Najpierw będzie o mnie. Lubię chyba dawać ludziom przyczynek do twierdzenia, że jestem megalomanem. Egoistą także. Bądź nawet.
Nie słuchałem takiej muzyki miesiące całe. Teraz słucham obok siebie hard rocka, punka, nu metalu, grunge, folka, industrialu. Wszystkiego. Cała muzyka daje szczęście. Uśmiecha się do mnie. Ale...
Włączyłem płytę pani, którą wielbię. Może wielbiłem za to co robiła bardziej niż to co robi w chwili obecnej, jednakże... panie i panowie, czapki z głów. Marilyn Crispell, bo o niej mowa, w latach, kiedy grywała z Braxtonem, grywała muzykę tak dogłębnie dosadną, że trudno było nie dać jej dojść do siebie. Do głębi.
Kiedy jeszcze dźwięki dobywają się z realizacji koncertu, kiedy mam świadomość, że każda zagrana nutka powstała tu i teraz (raczej tam i wtedy), wówczas wiem: to muzyka, która jest w nich. Cudne, kłębowiska, pozornie niespójnych akordów napotykające spiętrzenia perkusyjnych trylów. Gdzieś mruczący bas. Nic tu nie jest proste, nic nie wynika z siebie, nic nie kontynuuje poprzedniego. Tylko dźwięk, w dźwięk powstający w danej chwili. Z drugiej strony, olbrzymia dyscyplina. Wbrew temu co napisałem, nie jest to nieokiełznana feeria przypadkowych dźwięków. Fakt, że następujące po sobie dźwięki, pasaże, nie wynikają wprost z poprzednich, wcale nie przeczy, że muzyka ta ma jakąś konstrukcję. Może powstającą właśnie podczas koncertu. Podczas tych kilkudzisięciu minut, w których tak bardzo chciałbym uczestniczyć. Przynajmniej jako słuchacz. To jest właśnie coś, co we free cenię najbardziej. Dającą się wychwycić konsekwencję, z pozoru sprzecznych fraz. Wolność konstrukcji, ale konstrukcji, którą można usłyszeć. Nie znasz następnego dźwięku, ale kiedy już zapadnie, to jest niemal oczywisty, choć... niespodziewany. To moja muzyka. Moje dźwięki.
"Live in Zurich" jest płytą doskonałą. Muzyką, gdzie trójka muzyków bądź co bądź pochodzących z różnych środowisk, odnalazła porażającą spójność przekazu. Każdy dźwięk dociera do samych trzewi. Gotuje krew. Każdy dźwięk buduje Twoją (a przynajmniej moją) świadomość od nowa. I za te wszystkie dźwięki - dzięki.
Marilyn Crispell - Live In Zurich, Leo Records, LR 122, 1989, recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl dnia 1.10.2007 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz