wtorek, 13 listopada 2012

Marty Ehrlich - Line On Love (diapazon.pl)

Ileż to razy słyszałem od młodych muzyków, że najlepiej nie wychylać się i - jeśli już jazz - to grać... mainstream. Bo wszyscy lubią. Bo nikomu się nie narazimy. Bo umiejętności wyniesione z muzycznych szkół są wystarczające by zagrać po harmonii solówkę w znanym utworze, a ten ostatni ma tę zaletę, że publiczność łatwo rozpoznaje. A jak rozpoznaje, to znaczy lubi.

Przepis na sukces? Chyba jednak nie. Współczesny mainstream, jeśli tylko zostaje pozbawiony klisz granych często przez muzyków, którzy przejawiają właśnie zbliżone do zaprezentowanego wyżej, podejście, jest sztuką trudną. Trudną, bo trudno jest wymyślić coś, co potrafiłoby jeszcze przykuć uwagę bardziej wytrawnych jazzfanów, by nie powiedzieć już krytyków. Ehrlich raczej nie sprzyjał najniższym gustom. Nie grał pod publiczkę. Wiele z jego zespołów eksperymentowało czy to z nietypowymi składami (Dark Wood Ensemble), czy też kontynuowało linię rozpoczętą niegdyś przez Ornette'a. A zwykle jest tak, że jeśli ktoś wpisuje się w colemanową schedę, to "jedynie słuszni" miłośnicy jazzu odrzucają taką osobę. Niemniej jednak, z perspektywy czasu można stwierdzić, że to właśnie zespoły takie, jak tworzone przez Ehrlicha (no, może za wyjątkiem wspomnianego Dark Wood Ensemble), stanowią obecny muzyczny środek jazzu. Wespół z kwintetem Dave'a Hollanda, kwartetem Wayne'a Shortera czy Williama Parkera. To one próbują nam powiedzieć, gdzie - gdyby nie publicystyka i moralizatorstwo niektórych animatorów jazzu - obecnie tkwiłby jazz głównego nurtu. Od niego można byłoby dopiero "odskoczyć". Fakt ten, że takie, jak wspomniane zespoły, nie tylko poziom wykonawczy wznoszą na bardzo wysokie poziomy, powoduje, że owo "odbicie się" dostępne byłoby jedynie dla wybrańców. Nie o awangardach jednak, a o nowej muzyce Ehrlicha być miało.

Przyznam, że nigdy jakoś do tej pory - i to nawet pomimo udziału w tych przedsięwzięciach zarówno utytułowanych, jak i po prostu lubianych przeze mnie muzyków - nie darzyłem zespołów Ehlricha z udziałem pianistów tą samą sympatią, co pozostałe. Mniej lub bardziej, ale niemniej jednak zawsze zaznaczona harmoniczna podstawa poszczególnych utworów, powodowała, że gdzieś ulatywała eteryczność jego innych grup. Może w istocie "Line on Love" jest najdoskonalszą z tych, które z udziałem fortepianu nagrał? Jeśli tak jest w istocie - a ja za taką tezą będę obstawał - to dotychczasowe zespoły, jawią się jedynie jako pewien poligon, na którym zebrane doświadczenie doprowadziło do nagrania w istocie bardzo dobrej płyty. Wspomniałem już zespoły Hollanda, czy Shortera, ale to właśnie z takimi płytami jak "Extended Play", "Footprints Live!", czy "O'Neal's Porch" można byłoby porównać "Line on Love". To absolutne wyżyny mainstreamu.

Poszczególne kompozycje być może nie wejdą do kanonu współczesnego jazzu, jednak prezentują się bardzo dobrze. Największą uwagę zwraca się jednak na wykonanie. A to jest doprawdy przednie. Wyśmienita sekcja, mocna, nasycona, czujnie prezentująca się zarówno w balladach, jak i szybszych utworach. Prezentujący tu swoje akustyczne, a zarazem mimo wszystko i bardziej liryczne oblicze Craig Taborn. No i mistrz ceremonii - grający na saksofonie altowym i klarnecie basowym - Ehrlich. Doskonały emocjonalnie, grający jedynie tyle dźwięków ile potrzeba, korzystający z szerokiego zasobu środków wykonawczych, ale nigdy nie korzystający z niego dla czystej wirtuozerii, wyłącznie dla pokazania się.

Gorąco rekomenduję.

Ileż to razy słyszałem od młodych muzyków, że najlepiej nie wychylać się i - jeśli już jazz - to grać... mainstream. Bo wszyscy lubią. Bo nikomu się nie narazimy. Bo umiejętności wyniesione z muzycznych szkół są wystarczające by zagrać po harmonii solówkę w znanym utworze, a ten ostatni ma tę zaletę, że publiczność łatwo rozpoznaje. A jak rozpoznaje, to znaczy lubi.

Przepis na sukces? Chyba jednak nie. Współczesny mainstream, jeśli tylko zostaje pozbawiony klisz granych często przez muzyków, którzy przejawiają właśnie zbliżone do zaprezentowanego wyżej, podejście, jest sztuką trudną. Trudną, bo trudno jest wymyślić coś, co potrafiłoby jeszcze przykuć uwagę bardziej wytrawnych jazzfanów, by nie powiedzieć już krytyków. Ehrlich raczej nie sprzyjał najniższym gustom. Nie grał pod publiczkę. Wiele z jego zespołów eksperymentowało czy to z nietypowymi składami (Dark Wood Ensemble), czy też kontynuowało linię rozpoczętą niegdyś przez Ornette'a. A zwykle jest tak, że jeśli ktoś wpisuje się w colemanową schedę, to "jedynie słuszni" miłośnicy jazzu odrzucają taką osobę. Niemniej jednak, z perspektywy czasu można stwierdzić, że to właśnie zespoły takie, jak tworzone przez Ehrlicha (no, może za wyjątkiem wspomnianego Dark Wood Ensemble), stanowią obecny muzyczny środek jazzu. Wespół z kwintetem Dave'a Hollanda, kwartetem Wayne'a Shortera czy Williama Parkera. To one próbują nam powiedzieć, gdzie - gdyby nie publicystyka i moralizatorstwo niektórych animatorów jazzu - obecnie tkwiłby jazz głównego nurtu. Od niego można byłoby dopiero "odskoczyć". Fakt ten, że takie, jak wspomniane zespoły, nie tylko poziom wykonawczy wznoszą na bardzo wysokie poziomy, powoduje, że owo "odbicie się" dostępne byłoby jedynie dla wybrańców. Nie o awangardach jednak, a o nowej muzyce Ehrlicha być miało.

Przyznam, że nigdy jakoś do tej pory - i to nawet pomimo udziału w tych przedsięwzięciach zarówno utytułowanych, jak i po prostu lubianych przeze mnie muzyków - nie darzyłem zespołów Ehlricha z udziałem pianistów tą samą sympatią, co pozostałe. Mniej lub bardziej, ale niemniej jednak zawsze zaznaczona harmoniczna podstawa poszczególnych utworów, powodowała, że gdzieś ulatywała eteryczność jego innych grup. Może w istocie "Line on Love" jest najdoskonalszą z tych, które z udziałem fortepianu nagrał? Jeśli tak jest w istocie - a ja za taką tezą będę obstawał - to dotychczasowe zespoły, jawią się jedynie jako pewien poligon, na którym zebrane doświadczenie doprowadziło do nagrania w istocie bardzo dobrej płyty. Wspomniałem już zespoły Hollanda, czy Shortera, ale to właśnie z takimi płytami jak "Extended Play", "Footprints Live!", czy "O'Neal's Porch" można byłoby porównać "Line on Love". To absolutne wyżyny mainstreamu.

Poszczególne kompozycje być może nie wejdą do kanonu współczesnego jazzu, jednak prezentują się bardzo dobrze. Największą uwagę zwraca się jednak na wykonanie. A to jest doprawdy przednie. Wyśmienita sekcja, mocna, nasycona, czujnie prezentująca się zarówno w balladach, jak i szybszych utworach. Prezentujący tu swoje akustyczne, a zarazem mimo wszystko i bardziej liryczne oblicze Craig Taborn. No i mistrz ceremonii - grający na saksofonie altowym i klarnecie basowym - Ehrlich. Doskonały emocjonalnie, grający jedynie tyle dźwięków ile potrzeba, korzystający z szerokiego zasobu środków wykonawczych, ale nigdy nie korzystający z niego dla czystej wirtuozerii, wyłącznie dla pokazania się.

Gorąco rekomenduję.

Marty Ehrlich - Line On Love, Palmetto, PM 2093, 2003, recenzja ukazała się pierwotnie w diapazon.pl dnia 4.10.2004 r.

Brak komentarzy: