Najpierw będzie o przyznawaniu się bez bicia. O moich ułomnościach i uprzedzeniach, których nie powinienem mieć. Już nie. Nie teraz, po latach słuchania muzyki. Po latach otwierania uszu i umysłu na nowe dźwięki i pomysły muzyków. Po latach, w których dostawałem po głowie, bo muzyka, do której uprzedzałem się jeszcze jej nie słysząc okazywała się cudowna, wspaniała, niekiedy genialna.
Zatem, przyznając się bez bicia, do muzyki granej solo na instrumentach dętych podchodzę jak pies do jeża. W dodatku nie mój, bo głupie bydle nie jeden raz nos skuło na tym przemiłym zwierzątku. Nie wiem dlaczego - może jest to efekt pierwszych, zgoła niedobrych doświadczeń z tego typu graniem - ale sięgając po kolejną płytę nagraną solo np. na saksofonie mam przeświadczenie, że to co za chwilę usłyszę nie wzbudzi mojego zachwytu, ba znudzi po pierwszych dźwiękach, nachalnie sugerując, że muzyk nie miał pomysłu na zagranie swego recitalu solo.
Z jednej strony bowiem, nic lepszego się nie może muzykowi zdarzyć, jak jedynie oparcie się o swoje pomysły, swoją swobodę, wolność kreacji. Nikt nie przeszkadza, do nikogo nie trzeba się dostosować, nikogo innego słuchać. Z drugiej jednak strony spalić taki recital bardzo prosto. No i by zaciekawić słuchacza trzeba doprawdy wytrawnego zarówno kompozytora, jak i improwizatora (jeśli mamy na myśli muzykę improwizowaną). Tylekroć już dostałem po uszach i nosie.
Do Neda Rothenberga mam duże zaufanie, bo muzyk to wytrawny. Wspaniały, nietuzinkowy kompozytor i improwizator. Szkoda, że tak słabo znany (a może jedynie mnie się tak wydaje?) w naszym kraju. Dwupłytowy album, nagrany solo, wprawdzie na czterech różnych instrumentach, jednak zawsze solo i bez nakładek, wydawał się być dużym wyzwaniem, zwłaszcza, że ostatnio nieco zaniedbałem (lub jak kto woli postanowiłem odpocząć nieco od jazzowych dźwięków) słuchanie muzyki tego typu.
Nic bardziej mylącego. Ledwie skończyła się pierwsza płyta, w odtwarzaczu znalazła się druga. Cudowna muzyka. Cudowna dźwiękowa kreacja. Skutkiem użycia na pierwszej różnego instrumentarium (shakuhachi oraz klarnety, w tym basowy), nagrania tu zawarte są bardziej zróżnicowane brzmieniowo. Druga to królestwo saksofonu altowego. Zawsze byłem i pewnie już tak mi pozostanie, pod wielkim wrażeniem brzmienia shakuhachi. Koi nerwy. Doskonale wpływa na samopoczucie. Podobnie jest tym razem. Utwory zagrane na tym flecie są delikatne, można rzec pastelowe. Zresztą cała pierwsza płyta jest pastelowa. Rothenberg - choć przecież potrafi grać bardzo ostro i zdecydowanie - jest moim zdaniem jednym z większych liryków pośród muzyków awangardowych. Stąd też słuchanie jego "Interwałów" jest jak romantyczna podróż przez cudowny krajobraz. Tym razem dźwięków. Druga z płyt może rodzić skojarzenia z najsłynniejszym albumem nagranym solo na alcie - "For Alto" Anthony'ego Braxtona. Może, nie musi. Szczerze powiedziawszy (to już drugi raz podczas pisania tego krótkego tekstu), wysłuchałem tej płyty kilkakrotnie i zasłuchawszy się w te dźwięki nigdy nie chciałem nawet czynić tych porównań. Rothenberg ma swój świat muzyki. Prezentuje ją konsekwentnie. Tym razem w 19 nagraniach do zasłuchania. Wszystkich jednocześnie bardzo swobodnych w formie, jakże precyzyjnie skomponowanych. To nie sprzeczność. To synergia.
Polecam.
Ned Rothenberg - Intervals. Solo Work for Woodwinds, 2001, Animul, Ani 101-2, 2002; recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl dnia 4.09.2006 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz