czwartek, 22 listopada 2007

Ladies of Jazz - Remixes

To nie będzie rzecz o tym, czy warto grać. Jedynie o recenzja pewnej płyty Ladies of Jazz - Remixes. Przyznam od razu, że nie wiem po co się ukazała. Płyta zawiera utwory takich wykonawczyń, jak Billie Holiday, czy Ella Fitzgerald. Daleki jestem od tego, by twierdzić, że "świętości" się nie rusza. Rusza, ale niech to ruszający czyni z głową.

Zatem... pierwsza recenzja w tym blogu.

Z całym szacunkiem dzika świnia. Kiedyś Kinior tak zatytułował płytę. Płyta była dobra. Dobra, to teraz bez szacunku i dzikości. Zostawmy też zacne zwierze w spokoju. Pozostaje "Z". Ostatnia litera alfabetu łacińskiego. Na szarym końcu...
Takie płyty jak ta, winny być właśnie na szarym końcu. Ba, ich w ogóle nie powinno być. Szary koniec to za mało.
Nie mam nic przeciwko remiksom. Jestem nawet w stanie pochylić głowę z szacunkiem przed stwierdzeniami, że remiksowanie jest sztuką. Jest.
Czasami.
Zwykłem jednak zastanawiać się nad różnymi rzeczami.
A to dokąd zmierza świat.
A to, jaka napisać frazę w piśmie procesowym.
A to,... po jakiego grzyba coś jest robione.
Po prostu.
Zastanawiałem się i zastanawiam od pewnego czasu po jakiego grzyba ludziska tworzą remiksy. Albo inaczej - co z takiego remiksu winno wynikać. Bo tworzą, bo mają ochotę. I tyle. Mają i już. Niczego nikt nie zmieni.
Niemniej jednak, jeśli już jakieś rzeczy tworzyć, to z sensem. Remix moim zdaniem winien zatem wnosić coś "w", a nie wykorzystywać "coś" do własnych celów. Inaczej bez sensu jest twierdzić, że jakiś remix jest jeszcze utworem X czy Y. Wówczas należy stwierdzić: utwór to mój, w którym wykorzystałem X czy Y muzykę.
Ladies of Jazz - Remixed idzie w pierwszym kierunku. Poszczególne utwory podpisane są imionami i nazwiskami raczej wielkich div jazzu (no może za wyjątkiem nieznaczącej kochanki prezydenta), które zostały... no niech tam, "zremiksowane".
Powstała muzyka taneczna, której autorzy kompletnie nie wiedzą o co chodziło kilkadziesiąt lat temu takim artystkom jak Billie Holiday czy Ella Fitzgerald. Muzyka odarta ze wszystkiego. Kiedy słucham przejmującej ballady "Strange Fruit" potwornie skrzywdzonej przez jakiegoś palanta, który chyba nie tylko muzycznych uszu nie ma, ale w ogóle jakichkolwiek, a nadto jest po prostu nieukiem i analfabetą, bo to coś, co słychać jest po prostu żałosne, to zastanawiam się po co?
Chyba jedynie po to, że komuś nie staje.
Talentu. Pomysłu na własne utwory. Na skomponowanie, zagranie czy zaśpiewanie. Przecież taneczne "Strange Fruit" to jak Marsz Żałobny zagrany w rytmie salsa. Choć i to byłoby bliższe jakiemuś - tym razem nowoorleańskiemu idiomowi. Taneczne rytmy, w które wkomponowano oryginalne utwory kilku artystek nawet z tym nie mogą mieć cokolwiek wspólnego.
Słuchać tego można. "Daje się" jak kiedyś (bo nie wiem, czy teraz) mówi Młodzież. Tylko po co? O niebo lepsze są propozycje różnych artystów grających pop. Z gracją. Z przekonaniem. Wychodzi im to dobrze.
W przeciwieństwie.
Zatem... z całym szacunkiem, szacunku dla czegoś takiego nie ma. I mieć nie będę miał.
Szkoda pieniędzy, szkoda czasu na słuchanie. Na uwagę też. I na czytanie tego tekstu również, chyba, że dzięki niemu czytelnik zaoszczędzi nieco grosza. Inaczej będzie zmuszony uśmiechać się na zorganizowanej przez siebie prywatce, słuchając i usiłując tańczyć to "coś". No, chyba, że... rozdajemy uśmiechy i udajemy swój wysublimowany gust.
"Wysublimowany". "Gust". Sorry, de gustibus non disputandum est. Czyżby...?

Brak komentarzy: