Dave Douglas jest wielki, jest wspaniałym trębaczem, muzykiem, kompozytorem, liderem grup o wszechstronnej stylistyce od "Trzeciego Nurtu" String Quintet poprzez jazz środka Sextetu i Quartetu po eklektyczną formę Tiny Bell Trio.
Nie wolno przecież jednak zapominać o wciąż funkcjonującym awangardowym projekcie Sanctuary i klasycyzującym Charms Of The Night Sky. Oprócz tego do chwili obecnej w sposób stały uczestniczy w The Same River Twice Myry Melford, duecie z Hanem Benninkiem, występuje z Masadą, uczestnicząc też w innych przedsięwzięciach Zorna, a od jakiegoś czasu realizowany jest też nowy projekt - Witness.
Biorąc pod uwagę, że Douglas pierwszy raz zaobserwowany został jakieś dziesięć lat temu - to doprawdy imponujący dorobek. Niektórzy skłonni są twierdzić, że to najważniejszy muzyk, a przynajmniej trębacz współczesnego jazzu. Lubiąc Douglasa daleki jestem od takiej klasyfikacji. Ale jest to na pewno rzetelny muzyk.
Pamiętam swoje pierwsze spotkanie z jego muzyką: Masada gdzieś w odległej już przeszłości, może w 1994 roku. Nie powiem, że było to objawienie, ale sygnał, że karierze tego muzyka należy przypatrywać się baczniej. Niebawem usłyszałem "Parallel Worlds" - płytę, której wówczas nie bardzo rozumiałem. A potem pierwsza płyta Douglasa jaką nabyłem - "In Our Lifetime", wspaniały hołd trębacza złożony innemu trębaczowi.
Materiał na płycie został zarejestrowany przez jeden ze stałych zespołów Douglasa, a mianowicie jego Sextet, który powołany został by przedstawiać muzyczne, jazzowe fascynacje i inspiracje Douglasa. Ta pierwsza płyta poświęcona była Bookerowi Little, pamiętnemu partnerowi Erica Dolphy'ego. Płyta zawiera szereg kompozycji własnych lidera, oraz trzy skomponowane przez Bookera Little. Zawiera też przetworzoną awangardę jazzu początku lat 60., w której uczestniczył właśnie Little. Muzyka kipi swingiem, energią. Można rzec, że jest dość naturalnym łącznikiem pomiędzy nostalgią za latami świetności Eric Dolphy-Booker Little Quintet, a współczesnością. Wspaniali muzycy zagrali tu cudowne sola. Biorąc pod uwagę, kto na tej płycie gra - jest ona wprost wymarzona dla mnie.
Oto, oprócz lidera, na saksofonie tenorowym i klarnecie zagrał młody wówczas Chris Speed, już wtedy prezentując wyśmienity poziom; puzon to domena Josha Rosemana - spadkobiercy Roswella Rudda, chyba najczęstszego gościa współczesnych przedsięwzięć awangardowych, tam, gdzie wykorzystywany jest puzon. Piano to nieoceniony Uri Caine - cudowny, wspaniały. W jego muzyce jednoczy się wszystko to co w pianistyce jazzowej najważniejsze - dynamika Hancocka, liryzm Evansa. A ponadto sekcja marzeń: Joey Baron - James Genus. Inteligentni, wyśmienicie rozumiejący intencje lidera muzycy. Na dokładkę w jednym utworze zagrał Marty Ehrlich na klarnecie basowym. I to w zasadzie jedyna uwaga krytyczna do tej płyty - mógł zostać wykorzystany w większym stopniu, a muzyka, co w zasadzie niewyobrażalne, jeszcze by tylko na tym zyskała. Trudno to sobie wyobrazić, szczególnie, gdy posłuchamy kipiących żarem, energetycznych solówek Speeda i Rosemana, doskonałych harmonii tworzonych przez Caine'a i skupionej trąbki lidera.
Douglas zaczynał zatem z niebotycznie wysokiego pułapu dźwiękowej i jazzowej perfekcji. Obawa by utrzymał ten poziom, pomimo pewnych moich narzekań w zasadzie nie wytrzymuje próby, choć we współczesnych jego płytach brakuje mi właśnie tego żaru, swingu, który tak szczodrze oferowany jest na tym wczeswnym albumie. I jeszcze jedna uwaga - na koniec - z recenzji tej wynika, że to ot taka, super jazzowa jazda mainstreamowa w typie, czy ja wiem, Joshuy Redmana czy Jamesa Cartera. Nic podobnego, materiał tu zawarty nie należy do łatwych i wymaga pewnego osłuchania. Kiedy poświęci się jemu jednak wystarczająco dużo czasu potrafi odpłacić tym co najlepsze - najwspanialszym jazzem pod Słońcem.
Dave Douglas - In Our Lifetime, New World/CounterCurrents, 80471-2, 1995, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 12.05.2002 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz