po drugie, płyta zawiera covery muzyki pop i rockowej ostatnich lat. Od Claptona po Nirvanę. Mi, oprócz wspomnianego Smells..., najbardziej do gustu przypadł inny kawałek z kręgu grunge - Blackhole Sun. Rewelacyjne są też wykonania Everybody Hurts R.E.M., czy It's a Sin Pet Shop Boys.
I co? Da się. Okazuje, że można odnowić repertuar swingowy, zaśpiewać i zagrać go z klasą i utwory te brzmią, jakby zawsze w gatunku tym były. Przyznam, że - oprócz niektórych prób choćby Brad Mehldau - nie podobają mi się zwykle pomysły współczesnych jazzmanów, na "nowe" standardy. Album Hancocka sprzed kilku lat, skomponowany w podobnym zamyśle - w całości składający się kompozycji współczesnego popu i jazzu, był dla mnie zawsze porażką. Bez sensu, ładu i składu. Często też, utwory takie pozbawiane są jakiegokolwiek sensu, a z całego rockowego kawałka pozostaje jedynie pięciodźwiękowa melodyjka. Bez przykładów, bo z rodzimego podwórka i znowu będzie, że się czepiam. A tu, proszę. Facet, który nie śpiewa jazzu, nie śpiewa swingu, nie śpiewa rocka, zaśpiewał i to jak! Wielkie brawa.

sobota, 1 grudnia 2007

Czasy się zmieniają, czyli Eskelin/Parkins/Black

Niewątpliwie. Muzyka też. I w zasadzie już może być uznane, że o niedzielnym (25.11.2007) koncercie tria Ellery Eskelin, Andrea Parkins i Jim Black, jaki odbył się w krakowskim klubie RE powiedziałem wszystko. Niemal. I nic.
Idąc na koncert, w pamięci miałem ich występ z 2002 r. Także późniejsze ich płyty. Wydawać by się mogło, że w formie tria, powiedzieli już wszystko co było można i czas je, najwyższy, rozwiązać. Inaczej można wyłącznie odcinać kupony do stworzonej już raz muzyki.
Tymczasem krakowski koncert (nie wiem, jak było na innych) był dla mnie sporym zaskoczeniem. Oczywiście formuła tego tria, wciąż eksperymentalna, zwykła się jednak obracać w ramach "jakiegoś" jazzu. Mniej bądź bardziej jazzową była, znaczy się. Niedzielny koncert zaprezentował odmienne brzmienie i koncepcję zespołu. Jeśli miałbym już jakoś go klasyfikować, to bliżej tam było do rockowej awangardy niż jazzu.
Wszystko zaczynało się w rytmie, a ten był miarowo nam dostarczany przez Jima Blacka. O muzyku tym napisano już tony. O jego wrażliwości. O doskonałości technicznej. Jim Black AD2007 to totalne, acz inteligentne, łojenie w perkusję. Rock, hard, hardcore, mocno dosadnie. Bez chwili wytchnienia. I na tym skończymy "kanał prawny", jak być może jeszcze niektórzy pamiętają "eksperymentalne" audycje PRII, sprzed lat.
"Kanał lewy" zapewniał Ellery Eskelin. W zasadzie najkrócej można byłoby napisać: saksofon tenorowy, improwizacje. Otóż właśnie, jego rola sprowadzała się do jednej długiej improwizacji, o jazzowym rodowodzie niewątpliwie, położonej na tym co czyniła Parkins oraz łojeniu Blacka. Niczym nie zaskoczył, bo tego typu jego grę znamy doskonale z płyt. W miarę ostro, jednakże zwracam uwagę na słowo "w miarę", bo w kategoriach wagowych do jakich przyzwyczaił Brotzmann, czy Gustafsson, Eskelin nie startuje.
"Środek" to Andrea Parkins. I jej akordeon, laptop i klawisze. W zasadzie, to chyba jeden klawisz. Plamiasto, głośno. Żadnego tkania fakturek pod improwizacje Eskelina. Mocno i głośno jakby w ręce dzierżyła nie akordeon, a gitarę i to w jakimś punkowym zespole.
Jeśli zatem brać pod uwagę muzykę tego koncertu, trio zmierza w jakimś sobie znanym kierunku, stanowiąc samemu sobie ster i okręt. Rock, to czy nie rock. Jazz, czy nie jazz. Nie ma znaczenia. Raczej to muzyka nie dla adeptów już jazzu, jak poprzedni ich krakowski koncert, ale prędzej dla osób wychowanych na rockowej awangardzie, bądź przynajmniej rocku.
Żeby kropkę nad "i" postawić. Mi się ta muzyka względnie podoba. Zaś Eskelin wraz z towarzyszami wybrał chyba lepszą drogę od rozmycia się w awangardowych, a zarazem miałkich brzmieniach. Pomimo jednak rockowego oparcia, myślę, że nie będzie mógł liczyć na nowych admiratorów swej muzyki spośród fanów tej muzyki. Problematycznie też widzę przyszłość jego pośród fanów jazzu. Zatem znów, jak wiele lat już temu, kiedy trio to powstawało "pod prąd" wszelkim trędom? Against all odds? Może...

Tanio ;)

Nie wiem, czemu to zawdzięczać, może mocnej złotówce, w co szczerze wątpię, jednakże w niektórych sklepach pojawiły się tanio plyty jazzowe. Nie są to wydania nowe, ale - biorąc pod uwagę cenę (w krakowskim Media Markt, ok. 17 zł za pojedyncze CD) - z powodzeniem służyć mogą do uzupełnienia, bądź rozpoczęcia kolekcji. Przy tym, są to płyty Verve, czy OJC, nie zaś jakieś - nie bardzo wiedzieć skąd wzięte - nagrania "licencyjne". W cenach takich widziałem Billa Evansa (Alone oraz Waltz for Debby), Ellę Fitzgerald (dwa "best of", jedno z nagrań z Armstrongiem, drugie z Songbooków, koncert z Montreaux z 1977) i Theloniousa Monka w dwu płytach z Sonny Rollinsem (Brillant Corners oraz Thelonious Monk/Sonny Rollins) oraz w nagraniu z Johnem Coltranem (na OJC). Być może jeszcze można znaleźć coś innego. Oby jeszcze takie ceny pozostały na stałe i także na nowsze wydania.....

sobota, 24 listopada 2007

ROVA, czyli zwierzeń o II KJJ c.d.

W sumie ledwie umilkły braw salwy po koncercie Niggliego, do Krakowa zawitałą legenda. Jakże inaczej określić ROVA Saxophone Quartet? Uczył nas, miłośników jazzu, słuchać takiej, pozbawionej jakiegokolwiek oparcia w sekcji rytmicznej, w jakimkolwiek instrumencie, muzyki zaaranżowanej na cztery jedynie saksofony przed laty. Uczył oczywiście wespół z World Saxophone Quartet i powstałym pięć lat później 29th Street Saxophone Quartet. Przynajmniej ja takie kwartety saksofonowe z tamtych lat pamiętam.
Lata lecą i ROVA doczekała się już swego 30 lecia. I... w zasadzie spośród tych sprzed lat, pozostała jedyną na placu boju. WSQ - jeśli w ogóle nagrywa - to coraz częściej sięga po pomoc dodatkowych muzyków. ROVA, może za wyjątkiem sesji i koncertów z ROVAORCHESTROVA, czy wspólnych nagrań z Yo Miles! i Ganielin Trio, pozostaje wierna swej wizji muzyki układanej na cztery saksofony.
O ile jednak, na przełomie lat 70 i 80 ubiegłego stulecia, ROVA, grając muzykę zdecydowanie "wolniejszą", jak i w ogóle przez sam zamysł kwartetu saksofonowego, traktowana była jako awangarda, tak obecnie i koncepcja nam spowszedniała i sama ROVA złagodniała, czego posłuchać można na właśnie wydanej zresztą płycie: The Juke Box Suite.
Łagodniej, milej, ale narzekał nie będę.
Spotkanie ze sztuką Ackleya, Adamsa, Ochsa i Raskina było przeżyciem. Niezależnie, czy ze sceny dobywały się dodekafoniczne skowyty, czy płynęła skoczna, oparta niemal na rockowym riffie muzyczka, było pięknie. Bo to kawałek historii. Kawałek muzycznej edukacji.
Ciekawie wypadało porównanie z ARTE Quartett, który zabrzmiał zaledwie kilka dni wcześniej, ale o tym - może - jeszcze kiedyś napiszę.

piątek, 23 listopada 2007

Nowe Voo Voo

Całkiem stare zresztą. Wraz z bodaj środową Rzepą ukazał się koncert Voo Voo zagrany 4.03.2004 r. w Trójce. Warto mieć nawet jeśli się już ma "Koncert w Trójce" z dwupłytowego wydawnictwa, choć muzyka w dużym stopniu pokrywa się. Nieco inaczej brzmią niektóre utwory. Ten sam "trick" "VOO VOO z kobietami" ;) Ale Wagiel jest wielki. Na prawdę. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby urodził się nie w Polsce tylko w jakimś Seattle, USA. Gdziekolwiek to jest. Albo w Liverpool. Nieco bliżej.
Cudowne, rockowe granie, to za mało, by określić tę płytę jak i ich muzykę. A najlepsza jest z koncertów. Wiem coś o tym ;)

Nowe Pink Freud

Jeszcze nie tak dawno, w Polsce było kilka zespołów próbujących grać bardziej nowoczesne odmiany jazzu. Wszystkie te nu jazzy itp. Generalnie groove uber alles. Ceniłem Robotobiboka, który gdzieś mi zginął niestety, a szkoda, bo to bardzo ciekawy projekt był. Na placu boju, nie licząc Tymona i Graala, pozostał Pink Freud.
Mam zatem przyjemność jeszcze przed premierą anonsować nową ich płytę w nieco większym składzie. Do kwartetu dołączył bowiem Marcin Masecki, tym razem grający na Hammondzie. Muzyka - w moim przekonaniu - zyskała.
Płyta będąca - współprodukcją Alchemii i Universal Music Polska - jeśli me przeszpiegi mnie nie mylą, ma się ukazać w przyszłym tygodniu. Mi udało się jej posłuchać i nawet napisać coś na jej temat jeszcze przed wydaniem.
Sympatyków MMW, nu jazzu i wszystkich młodych adeptów jazzu, zachęcam do jej poznania. Naprawdę gorąco. Przy okazji, sympatycy Unity Larry Younga też znajdą tu miłe ich uszom dźwięki.

A ja powracam do fenomenalnego duetu Freda Andersona z Harrisonem Bankheadem, o której wspominałem wczoraj. Słyszałem Andersona w zeszłym roku na żywo i był to jeden z tych koncertów, których się nie zapomina. Z różnych względów nic nie napisałem o nim, podobnie jak i o następującym w dniu następnym koncercie składu Carter/Drake/Mateen/Parker. Oba koncerty z Fabryki Trzciny, to jedne z najmilej wspominanych przeze mnie koncertów ostatnich lat. A 70 letni Fred Anderson, był po prostu rewelacyjny. 40 minutowy pierwszy utwór, którego mógłbym słuchać i słuchać... Cudne, pełne, świadome granie, jakie ubóstwiam.
Szkoda, że Poznań jest miastem, które najdalej od Krakowa leży, bo nawet przez Berlin tam daleko, bo na pewno byłbym na tegorocznym jego koncercie w Poznaniu. Mam nadzieję tylko, że uda mi się go posłuchać choć raz jeszcze.

Other Dimensions in Music - Live at the Sunset

Nie wiem, na ile mi to wyjdzie, ale chciałbym, by mniej więcej codziennie (no może bez dni wolnych od pracy) pojawiały się tu jakieś recenzje. Zatem kolejna, zwłaszcza, że czas jest dla mnie litościwy. Daniel Carter, muzyk, który za życia - i to jeszcze w latach 70 ubiegłego wieku - stał się legendą, a jest nią dla mnie od chwili, gdy go miałem niewątpliwą przyjemność poznać, na całe szczęście zaczął wydawać płyty. Zobaczcie na jego dyskografię, przecież w okresie loftów, ba nawet przez lata 80 XX w., praktycznie nie ukazywały się jego płyty. Jeśli już to sporadycznie. Począwszy od lat 90, jest już znacznie lepiej, choć dalej mam niedosyt. Bardzo chciałbym poznać jego grę z czasów, kiedy krytycy rozwodzili się nad jego grą na saksofonie altowym, twierdząc, że w sposób najdoskonalszy urzeczywistnia ona obraz ówczesnego świata. Może, nie wiem. Pozostaje mi wierzyć.
Nie wiem też, na ile zmienił się jego sposób gry. Po tym, jak widziałem go kilka razy na koncertach, mogę jedynie powiedzieć, że mógł, skoro muzyk ten w jednej niemal chwili potrafi łączyć liryczne brzmienia fletu i hardcore'owy skowyt altu, że o "śpiewie" już nie wspomnę. Słuchajcie Daniela w każdej postaci, bo to jedna z najważniejszych postaci współczesnego jazzu. Czy tego chcecie czy nie.
Jest okazja, bo nową płytę jego kwartetu, niekiedy kwintetu - Other Dimensions in Music, w którym oprócz Daniela występują również Roy Campbell jr. grający na trąbce i innych instrumentach (zresztą każdy muzyk gra tu na kilku) oraz William Parker na basie i Hamid Drake na perkusji. Płyta, a w zasadzie dwupłytowy album został zarejestrowany podczas dwu koncertów w Paryżu w klubie Sunset, 17 i 18.10.2006 r. Warto wspomnieć, że w zeszłym roku w Polsce gościliśmy zespół w podobnym składzie, tyle, że zamiast Campbella występował Sabir Mateen. Tamten, zeszłoroczny zespół z Fabryki Trzciny, był jakby połączeniem dwu najbardziej znanych formuł, w których dotychczas Daniel się udzielał: TESTu oraz właśnie ODiM. No dobra, to teraz słów zasadniczych kilka:

Other Dimesnions in Music, to klasyczny już dziś, skład bez fortepianu, jakby powiedział ulubiony przeze mnie gawędziarz radiowy (bez żadnych uśmiechów). Tyle, że ów Pan myśli wówczas o zupełnie odmiennym zespole. Równie wspaniałym. Sekcja marzeń Parker i Drake dopełniona przez Campbella i Daniela Cartera - jednego z moich ulubieńców - razem: Other Dimensions in Music. I ich najnowsza propozycja: Live at the Sunset. Niestety nie tylko grają, ale i nagrywają rzadko. Szkoda, bo to jedna z najlepszych kapel, które umiejscowić można pod hasłem współczesny mainstream. Taki, którym byłby, gdyby nie... Tak, to prawdopodobnie większość recenzentów, a i słuchaczy odbierze tę muzykę za free. Ok. Free, ale takie sprzed lat. Wielu, wielu... Other Dimensions in Music w najnowszej postaci przywodzi na myśl właśnie free sprzed lat. Kiedy muzyka ta tworzyła się właśnie. Sięga do takich nagrań jak jedno z moich ulubionych: The Shape of Jazz to Come. Mógłbym zatem narzekać na tę muzykę? Nie! I niech tak zostanie, bo micha mi się cieszy od ucha do ucha. Swingująca sekcja masuje z lekka serducho, by na jej tle trębacz i saksofonista mogli wyczyniać swe harce. Ot, po prostu tak. Proste, jak konstrukcja cepa. Tyle, że... nie każdemu to się udaje.
Kilka słów zapowiedzi wprowadza w wyśmienity nastrój każdego, kto nie jest francuskojęzyczny. I nastrój ten się udziela. Frywolne dźwięki trąbki punktowane przez równie mile brzmiący saksofon. I sekcja jak młot!
Genialne, genialne, genialne...
Te dwie koncertowe płyty, błagają o jeszcze... Przynajmniej przeze mnie. Bowiem muzyka grana przez tę czwórkę przywołuje tę energię, którą tak w jazzie kocham. Wzajem splatające się linie melodyczne, puls sekcji, długie solówki i... radość, radość grania, którą przełożyć mogę tylko na dwa słowa: radość słuchania.
Koniecznie.

Po prostu dzisiaj

A może i wczoraj również. Pisząc wczorajsze posty, posłuchałem w dużej ilości, czyli wiele razy z rzędu płyty Gebharda Ullmanna "CutItOut" wydanej ostatnio prze Leo Records. Zacna to muzyka, próbująca nieco odnowić skład typowego tria jazzowego z sekcją i saksofonem/klarnetem. W tym przypadku basowym. Na tej płycie, Ullmann wraz z Chrisem Dahlgrenem i Jayem Rosenem, zdaje się podążać podobną drogą co nieco wcześniej Mark Whitecage w trio z - co tu kryć - w zasadzie naszym rodakiem Dominikiem Duvalem i również Jayem Rosenem. W obu przypadkach muzyka została dyskretnie uzupełniona przez elektronikę. Mi się podoba. I tyle. Może coś jeszcze o tym napiszę, zwłaszcza, że połączone siły trio-elektroniczne brzmią w obu przypadkach dość świeżo.

A teraz kompletny lajcik: Morrisey ze swojej składanki sprzed lat. I pomyśleć, że z górą 20 lat temu zasłuchiwałem się w pierwsze nagrania The Smith. Ba, jakże ja chciałem, by ówczesna moja kapela zabrzmiała choć w części tak dobrze jak duet Morriseya z Marrem ;) Minęły lata. Fajnie się słucha i tyle.

czwartek, 22 listopada 2007

Co mi się ostatnio podobało, czyli i co by tu jeszcze napisać Panowie...

Po chwili praktycznie kompletnego niesłuchania jazzu, muzyka ta wróciła do mnie. W zasadzie zawsze była. Płyt się zatem nazbierało kilka, które z jednej strony bardzo mi się podobają, a z innej... czekają na swoją chwilę. Zatem jeśli ktoś z Was byłby zainteresowany przeczytać cokolwiek wcześniej, niech da znać. W swych "planach wydawniczych" ;) wezmę każdy głos pod uwagę.
Przyszedł był zatem pakiet płyt "zaprzyjaźnionych". Krakowskie Not Two wydaje ilości i jakości, jakich nie powstydziłby się nikt na Świecie. Ostatnie pomysły tej witryny, które mnie zachwyciły, to praktycznie wszystko co Marek wydał. Być może to kwestia zbliżonych gustów. Kto to wie... Zatem mam i polecam:
Joe McPhee/Mikołaj Trzaska/Jay Rosen - Intimate Conversation (nie musicie nic pisać i tak napiszę ;) a u Marka na stronie jeszcze nie ma)
ROVA Saxophone Quartet - The Juke Box Suite
Darren Johnston/Fred Frith/Larry Ochs/Devin Hoff/Ches Smith - Reasons for Moving
The NU Band - The Dope and The Ghost. Live in Vienna
Herb Robertson Trio + Marcin Oleś & Bartłomiej "Brat" Oleś - Live at Alchemia (też napiszę)
Tomek Sowiński and the Collective Improvisation Group - Illustration (Panie i Panowie - patrzcie na Tomka i słuchajcie Go, bo warto)
Michael Marcus - The Magic Door
Dominic Duval - Songs for Krakow (fantastyczna płyta na kontrabas solo)
Steve Swell - Live at the Vision Festival (to już druga płyta tego zespołu wydana w Polsce, tym razem w kwintecie)
Fonda-Stevens Group - Trio
Jurij Jaremczuk/Mark Tokar/Klaus Kugel - YATOKU (nie musicie o nic prosić - już napisałem)
Ganielin Trio Priority - Live in Lugano (jak tylko płytka wejdzie mi w łapy, na pewno napiszę)
Oluyemi Thomas / Henry Grimes - The Power of Light
Koniec prywaty. Teraz zagraniczne produkcje.
Obłędny duet Petera Broetzmanna z Michaelem Zerangiem pt. Beirut wydała wytwórnia Al Maslakh.
Rzeźnia nr 5, tyle, że bardziej ostro gwarantowana jest przez trio: Peter Broetzmann/Paal Nilssen-Love/Mats Gustafsson pt. The Fat is Gone wydana przez Smalltown Superjazz.
Nowość z Marge, to płyta, której nie mógłbym nie mieć: Other Dimensions in Music - Live at the Sunset (tu tekst jest już napisany, zatem umieszczę jeśli chcecie).
"Życiowe" trio Mikołaja Trzaski (z Peterem Friisem Nielsenem i Peterem Ole Jorgensenem) wydała wytwórnia tego ostatniego Ninth World Music. Płyta nosi tytuł Volume. Aeter i mogę powiedzieć, że jest wspaniała.
Z tej samej wytwórni pochodzi inny zakup, ale do muzyki jeszcze się nie przekonałem: Mats Gustafsson/Per-Ake Holmlander/Peter Friis Nielsen/Peter Ole Jorgensen nagrali jako Torden Kvartetten płytę, której tytuł (chyba) brzmi: 13 Erindringer fra Hr. Grons liv.
Gebhard Ullmann jako New Basement Research wydał płytę dla Soul Note. I płyta jest wspaniała.
Oprócz niej wszedłem również w posiadanie innych. Z nowszych tria Gebhard Ullmann/Chris Dahlgren/Jay Rosen - CutItOut oraz The Clarinet Trio - Ballads And Related Objects. Uzupełniłem też dyskografię o pierwszą płytę tego zespołu.
Dwie fajne rzeczy pochodzą z Clean Feed:
Joe Morris/Ken Vandermark/Luther Gray - Rebus oraz
Anthony Braxton/Joe Fonda - Duets. 1995, przy czym ta płyta jest reedycją wydanej wcześniej i od lat niedostępnej płyty z niemieckiego Konneksu uzupełnionej obecnie i zremasterowanej na nowo. Swoją drogą, to imponuje wydawniczy rozmach Clean Feed.
Zawsze mówiłem, że Michael Marcus powinien przestać grać z Sonny Simmonsem. I nie na saksofonie. Czyżby posłuchał zatem? Tak, czy inaczej nagrał płytę Duology wespół z trębaczem i kornecistł Tedem Danielsem. Płytę pod tytułem Duology wydało Boxholder Records, a moje słowo na ten temat jest już tu.
Po koncertach Franka Gratkowskiego pozostała mi w zasadzie wyłącznie The Flume Factor. I dobrze, bo nagrania z Random Acoustic praktycznie są niedostępne.
Więcej pozostawił koncert NU Bandu. Trzy nagrania Marka Whitecage'a: Mark Whitecage and Liquid Time, BushWacked oraz Moon Blue Boogie (wszystkie Acoustic). Uzupełniła się także dyskografia Lou Grassiego i jego PoBandu o płytę Infinite POtential oraz ComPOsed.
Trio X było doskonałe. Tym razem zmieniło nazwę na Magic i stało się kwartetem wespół z Mikołajem Trzaską. Mikołaj twierdzi, że mają plany. Trzymam kciuki. A w rękach dwie godne polecenia, ostatnie nagrania Trio X: Roulette at Location One (Cadence) oraz The Sugar Hill Suite (CIMP).
Ayler Records wznowiło wydawanie normalnych płyt. I wystrzeliło z grubej rury: Fred Anderson * Harrison Bankhead - The Great Vision Concert. W istocie "great".
A skoro Fred był w Poznaniu, to anonsuję z Poznania dwie płyty: Trylobit oraz Dragons 1976.
Ostatnie już zupełnie nabytki związane są z pobytem obłędnego projektu Kena Vandermarka - Resonance (jeszcze poczytacie). Pozostało kilka plyt (także spośród wyżej wymienionych): duet Kena Vandermarka z Timem Daisy'm TD | KV jest "self made" i dostępny jedynie podczas koncertów. Numerowanych 200 płyt. Jeśli sprzedawali je po kolei, to orientujcie się, bo pozostało jeszcze zaledwie 10. OKKA Disk wydała świetą płytę grupy The Engines, czyli Dave Rempis, Jeb Bishop, Nat McBride oraz Tim Daisy. Nowa pozycja w dyskografii Rempisa to także Hunter-Gatherers.
Jest zatem o czym pisać ;)

Bass X3

Nie tak dawno, podczas krakowskiego koncertu New Basement Research kupiłem płytę z wymarłej już wytwórni: Drimala Records. Niestety pożegnała się z nami rok temu publikując takie słowa:

October 7, 2006: Thank you for visiting Drimala Records. After 10 years, 25 releases, and 32,546 customers in 47 countries, we have decided to take a hiatus from the music business. We have gone off to play out other dreams that are right for this time in our lives. So thank you to everyone that made Drimala possible and the ride of a lifetime. Be well and may you go in peace wherever your ears take you. We leave you with this quote from Keith Jarrett, “Jazz is there and gone. It happens. You have to be present for it. That simple.” -- The Drimala Crew

Szkoda, bo muzykę prezentowała zacną. Szkoda, bo już tak łatwo zdobyć tych płyt nie będzie można.

Płytę firmuje trójka basolubnych, tak jak ja, muzyków: fenomenalny saksofonista i przede wszystkim klarnecista basowy Gebhard Ullmann oraz dwu basistów Chris Dahlgren i Peter Herbert. Ullmann może być już znany z Polsce choćby z koncertów i nagrań dla Not Two. Chris Dahlgren również ma wydaną w Polsce płytę, z której refleksjami zdążyłem się już podzielić. Peter Herbert, choć muzyk to zacny, chyba w Polsce jeszcze ani nie gościł, ani też niczego nie wydał. Ale zawsze mogę się mylić.
Tak, czy inaczej, trójka muzyków stworzyła nietuzinkowy zespół, który nagrał doskonałą płytę. Biorąc pod uwagę, że Drimala Records zakończyła swoją pracę, szukajcie, a znajdziecie. Jak mawiał poeta, albo gdzieś........ ;)

Bass X3

Najkrócej mówiąc: lubię takie składy. Nieszablonowe.
No cóż, Ullmann, szablonowym muzykiem nie jest, czego doświadczyć mogli ci, którzy nielicznym gronem (którz słuchać będzie jakiegoś Niemca) stawili się na jego ostatnim koncercie w Alchemii. BassX3 to zespół "zogniskowany" na basowym rejestrze. W dodatku zespół o przedziwnym składzie. Nie powiem, że lider, ale pewnie spiritus movens przedsięwzięcia, Ullmann właśnie, gra na klarnecie basowym oraz takimż flecie. Wspomagany jest przez Petera Herberta i Chrisa Dahlgrena grających na kontrabasach, przy czym w przypadku tego ostatniego, "obsługuje" on także inne instrumenty.
I...?
Wspaniały Fred Flinston powiedziałby po prostu: Yabadabaduuuu!!!
I miałby rację.
Mi, pewnie powiedzieć tak nie można. A szkoda. Bo proste wyrażenie swoich emocji jest najlepsze. Jabadabadu i nic dodać, nic ująć. Wszyscy wówczas wiedzą wszystko i nikt nic nie wie, a recenzent spać może spokojnie.
No cóż... Niestety pewnie powiedzieć trzeba nieco więcej słów.
Po pierwsze zatem zająć się trzeba wytwórnią i dostępnością. Drimala Records. Uffff... jak fajnie. Nikt tego nie ma. Niestety Drimala jakby zaprzestała działania, wobec czego zainteresowani zmuszeni będą do nabycia tej płyty z koncertów Ullmanna, bądź... w jakiś inny sposób. Szukajcie, a znajdziecie.
Po drugie... w niektórych periodykach - i dobrze - zwraca się uwagę, na jakość brzmienia płyty. Można rzec, jest ona co najmniej dobra. Co najmniej bardzo. Przynajmniej z mojego, podłego lampiaka niemal domowej roboty z Wrocławia (dziękuję przy okazji! człowiek, który twierdził, że wielokroć tańszy sprzęt zagra jak dużo droższy miał rację; tym samym pozostało trochę grosza na zakup płyt, a przecież do tego sprzęt służy).
Po trzecie - Muzyka. Nie darmo piszę to słowo przez wielkie "M". Kibicuję Ullmannowi od lat i od lat, muzyk ten potrafi mnie zaskakiwać wciąż nowymi, wciąż świeżymi pomysłami. BassX3 brzmi niemal jak rockowa kapela. Z tą samą intensywnością. Z taką samą energią. Czadem. Z drugiej strony muzyka ta ma coś podobnego do world music. Jakąś bezpretensjonalną bezpośredniość. Trafiania w sam cel. W słuchacza. Jak trafi, tak już nie puści. I niech sobie trzyma. Ze strony trzeciej, to jest to kawał wysublimowanych dźwięków, podanych w rejestrach, które zwykle wywołują miłe skojarzenia brzmieniowe. Mówiąc krótko, skoro już ktoś przeszedł do tych słów, rewelacyjne, świeże granie. Bardzo komunikatywne, świetnie brzmiące, niemal skocznie melodyjne. Niemal ludowo. Jednocześnie dźwięki te są jakby z zupełnie innego świata, do którego słuchacz nie jest kompletnie przyzwyczajony. To tak, jakby jednocześnie zaznawać niewypowiedzianej przyjemności i równocześnie być niemiłosiernie łaskotanym. Gdzieś, z tego biorą się dźwięki jedynego w swoim rodzaju tria. Wspaniałe dźwięki.
Polecam.

Zapowiedzi koncertowe

Oczywiście krakowskie. Bądź z okolic.
Od dzisiaj rozpoczął się festiwal Unsound Festival. Będzie się odbywał w krakowskim klubie RE. Głównie. Osobiście wybieram się na koncert fenomenalnego tria Ellery Eskelina. Gościliśmy go już kilka lat temu w ramach Ery Jazzu, a ja już nawet miałem okazję o tym koncercie popisać nieco, ale gdzieś poszło w gwizdek. Koniec. Nie ma. Nie potrafię znaleźć. W każdym bądź razie istniejące kilka ładnych lat trio ponownie się zaprezentuje. Muzyka na tenor, akordeon i instrumenty elektroniczne oraz perkusję. Eskelin, Parkins i Black. Warto będzie zobaczyć. Rzecz zaś ma się dziać w Klubie RE 25.11.2007 o 20.00.
W dwa dni później koncert Krisa Wandersa w Alchemii. Również 20.00. Ten koncert, to rzadka okazja posłuchać w Polsce jazzu rodem z Antypodów. No, przynajmniej w części.

Dobra, skończyć trzeba z Krakowem, bo całkiem niedaleko od mej jaskini, niebawem rozpocznie się festiwal, który również smakowicie wygląda. W Bielsku Białej od 28.11. do 1.12. szaleć (mam nadzieję) będzie jazz w ramach 5 Jesieni Jazzowej w Bielsku Białej. Ponownie jak w latach ubiegłych króluje ECM.
Program zaś, wygląda całkiem imponująco.
28.11. w Bielskim Centrum Kultury zagości trio Johna Scofielda z Stevem Swallowem i Billem Stewartem, czyli znani także z występów w Polsce i lubiani muzycy. Trochę ubolewam, że nie wystąpi z nimi sekcja dęciaków, z którą trio to nagrało swą ostatnią płytę
Od 29.11 Festiwal przebiegał będzie już pod znakiem ECM. W tym dniu na scenie pojawi się fenomenalny, jak dla mnie, włoski saksofonista i klarnecista Gianluigi Trovesi w duecie Gianni Coscia grającym na akordeonie. W drugiej części koncertu pojawi się natomiast Tomasz Stańko Project. Ten ostatni projekt, jak dotąd trzymany jest w tajemnicy. Kto zatem wystąpi, oprócz lidera, nie bardzo wiadomo.
30.11. To odnowione trio Bobo Stensona z Andersem Jorminem (kontrabas) i Jone Faltem (perkusja), a także - chyba wydarzenie Festiwalu, ale trudno przed posłuchaniem wyrokować - Roscoe Mitchell Note Factory Group (Roscoe Mitchell - saksofony, flet, wokal; Corey Wilkes - trąbka, Harrison Bankhead - kontrabas, Jaribu Shahid - gitara basowa, Vincent Davis - perkusja, Vijay Iyer - fortepian, Craig Taborn - instrumenty klawiszowe, Tani Tabbal - instrumenty perkusyjne). Cóż, takiego nagromadzenia gwiazd pogratulować.
Ostatni dzień - 1.12. - to projekt Charlesa Lloyda "Sangam" (Charles Lloyd - saksofon, Zakir Hussain - tabla, instrumenty perkusyjne, wokal; Eric Harland - perkusja, fortepian). Ten koncert odbyć się ma w Kościele św. Maksymiliana Kolbe.
Oprócz koncertów zapowiadane są również imprezy towarzyszące: wystawy i pokaz filmów animowanych.

Przybywajcie... Będzie się dziać!

Ladies of Jazz - Remixes

To nie będzie rzecz o tym, czy warto grać. Jedynie o recenzja pewnej płyty Ladies of Jazz - Remixes. Przyznam od razu, że nie wiem po co się ukazała. Płyta zawiera utwory takich wykonawczyń, jak Billie Holiday, czy Ella Fitzgerald. Daleki jestem od tego, by twierdzić, że "świętości" się nie rusza. Rusza, ale niech to ruszający czyni z głową.

Zatem... pierwsza recenzja w tym blogu.

Z całym szacunkiem dzika świnia. Kiedyś Kinior tak zatytułował płytę. Płyta była dobra. Dobra, to teraz bez szacunku i dzikości. Zostawmy też zacne zwierze w spokoju. Pozostaje "Z". Ostatnia litera alfabetu łacińskiego. Na szarym końcu...
Takie płyty jak ta, winny być właśnie na szarym końcu. Ba, ich w ogóle nie powinno być. Szary koniec to za mało.
Nie mam nic przeciwko remiksom. Jestem nawet w stanie pochylić głowę z szacunkiem przed stwierdzeniami, że remiksowanie jest sztuką. Jest.
Czasami.
Zwykłem jednak zastanawiać się nad różnymi rzeczami.
A to dokąd zmierza świat.
A to, jaka napisać frazę w piśmie procesowym.
A to,... po jakiego grzyba coś jest robione.
Po prostu.
Zastanawiałem się i zastanawiam od pewnego czasu po jakiego grzyba ludziska tworzą remiksy. Albo inaczej - co z takiego remiksu winno wynikać. Bo tworzą, bo mają ochotę. I tyle. Mają i już. Niczego nikt nie zmieni.
Niemniej jednak, jeśli już jakieś rzeczy tworzyć, to z sensem. Remix moim zdaniem winien zatem wnosić coś "w", a nie wykorzystywać "coś" do własnych celów. Inaczej bez sensu jest twierdzić, że jakiś remix jest jeszcze utworem X czy Y. Wówczas należy stwierdzić: utwór to mój, w którym wykorzystałem X czy Y muzykę.
Ladies of Jazz - Remixed idzie w pierwszym kierunku. Poszczególne utwory podpisane są imionami i nazwiskami raczej wielkich div jazzu (no może za wyjątkiem nieznaczącej kochanki prezydenta), które zostały... no niech tam, "zremiksowane".
Powstała muzyka taneczna, której autorzy kompletnie nie wiedzą o co chodziło kilkadziesiąt lat temu takim artystkom jak Billie Holiday czy Ella Fitzgerald. Muzyka odarta ze wszystkiego. Kiedy słucham przejmującej ballady "Strange Fruit" potwornie skrzywdzonej przez jakiegoś palanta, który chyba nie tylko muzycznych uszu nie ma, ale w ogóle jakichkolwiek, a nadto jest po prostu nieukiem i analfabetą, bo to coś, co słychać jest po prostu żałosne, to zastanawiam się po co?
Chyba jedynie po to, że komuś nie staje.
Talentu. Pomysłu na własne utwory. Na skomponowanie, zagranie czy zaśpiewanie. Przecież taneczne "Strange Fruit" to jak Marsz Żałobny zagrany w rytmie salsa. Choć i to byłoby bliższe jakiemuś - tym razem nowoorleańskiemu idiomowi. Taneczne rytmy, w które wkomponowano oryginalne utwory kilku artystek nawet z tym nie mogą mieć cokolwiek wspólnego.
Słuchać tego można. "Daje się" jak kiedyś (bo nie wiem, czy teraz) mówi Młodzież. Tylko po co? O niebo lepsze są propozycje różnych artystów grających pop. Z gracją. Z przekonaniem. Wychodzi im to dobrze.
W przeciwieństwie.
Zatem... z całym szacunkiem, szacunku dla czegoś takiego nie ma. I mieć nie będę miał.
Szkoda pieniędzy, szkoda czasu na słuchanie. Na uwagę też. I na czytanie tego tekstu również, chyba, że dzięki niemu czytelnik zaoszczędzi nieco grosza. Inaczej będzie zmuszony uśmiechać się na zorganizowanej przez siebie prywatce, słuchając i usiłując tańczyć to "coś". No, chyba, że... rozdajemy uśmiechy i udajemy swój wysublimowany gust.
"Wysublimowany". "Gust". Sorry, de gustibus non disputandum est. Czyżby...?

II Krakowska Jesień Jazzowa

Właśnie sobie trwa. Po raz drugi już spotykamy się jesienią w klubie Alchemia, a w tym roku także w RE oraz w Mandze na koncertach, które zestawił dla nas Marek Winiarski. Kurcze, jest w tym człowieku mnóstwo samozaparcia. Jego wizja - bo on jest wizjonerem - muzyki, którą nam przedstawia jest cudowna. Cudowna dla takich osób jak ja. Miłośników jazzu, ale przede wszystkim chyba miłośników muzyki. Improwizowanej. Dobrej. Marek to gwarancja, że to co usłyszymy jest dobre. Posłuchajcie płyt, jakie wydaje w Not Two. Szczególnie w ostatnim czasie.
No i nie odbyłoby się tego Festiwalu gdyby nie ludzie Alchemii. Aż dziw, że zainteresowanie Miasta w projekt, który staje się jego artystyczną wizytówką wyniosło... 10 tys. zł. Nieco powyżej 2,5 tys Euro. Jedna dobra gaża ;) Śmiać się czy płakać. No, ale Miasto dzięki temu będzie mogło pokazać się jako zaangażowany w projekt sponsor.

No to po kolei.

Na początek poszedł koncert Lucas Niggli ZOOM występującego z ARTE Quartett. Pamiętam, jak pierwszy raz, dawno temu zetknąłem się z muzyką tego artysty. Potem, po wysłuchaniu już kilku jego płyt z nim samym. Rewelacyjny Gość. I równie rewelacynie gra. I tworzy. Zespół, który się zaprezentował znany jest z płyty Crash Cruise wydanej przez Intakt. Jeśli ktoś nie był, może sobie zatem posłuchać. A słuchać warto. Sam ZOOM to zasadniczo trio w dość mało spotykanym składzie: perkusja, gitara i puzon. No, ale Niggli nigdy szablonowym twórcą nie był. Szablonowo nie zabrzmiało też to trio po dodaniu do niego najbardziej cenionego kwartetu saksofonowego Szwajcarii, grającego zasadniczo muzykę współczesną.
Wydawałoby się, że nic prostrzego - gra trio, a kwartet komentuje jego poczynania. Znamy coś takiego z przeszłości. Jednak Lucas zaaranżował ten materiał zupełnie inaczej. Owszem, ARTE pozostawało, częściowo, w roli "komentatora", jednakże w znakomitej większości po prostu uczestniczyło w kształtowaniu materii dźwiękowej. A ta była przednia. Tworzenie basowego fundamentu przez saksofon barytonowy i puzon pozostaje w pamięci do dziś. Pojawiające się unisona kwartetu saksofonowego w kontrapunkcie do gitary... Mniam, lubię takie rzeczy podobnie jak... no właśnie, wszystko to, jak się słucha wydaje się równie proste jak spaghetti ala carbonara, a przecież tak smaczne... Chwila, ale smaczne z dodatkiem dobrego wina. Tu winem była gra niepozornego Lucasa. Rewelacja. Pokręcone rytmy grane z łatwością francuskich walczyków.
I na deser, na koniec pierwszego setu coś co powaliło chyba wszystkich słuchaczy. ZOOM wyszedł, pozostało samo ARTE, które zagrało kompozycję Niggliego poświęconą Evanowi Parkerowi. Jedynie cztery soprany... No, ale za to jak?!
c.d.n.

Powitanie

Witajcie,
nie jestem przekonany do tej swojej akcji, ale co tam. Być może komuś się to na coś przyda. Innymi słowy Pavbaranov ma swojego bloga. O czym będzie? W głównej mierze o muzyce. Muzyce, którą lubię, kocham itd. Dlaczego, skoro mam już możliwość publikacji gdzie indziej? Być może by ukazywały się tu materiały, które gdzie indziej by się nie ukazały. Być może by zaprezentować jakieś szkice. I przede wszystkim po to, by odpowiadać na Wasze pytania, prośby. Jeśli jest zatem jakaś płyta, muzyka, jakiś koncert który można Wam przybliżyć - piszcie. W miarę możliwości odpowiem najszybciej jak się tylko da.
Pozdrawiam - Paweł