piątek, 31 maja 2013

Matthew Shipp, William Parker, Beans, Hprizm - Knives From Heaven

Całe szczęście, dokonania Matthew Shippa, są już dość dobrze znane. Wiadomo też nie od dziś, że oprócz grania nowoczesnego jazzu, wiele razy już próbował eksplorować hip-hop. W zasadzie ktoś, kto dobrze potrafi się poruszać po jego muzycznych drogowskazach może z dużą dozą prawdopodobieństwa ominąć to, co w twórczości Shippa, jest dla niego mniej interesujące.

Cóż, pomysł zarejestrowany pod tytułem "Knives from heaven" na pewno nie będzie należał do moich ulubionych z dyskografii pianisty. Zapoznawszy się ze składem, który nagrał płytę, można się spodziewać, że płyta prezentować będzie nie jazzowe, ale hiphopowe oblicze muzyków. Mam tu, nieco, zastrzeżeń do wydawcy. Otóż z okładki płyty wynika, że jest to album kwartetu w składzie: Matthew Shipp, William Parker, Beans i Hprizm. Fakt, obecność tych dwu ostatnich wskazywałaby na eksperymenty z hiphopem, niemniej jednak wskazanie dwu pierwszych, zasłużonych dla jazzu muzyków, na raczej głównie jazzowe oblicze tych nagrań. Dopiero wejście na stronę wytwórni wyjaśnia wszystko - album przypisany jest Antipop Consortium z udziałem Matthew Shippa i Williama Parkera. Nieco zmienia to postrzeganie proporcji, jakie może zawierać.

Nie znam się na hiphopie. Nie rusza mnie ta muzyka. Kompletnie. Nie będę się zatem o niej wypowiadał. Jedynie powiem jeszcze dwa słowa z punktu widzenia miłośnika gry Shippa i Parkera i znikam. Nic tu nie ma interesującego. Pewnie równie dobrze, zamiast Shippa wykorzystany mógłby zostać jakiś świeży i nikomu nieznany adept jakiejś fortepianowej szkoły. O Parkerze w zasadzie dość trudno się wypowiedzieć, bowiem jego kontrabasu prawie tu nie słychać.
Nie wiem, jak będą tę muzykę odbierać miłośnicy hiphopu, czy rapu. Nie mam najmniejszego pojęcia. Dla mnie ta muzyka, tutaj zawarta jest po prostu nudna. Niby sporo chce się dziać w warstwie muzycznej, problem, że w zasadzie nic z tego nie wynika. Znam przedsięwzięcia łączące hiphop z jazzem i śmiem twierdzić, że były one ciekawsze. Nawet pierwsze nagrania Antipop Consortium z Shippe, Jamalem, Brownem i Carterem. Tam coś było. Tu nie ma dla mnie nic. Szkoda.

Matthew Shipp, William Parker, Beans, Hprizm (Antipop Consortium) - Knives From Heaven, Thirsty Ear, THI57198, 2012

czwartek, 30 maja 2013

Bill Frisell - Blues Dream (diapazon.pl)

Niespecjalnie lubię ostatnie płyty Frisella. Co innego, te wczesne. I środkowe. Mniam! Palce lizać! Ale jego country i rockowe (?) oblicze mało mi pasowało. Jakby powrócił nieco do czasów sławnego trio wspólną płytą z Hollandem i Jonesem, ale... też mnie nie przekonała. Wstyd się przyznać, ale dopiero niedawno wpadła mi w ręce nieco wcześniejsza płyta "Blues Dream", którą, po recenzjach innych autorów kupowałem "z pewną taką nieśmiałością".

Do rewelacji z minionych czasów daleko. Jednak ta płyta ma swój czar. Blusowe sny. Jeśli popatrzeć na otwierający płytę utwór tytułowy - jak najbardziej tak. Miniaturka przywołuje obraz Delty Mississipi, senne obrazy z filmów o południu USA. Potem wchodzi się w ten krąg. Może jakaś Louisiana... A gitary brzmią niekiedy, jakby grał na nich stary Murzyn, przygrywający swoje senne opowieści łanom zbóż, drzewom, jakimś rzekom i... parnocie. W utworze Ron Carter niemal wyczuwalne jest gorące, parne popołudnie ze słońcem wysoko prażącym wszystko wokół. I nic się nie chce. Siesta. Kolejny utwór - Pretty Flowers Were Made for Blooming wprowadza podwieczorne klimaty. Potem jest wieczorna zabawa w stylu folk, czyli country przy dzwiękach Pretty Stars Were Made to Shine.

Where Do We Go? brzmi jak pytanie do dziewczyny podczas tej zabawy - gdzie teraz pójdziemy? Do ciebie? Do mnie? - nie jest tak piękna noc - zróbmy to pod gołym niebem. Nie dziwi zatem, że dźwięki "Like Dreamers Do są zapowiedzią snu, a Outlaws jest snem. What Do We Do? jest zastanawianiem się nad świtem, nad porankiem. Nie, nie opowiem Wam tego filmu do końca, niech będzie to Waszym odkryciem, znajdźcie tu własną pointę.

Cała płyta brzmi jak bajkowa opowieść o południu USA. Brzmi jak ścieżka dźwiękowa do filmu opowiadającym o jakiejś tajemnicy z Południa. Jeśli się wejdzie w tę konwencję, konwencji tej sprosta - płyta będzie się podobać i będzie się do niej wracać. Zwłaszcza, że w porównaniu z wcześniejszymi countrowymi poczynaniami Frisella jest ubarwiona brzmieniem blach i saksofonu. A że Frisell wyśmienitym aranżerem jest, o tym nie trzeba nawet wspominać. Jedynie czego szkoda, to, że wraz z odejściem Joeya Barona, gdzieś pogubiły się gęste, nietypowe rytmy.
Ale - OK!

Bill Frisell - Blues Dream, Nonesuch,7559-79516-2, 2001, recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl dnia 22.06.2002 r.

środa, 29 maja 2013

Crimson Jazz Trio - King Crimson Songbook Vol 1 (diapazon.pl)

No i macie mnie. A w zasadzie, to Oni mają. Wiele już razy, na widok, a w zasadzie dźwięk klasycznego tria jazzowego, w dodatku w sposób niemal klasycznie grającego, jakim jest trio z fortepianiem, praktycznie spluwałem przez lewe ramię, rozglądając się niemal za jakimś egzorcystą, który byłby w stanie odprawić z kwitkiem kolejne trio grające jak kolejne trio, które gra dokładnie jak trio itd. ad libitum, bez końca...

Crimson Jazz Trio jest triem jak najbardziej klasycznym: fortepian, bas, perkusja. Nic więcej. Aha, tyle, że zamiast kontrabasu jest bezprogowa gitara basowa. Jeszcze gorzej, bo w jazzie lubię mięso akustycznego kontrabasu, basówki pozostawiając muzyce rockowej, popowej i jakiej tam jeszcze. No może funk. Jeśli funk jest jazzem, to tu może być gitara basowa. Cóż, schematy, przyzwyczajenia... i w mordę. Powinienem bowiem nie lubić tego tria. Ba, powinienem go nie lubić w dwójnasób, bo jeszcze w całości materiał zebrany na płycie składa się z ni mniej ni więcej, ale wyłącznie utworów King Crimson, które w wersji oryginalnej uważam za genialne i praktycznie nie nadające się do dalszej obróbki.

Pomysł jednak okazał się udany. Awangardowe utwory rockowe okazały się świetną bazą kompozytorską, do prowadzenia jazzowych dialogów między trzema muzykami, z których jeden - Ian Wallace pamięta przecież również pracę w King Crimson. Tym razem muzyka diabelnie swinguje, pozostawiając jednak w dalszym ciągu główne rysy kompozycji Frippa. Zmiany tempa, nastroju, kontrapunkty... Nieistotne czy Crimson Jazz Trio sięga po utwory z początku kariery pierwowzoru, czy z nowszych płyt. Zawsze pozostaje podana ze smakiem uczta.

Trio potrafiło zaserwować to, co nie udawało się najlepszym, uczynić z rockowych utworów materię jazzową w sposób taki, jakby zawsze to był jazz. Jednocześnie w żaden sposób nie jest odczuwalny brak owego "elementu dodanego", którego tak mi brakuje w jazzowych interpretacjach muzyki rockowej. Tego "czegoś" w zamian. Na "King Crimson Songbook" to jest. Ta muzyka, w przeciwieństwie do wielu prób tego typu, brzmi autentycznie.

Fajne granie. Po prostu. Nic dodać, nic ująć.

Crimson Jazz Trio - King Crimson Songbook Vol 1, Voiceprint, VP 373, 2005; recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl dnia 10.11.2006 r.

wtorek, 28 maja 2013

Marilyn Crispell - Live In Zurich (diapazon.pl)

Najpierw będzie o mnie. Lubię chyba dawać ludziom przyczynek do twierdzenia, że jestem megalomanem. Egoistą także. Bądź nawet.
Nie słuchałem takiej muzyki miesiące całe. Teraz słucham obok siebie hard rocka, punka, nu metalu, grunge, folka, industrialu. Wszystkiego. Cała muzyka daje szczęście. Uśmiecha się do mnie. Ale...

Włączyłem płytę pani, którą wielbię. Może wielbiłem za to co robiła bardziej niż to co robi w chwili obecnej, jednakże... panie i panowie, czapki z głów. Marilyn Crispell, bo o niej mowa, w latach, kiedy grywała z Braxtonem, grywała muzykę tak dogłębnie dosadną, że trudno było nie dać jej dojść do siebie. Do głębi.

Kiedy jeszcze dźwięki dobywają się z realizacji koncertu, kiedy mam świadomość, że każda zagrana nutka powstała tu i teraz (raczej tam i wtedy), wówczas wiem: to muzyka, która jest w nich. Cudne, kłębowiska, pozornie niespójnych akordów napotykające spiętrzenia perkusyjnych trylów. Gdzieś mruczący bas. Nic tu nie jest proste, nic nie wynika z siebie, nic nie kontynuuje poprzedniego. Tylko dźwięk, w dźwięk powstający w danej chwili. Z drugiej strony, olbrzymia dyscyplina. Wbrew temu co napisałem, nie jest to nieokiełznana feeria przypadkowych dźwięków. Fakt, że następujące po sobie dźwięki, pasaże, nie wynikają wprost z poprzednich, wcale nie przeczy, że muzyka ta ma jakąś konstrukcję. Może powstającą właśnie podczas koncertu. Podczas tych kilkudzisięciu minut, w których tak bardzo chciałbym uczestniczyć. Przynajmniej jako słuchacz. To jest właśnie coś, co we free cenię najbardziej. Dającą się wychwycić konsekwencję, z pozoru sprzecznych fraz. Wolność konstrukcji, ale konstrukcji, którą można usłyszeć. Nie znasz następnego dźwięku, ale kiedy już zapadnie, to jest niemal oczywisty, choć... niespodziewany. To moja muzyka. Moje dźwięki.

"Live in Zurich" jest płytą doskonałą. Muzyką, gdzie trójka muzyków bądź co bądź pochodzących z różnych środowisk, odnalazła porażającą spójność przekazu. Każdy dźwięk dociera do samych trzewi. Gotuje krew. Każdy dźwięk buduje Twoją (a przynajmniej moją) świadomość od nowa. I za te wszystkie dźwięki - dzięki.

Marilyn Crispell - Live In Zurich, Leo Records, LR 122, 1989, recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl dnia 1.10.2007 r.

Kahil El'Zabar Tri-Factor - The Power (diapazon.pl)

Ta płyta Kahila El'Zabara wpisze się zapewne w pasmo poprzednich, dobrze przyjętych przez odbiorców płyt. Dzięki recenzjom Macieja Karłowskiego muzyk ten został wreszcie w Polsce zauważony. Dotychczasowe "sukcesy" wiązały się jednak z bardziej przystępnymi pomysłami El'Zabara. Na płycie "The Power" wydanej przez niezależną wytwórnię CIMP - El'Zabar porzuca nowoczesny mainstream, którym mamił nas na wspólnej płycie z Archie Sheppem i powraca w rejony awangardy, z którą utożsamiany jest od około 30 lat.

Gdy dowiedziałem się z zapowiedzi, że płytę ma nagrać tak nietypowy skład instrumentalny jak: bębny, saksofon (wówczas myślałem, że barytonowy - okazało się, że basowy i kontrabasowy) oraz skrzypce - byłem z jednej strony ciekawy jakąż to muzykę wymyślić można na taki zespół, z drugiej zaś pełen obaw, czy witalna, pierwotna muzyka El'Zabara może zaistnieć i w takim kontekście. Spieszę donieść - istnieje i ma się dobrze. El'Zabarowi na tej płycie pomagają Hamiet Bluiett i Billy Bang. Muzyka w dalszym ciągu ma pierwotną witalność, swinguje, ale inaczej - jest to swing afrykańskiej dżungli.

Materiał muzyczny, dla osób, które spotkały się już z muzyką Ritual Trio lub The Ethnic Heritage Ensemble nie będzie zaskoczeniem. Są tu zawarte tak znane przeboje (tak chyba należy je określić) El'Zabara jak "Space of No Pain" znany z dziesiątków już wykonań prowadzonych przez niego grup. Również muzyka dla tych, którzy zespoły El'Zabara znają nie będzie niczym nowym. Rytualna niemal perkusja lidera i swobodne linie dwu instrumentów melodycznych. Oryginalne zestawienie tych instrumentów oraz kunszt wykonawczy Bluietta i Banga sprawiają, że pomimo niezaprezentowania żadnej nowej koncepcji muzyka ta brzmi w dalszym ciągu świeżo.

Prawdopodobnie odbierana będzie też jako awangarda. Ja osobiście daleki jestem od takiej charakterystyki muzyki zawartej na tej płycie. Nie tylko dla tego, że trudno za awangardę uznać muzykę prezentowaną przez 30 lat w niemal niezmienionej co do koncepcji formie. Owe 30 lat spowodowało, że środek współczesnego jazzu zaakceptował koncepcje awangardowe sprzed lat - muzyka awangardy stała się zatem o wiele łatwiejsza w odbiorze.

Jeśli zatem mówić o "The Power" w kategoriach awangardy, to jedynie w znaczeniu ciągłego poszukiwania przez El'Zabara nowych niekonwencjonalnych zestawień instrumentalnych, które w dalszym ciągu podporządkowane są idei jazzu. Awangardę słychać również w podejściu muzyków do swych instrumentów. Saksofon, który spełnia rolę gitary rytmicznej, skrzypce zawodzące w stylu country w utworach o afrykańskim rodowodzie, pokrzykiwania lidera - wszystko by poszerzyć możliwości skromnego przecież składu instrumentalnego zespołu.

Każdy z nas muzykę tę odbierze inaczej - nie wątpię nawet, że tych, którzy przyzwyczajeni i zachwyceni są takim nieporozumieniem jak klasycyzm W. Marsalisa muzyka ta znudzi lub będzie pozbawionym sensu zgiełkiem. Mnie El'Zabara słucha się wyśmienicie i to niezależnie od tego, czy są to dynamiczne, skowyczące dżunglą utwory w stylu "Space of No Pain (take 3), gdzie dynamicznej improwizacji Banga towarzyszą pokrzykiwania (bo chyba nie śpiew) El'Zabara, czy też natchniona ballada "Katon", czy też przepiękna pieśń nawiązująca do muzyki afrykańskiej i grana przez lidera na thumb piano - "Moment's Resolution".

Na koniec zwyczajowo już niemal należy stwierdzić, że nagranie pochodzące z wytwórni CIMP jest zrealizowane mistrzowsko od strony technicznej.

Kahil El'Zabar Tri-Factor - The Power, CIMP #205, 2000; recenzja pierwotnie ukazała się na Diapazon.pl

poniedziałek, 27 maja 2013

Ned Rothenberg - Intervals (diapazon.pl)

Najpierw będzie o przyznawaniu się bez bicia. O moich ułomnościach i uprzedzeniach, których nie powinienem mieć. Już nie. Nie teraz, po latach słuchania muzyki. Po latach otwierania uszu i umysłu na nowe dźwięki i pomysły muzyków. Po latach, w których dostawałem po głowie, bo muzyka, do której uprzedzałem się jeszcze jej nie słysząc okazywała się cudowna, wspaniała, niekiedy genialna.

Zatem, przyznając się bez bicia, do muzyki granej solo na instrumentach dętych podchodzę jak pies do jeża. W dodatku nie mój, bo głupie bydle nie jeden raz nos skuło na tym przemiłym zwierzątku. Nie wiem dlaczego - może jest to efekt pierwszych, zgoła niedobrych doświadczeń z tego typu graniem - ale sięgając po kolejną płytę nagraną solo np. na saksofonie mam przeświadczenie, że to co za chwilę usłyszę nie wzbudzi mojego zachwytu, ba znudzi po pierwszych dźwiękach, nachalnie sugerując, że muzyk nie miał pomysłu na zagranie swego recitalu solo.

Z jednej strony bowiem, nic lepszego się nie może muzykowi zdarzyć, jak jedynie oparcie się o swoje pomysły, swoją swobodę, wolność kreacji. Nikt nie przeszkadza, do nikogo nie trzeba się dostosować, nikogo innego słuchać. Z drugiej jednak strony spalić taki recital bardzo prosto. No i by zaciekawić słuchacza trzeba doprawdy wytrawnego zarówno kompozytora, jak i improwizatora (jeśli mamy na myśli muzykę improwizowaną). Tylekroć już dostałem po uszach i nosie.

Do Neda Rothenberga mam duże zaufanie, bo muzyk to wytrawny. Wspaniały, nietuzinkowy kompozytor i improwizator. Szkoda, że tak słabo znany (a może jedynie mnie się tak wydaje?) w naszym kraju. Dwupłytowy album, nagrany solo, wprawdzie na czterech różnych instrumentach, jednak zawsze solo i bez nakładek, wydawał się być dużym wyzwaniem, zwłaszcza, że ostatnio nieco zaniedbałem (lub jak kto woli postanowiłem odpocząć nieco od jazzowych dźwięków) słuchanie muzyki tego typu.

Nic bardziej mylącego. Ledwie skończyła się pierwsza płyta, w odtwarzaczu znalazła się druga. Cudowna muzyka. Cudowna dźwiękowa kreacja. Skutkiem użycia na pierwszej różnego instrumentarium (shakuhachi oraz klarnety, w tym basowy), nagrania tu zawarte są bardziej zróżnicowane brzmieniowo. Druga to królestwo saksofonu altowego. Zawsze byłem i pewnie już tak mi pozostanie, pod wielkim wrażeniem brzmienia shakuhachi. Koi nerwy. Doskonale wpływa na samopoczucie. Podobnie jest tym razem. Utwory zagrane na tym flecie są delikatne, można rzec pastelowe. Zresztą cała pierwsza płyta jest pastelowa. Rothenberg - choć przecież potrafi grać bardzo ostro i zdecydowanie - jest moim zdaniem jednym z większych liryków pośród muzyków awangardowych. Stąd też słuchanie jego "Interwałów" jest jak romantyczna podróż przez cudowny krajobraz. Tym razem dźwięków. Druga z płyt może rodzić skojarzenia z najsłynniejszym albumem nagranym solo na alcie - "For Alto" Anthony'ego Braxtona. Może, nie musi. Szczerze powiedziawszy (to już drugi raz podczas pisania tego krótkego tekstu), wysłuchałem tej płyty kilkakrotnie i zasłuchawszy się w te dźwięki nigdy nie chciałem nawet czynić tych porównań. Rothenberg ma swój świat muzyki. Prezentuje ją konsekwentnie. Tym razem w 19 nagraniach do zasłuchania. Wszystkich jednocześnie bardzo swobodnych w formie, jakże precyzyjnie skomponowanych. To nie sprzeczność. To synergia.

Polecam.

Ned Rothenberg - Intervals. Solo Work for Woodwinds, 2001, Animul, Ani 101-2, 2002; recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl dnia 4.09.2006 r.

Joe Lovano - Flights Of Fancy. Trio Fascination. Edition Two

Joe Lovano do bardziej awangardowych rejonów jazzu sięgnął po raz pierwszy chyba wraz ze swoim septetem z końcem lat 80. Potem były trzecionurtowe płyty z Schullerem oraz hołd Sinatrze. Z drugiej strony z triowymi składami Lovano spotykamy się przecież nie po raz pierwszy.

Kiedy dowiedziałem się, że nowa część Trio Fascination jest nagrana przez cztery różne składy spodziewałem się, że znów będą to zespoły typu Lovano z towarzyszeniem sekcji rytmicznej. Nieco później znane mi były składy, a te były niepokojące: Lovano z towarzyszeniem grającego na harmonijce ustnej Thielemansa oraz fortepianem Wernera, z Douglasem i Dresserem, z Drewesem i Baronem. Należało się spodziewać muzyki nietuzinkowej. I tak jest w istocie. Nowa odsłona fascynacji triem przez Lovano w istocie jest niespotykana. Lovano przedstawia się jako multiinstrumentalista, nie tylko potrafiący zagrać w każdym możliwym do pomyślenia składzie (jest tych zestawów na płycie jedenaście), ale też z rozmysłem ekplorujący wszelkie możliwości jakie daje tak wydawałoby się mały skład jak trio. Pośród tych składów trójkowych są trzy bardzo osobliwe, a mianowicie składające się ze zgranych wspólnie ze sobą dwu różnych grup.

Jaki jest Lovano na tej płycie? Doskonały! Myślę, że to do czego nas przyzwyczaił najbardziej ukryte jest w nagraniach z Brownem i Muhammadem. Wprawdzie nie nazbyt podoba mi się zwykle gra tego ostatniego, jednakże w utworach zawartych na tej płycie sprawdza się, dając muzyce tego tria odpowiednio swingujący drive. Pozostałe składy zbliżają Lovano do awangardy. Wprawdzie jak to zwykle u Lovano bywa, jest to awangarda cudownie osadzona w tradycji, ale przecież taki Lovano jest. Z jednej strony na wskroś nowoczesny, z drugiej bardzo tradycyjny. W tych innych składach jawi się już to jako wielki liryk saksofonu - to w nagraniach z Thielemansem, które nota bene brzmią zaskakująco, jeśli chodzi o zestawienie instrumentalne - już to, jako zadziorny awangardysta w składach z Dresserem i Douglasem (myślę, że współbrzmienie Lovano i Dressera jest najbardziej pozostającym w pamięci), i przede wszystkim chyba z Drewesem i Baronem.

Na płycie tej Lovano po raz kolejny pokazuje też, że jest wprawnym multiinstrumentalistą, zasiadającym niekiedy za perkusją i przede wszystkim, chyba jednym z najwybitniejszych współczesnych muzyków grających na instrumentach stroikowych. Zmysł melodyczny i rytmiczny lidera już dawno opuścił rejony wybitnego, ale jednak straight ahead'u, do którego nas i przyzwyczaił, i z którego chyba najbardziej jest znany. Lovano obecnie to muzyk totalny, jeden z najwybitniejszych przedstawicieli sceny jazzowej przełomu wieków. W nowy wiek wchodzi z albumem, który potwierdza jego wielką klasę. Zastanawiam się, czy po przenicowaniu składu jazzowego tria na wszystkie strony Lovano jeszcze będzie próbował do niego powrócić, a jeśli tak, to jakie to będzie trio. Zresztą nieważne, już z niecierpliwością oczekuję następnej płyty tego muzyka.

Joe Lovano - Flights Of Fancy. Trio Fascination. Edition Two, Blue Note, 7243 5 27618 2 1, 2001; recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl dnia 15.05.2002 r.

niedziela, 26 maja 2013

Copenhagen Art Ensemble - Don't Mention The War (diapazon.pl)

Przyznam, że mój ulubiony świat muzyczny, oscyluje wokół niewielkich składów. Przede wszystkim tutaj mogę posłuchać wszelkich interakcji między muzykami, wsłuchać się w brzmienie wybranego muzyka, dostrzec wszelkie różnice w artykulacji, w sposobie gry, w myśleniu.

Duże składy siłą rzeczy nie stawiające na indywidualności, są obchodzone przeze mnie dość dużym łukiem. Tym niemniej jednak, od kilku tygodni, uszy me cieszą dźwięki zagrane przez Copenhagen Art Ensamble na płycie "Don't Mention The War".

Płyta wywołuje już miłe refleksje zanim zapoznamy się z muzyką, albowiem okładkę zdobi obraz Eugene'a Delacroix. Sama płyta, nadrukiem przywodzi zaś na myśl skojarzenia z longplayami. Duńczycy zadanie z oprawy graficznej odrobili zatem na piątkę. Nie grafiką jednak muzyka żyje, choć okładki jazzowych płyt, to w ogóle temat na oddzielną i być może ciekawą dyskusję.

Zespół, za wyjątkiem udziału w nagraniu płyty "Open, Coma" Tima Berne'a, nie jest mi zupełnie znany. Także czternastu muzyków nań się składających, praktycznie nie porusza żadnych komórek pamięci (są wyjątki, ale pomińmy je w tej chwili). Nie jest to zresztą bardzo istotne, albowiem koncepcja gry jest bardzo ściśle podporządkowana grze zespołowej. Nie ma tu solisty, czy nawet solistów, którym towarzyszą pozostali muzycy. Muzyka prezentowana jest jako pewien monolit dźwiękowych barw. Udział Jakoba Riisa obsługującego laptopa powoduje, że płyta winna być przedmiotem zainteresowania szukających "nowych dźwięków" w muzyce. Poczesne miejsce w muzyce zajmuje też głos. Słowa, czy sylaby wymawiane (wykrzykiwane) przez muzyków, jakby parafraza rapu w jakimś "operowym" wydaniu.

Jeśli nie gra solowa, to co? Barwy! Potężny aparat wykonawczy, z laptopem, wiolonczelą, bogactwem dęciaków, głosami - barwami skrzy tę muzykę. Podobać się mogą również kompozycje, złożone, zmienne, wyłaniające wciąż to jakieś mniejsze składy z czternastoosobowego ansambla, na przemian rozrzedzające i zagęszczające muzyczną akcję.

Mnie się ta płyta podoba, ale nikogo nie namawiam do jej posłuchania. Prezentowany świat dźwięków albo trafia we wrażliwość słuchacza, albo pozostanie mu kompletnie obcy.

Copenhagen Art Ensemble - Don't Mention The War, Stunt, STXCD20512, 2005, recenzja pierwotnie ukazała się w Diapazon.pl dnia 28.01.2007 r.

Nadchodzi jazz! Czyli od niedzieli do niedzieli w Krakowie

Krótko i bez zbędnych słów. Program koncertów jazzowych w Krakowie i okolicach na najbliższe siedem dni (od 26.05.2013 r.)

26.05.2013 r.
High Definition (Michał Śliwa - sax, Piotr Orzechowski - p, Alan Wykpisz - b, Patryk Dobosz - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

Choice (Paweł Wszołek - b, Tomasz Białowolski - Fender Rhodes, Łukasz Kokoszko - g, Szymon Madej - dr); PiecArt, g. 21:30

27.05.2013 r.
Traditional & Swing Jam Session (Marek Michalak - tb, Wojtek Groborz - p, Jan Gonciarczyk - b, Wiesław Jamioł - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

Choice (Paweł Wszołek - b, Tomasz Białowolski - Fender Rhodes, Łukasz Kokoszko - g, Szymon Madej - dr); PiecArt, g. 21:30

28.05.2013 r.
V Speed (Tomasz Kubiela - g, Łukasz Bylica - b, Łukasz Płatek - sax, Krzysztof Rozwadowski - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

Opalińska/Whates Duo (Mira Opalińska - p, Douglas Whates - b); PiecArt, g. 21:30

29.05.2013 r.
Homburger/Guy/Niggli Trio - Krakow Jazz (Maya Homburger - v, Barry Guy - b, Lucas Niggli - dr); Alchemia, godz. 20.00

Latin Jazz Jam Session (Kuba Pach - tp, Szymon Kamykowski - sax, Tadeusz Leśniak - p, Andrzej Rusek - b, Marek "Smok" Rajss - perc, Łukasz Kurzydło - perc, Bartek Staromiejski - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

Opalińska/Whates Duo (Mira Opalińska - p, Douglas Whates - b); PiecArt, g. 21:30

30.05.2013 r.
Sweet’n’Sour (Małgorzata Moskiewicz - voc, Roman Bardun - p, Wojciech Szwugier - b); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

Mateusz Pałka Trio (M.Pałka-p, A.Wykpisz-db, G.Pałka-dr); PiecArt, godz. 21:30

31.05.2013 r.
Niteline Jazz: Back to the Roots (Waldemar Gołębski - EWI, Tomasz Kobiela - g, Michał Rapka - b, Michał Peiker - dr); Restauracja Gródek, godz. 20.00

Piano Bench Jazz Trio (Alex Baboian - g, Dylan Coleman - b, Marton Juhasz - dr); PiecArt, godz. 21:30

1.06.2013 r.
Przemysław Strączek International Trio (Przemysław Strączek - g, Francesco Angiuli - b, Flavio Li Vigni - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

Piano Bench Jazz Trio (Alex Baboian - g, Dylan Coleman - b, Marton Juhasz - dr); PiecArt, godz. 21:30

Jacek Korohoda: Window To The Backyard (Jacek Korohoda - g, Lech Popławski - voc, v, Waldemar Gołębski - keybs, EWI, Józef Michalik - bg, Łukasz Sobczyk - dr); Milestone Jazz Club, godz. 21:00

2.06.2013 r.
Volume (Mikołaj Trzaska - reeds, Peter Friis Nielsen - gb, Peter Ole Jorgensen - dr); Alchemia, godz. 20.00

Witold Chronowski Trio (Witold Chronowski - g, Jan Gonciarczyk - b, Andrzej Popiel - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:00

Gawęda/Wykpisz/Dobosz Experiment (M.Gawęda-p, A.Wykpisz-db, P.Dobosz-dr); PiecArt, godz. 21:30


Miejsca:
Alchemia - Estery 5
Restauracja Gródek - Na Gródku 4
Harris Piano Jazz Bar - Rynek Główny 28
PiecArt - Szewska 12
Milestone Jazz Club - Nadwiślańska 6 (Qubus Hotel)

Koncerty, które uważam za szczególnie ciekawe, bądź te, na które się mam zamiar wybrać wyróżniłem pogrubieniem.
Kluby, muzycy, zespoły, których koncerty się nie pojawiły na tej liście, a które chciałyby zostać uwzględnione - proszę o kontakt, na pewno koncert zostanie dopisany.

Norris Trio - Ascensión Libre

Nie wiem, czy potrzebowałbym palców drugiej ręki, by wyliczyć znanych mi muzyków jazzowych z Argentyny. Być może to odległość Ameryki Południowej od głównych miejsc grania jazzu z punktu widzenia Europejczyka, być może w istocie niewielu tam ciekawych jazzmanów jest. Trudno powiedzieć. A ja uwielbiam być zaskakiwany nieznaną muzyką. Dobrą muzyką.
Na Norris Trio wpadłem czytając jeden z blogów, który chwalił mające się właśnie odbywać w tym tygodniu koncerty Norris Trio w Argentynie, promujące ich najnowszą płytę "Ascensión Libre". Sięgnąłem po muzykę. I nie żałuję.
Jak sama nazwa zespołu wskazuje, jest ich trzech. Enrique Norris, Maximiliano Kirszner i Pablo Diaz. Zdecydowanie jednak więcej brzmień, niż wyłącznie oczekiwane od tercetu. Lider bowiem, oprócz grania na trąbce, wykorzystuje również fortepian i Fender Rhodes. Niekiedy dźwięki trąbki współuczestniczą z fortepianowymi. Normalnie powiedziałbym nakładki, po tym jednak co zrobił Nicholas Payton na jednym z koncertów, również w trio, nie jestem już taki pewny. Ten aspekt zatem pozostawiam bardziej dociekliwym, samemu oddaję się po prostu muzycznej uczcie.
Zaprezentowana muzyka rozpościera się gdzieś pomiędzy improwizacyjną swobodą, zdecydowanie ku niej ciążąc, a zaplanowanymi kompozycjami. I znów można byłoby się zastanawiać, do jakich dokonań wcześniejszych jest ona podobna. Tyle bowiem już muzyki zostało nagranej, że doprawdy ciężko jest zaskoczyć czymś zdecydowanie odcinającym się od przeszłości. I według mnie, wcale nie o to chodzi. Chodzi o to, by przekaz był autentyczny. Bym nie czuł się oszukiwany przez doskonale wyuczonych muzyków, którzy są w stanie zestawić doskonale wyuczone zagrywki i zbudować z tego coś, co - w zasadzie - doskonale znamy. Nie wiem, czy można to opisać w kategoriach muzykologicznych: w jaki sposób pojawia się w muzyce ten dreszcz świeżości, autentyczności. Wydaje mi się, że jest to wyłącznie odczucie słuchacza i - prawdopodobnie - jego muzycznego osłuchania i doświadczeń z podobną muzyką. W przypadku Norris Trio i Ascensión Libre jak to mówią w pewnym niezbyt ciekawym programie: jestem na tak. W zasadzie przekonuje mnie cały muzyczny przekaz jaki tutaj się znalazł. Ciekawe improwizacje wszystkich muzyków, ujęte w bardzo skondensowane formy. Przede wszystkim jednak ta muzyka "gra". Niesie jakiś emocjonalny ładunek, któremu się wierzy. I to chyba jest najważniejsze.
Szczególnie chciałbym wyróżnić grę Pablo Diaza, perkusisty. Według mnie, materiał zawarty na nagraniu, w dużej mierze ową świeżość i autentyczność, o której wspominałem, zawdzięcza właśnie Diazowi.
I jakoś nie podałem żadnych muzycznych drogowskazów. Nie muszę. Jest ona łatwo dostępna dla każdego, kto zechce się zagłębić w przepastne archiwa Bandcamp i poświęcić chwilę na słuchanie. Nawiasem mówiąc namawiam na przesłuchanie też innych udostępnionych tam nagrań Norris Trio.

Norris Trio - Ascensión Libre, enoane Records 22, 2013; nagrań można posłuchać pod tym adresem: Norris Trio - Ascensión Libre

sobota, 25 maja 2013

Dave Douglas - Time Travel

Dave Douglas nagrał kilka wspaniałych płyt. Bodaj jedną genialną. Przynajmniej tak mi się wówczas wydawało. Potem, po latach eksperymentowania z przeróżnymi składami zrobił woltę w stronę... Cóż, od lat wydaje mi się, że jedyne co robi, to mniej lub bardziej udanie tworzy "w stylu". Przede wszystkim Milesa Davisa, choć odwołań do muzyki wielkich mistrzów z przed lat jest zdecydowanie więcej. Niezależnie, od tego, czy są to składy elektryczne, czy też akustyczne, zawsze mam wrażenie przepełnienia tej muzyki, twórczością kogoś sprzed wielu lat. Najczęściej jest to Davis. Doszło do tego, że niekiedy miewam wrażenie, że nowe kompozycje Douglasa są jakby kalką dokonań muzyki jazzowej gdzieś od końca lat 50 po wczesne 70 ubiegłego wieku. Odwoływanie się do Davisa, zauroczenie jego twórczością jest też obecne u całej rzeszy młodych muzyków, którzy poszli jego śladami.

Nie inne wrażenie mam, słuchając bodaj najnowszej propozycji, zatytułowanej "Time Travel". Z dzisiejszego punktu widzenia, z mojego punktu widzenia, mainstreamowe granie trącające myszką. Trącające m.in. drugim kwintetem Davisa, choć muzycznych odwołań, szczególnie do mainstreamu lat 50 i 60 ubiegłego wieku, można byłoby znaleźć zdecydowanie więcej. Co z tego, że fajnie zagrane, co z tego, że kompozycje może i dobre. Każdy z utworów, które Douglas miał do zaprezentowania na tym nagraniu powoduje u mnie wrażenie, że jest to jakiś odrzut, z któreś płyty, któregoś muzyka sprzed 40, czy 50 lat. Być może nawet, niektórym muzykom, szczególnie tym na początku swej drogi, mógłbym to wybaczyć. Niestety w przypadku Douglasa nie mam tyle pobłażliwości. W przeszłości, dał się poznać jako muzyk o nieprzeciętnej wyobraźni, wrażliwości i dysponujący obłędną techniką. Trzy atrybuty, które powodowały, że każdej jego płyty, każdego koncertu wyczekiwałem i za każdym razem robiłem sobie ucztę słuchając nowych nagrań. Dziś jego muzyka jest nie tylko przewidywalna, ale ociera się wręcz o kalkę dokonań innych twórców sprzed lat. A przecież, Douglas mógłby tworzyć swoją własną. Niech i ma jakieś korzenie, ale niech będzie to jego muzyka, a nie kompilacja utworów "w stylu". Jeśli chciałbym posłuchać tych muzyków, sięgnąłbym po ich oryginalną twórczość, a nie po wykład Douglasa na temat jak należy grać i komponować muzykę jak X, Y czy Z. Mam z tą muzyką jeszcze jeden, wielki problem. Gdzieś mi się zgubiło poczucie szczerości tej muzyki. Gdzieś jest ona odgrywana przez muzyków, a nie grana. Można grać dowolny gatunek, sięgać po dowolne inspiracje, ale grając winno się zachować szczerość. Wobec siebie i wobec słuchaczy.

Mówiąc zatem dosadnie Douglas marnuje swój talent. Ten - wydawać by się mogło - nieprzeciętny twórca, zaczął tworzyć przewidywalną muzykę. I to już jest grzech. Zwłaszcza, że to już nie pierwszy raz. Cóż z tego, że komuś się nagranie to (jak i wiele innych spośród ostatnich poczynań Douglasa) może podobać. Ja od niego wymagam wiele więcej.

Dave Douglas - Time Travel (Greanleaf Music #GRE-CD-1030, 2013)