Edycja Unheard Music Series wydawana przez Atavistic jest bardzo cenna. Ukazują się w niej płyty lub szerzej nawet materiał, o którym świat zapomniał. Może nawet nie zapomnieli fani tej muzyki, ale przez całe lata żadna z wytwórni nie kwapiła się do wznowienia tych płyt. Atavistic postanowił tę muzykę przybliżyć. I chwała mu za to. Już to jest pomysłem wyjątkowym. Dzięki niemu w nasze ręce trafić mogą mało znane nagrania sprzed wielu lat, trudno powiedzieć luminarzy obecnej sceny jazzowej, niemniej jednak nagrania muzyków, którzy znajdują się w kręgu zainteresowań tej chicagowskiej wytwórni.
Z góry powinniśmy też wybaczyć jakość tych nagrań. Nie jest ona najlepsza. Oczywiście "da się słuchać", ale jedynie "da", bowiem jakość nagrań nie sprawi nikomu "audiofilskiej" przyjemności.
Niedawno seria UMS poszerzyła się o podwójny kompakt zawierający dwa koncerty kwartetu Freda Andersona z roku 1979. Pierwszy odbył się 15 maja 1979 r. w the Museum of Contemporary Art w Chicago. Szczęśliwcy mogą te nagrania już znać, albowiem lata temu wydany został na LP przez Message Records (Message 0004). Drugi z koncertów zawartych w tym wydawnictwie jest premierą płytową, a jego nagranie pochodzi z Werony i zostało zrealizowane 19 maja 1979 r. podczas Verona Jazz 1979. Oba koncerty nagrał ten sam skład, kwartet Andersona z Billym Brimfieldem (tp), Stevenem Palmorem (b) i Hamidem Drakem (dr). Biorąc pod uwagę, że oba koncerty zawierają zupełnie inny materiał jesteśmy w stanie dostrzec czy i jak zmienia się muzyka kwartetu w przeciągu zaledwie 4 dni.
Rok 1979 to końcówka ruchu loftowego, z którego wyrósł Anderson. Jego ówczesna muzyka jest ściśle związana z koncepcją AACM. Jest też podobna do tego co wówczas się działo właśnie na scenie loftowej. Ktokolwiek kiedykolwiek słyszał współczesne nagrania Andersona z łatwością zauważy, że koncepcje już wówczas przez niego wypracowane do chwili obecnej nie uległy jakimś drastycznym zmianom. Anderson to Anderson. Można go lubić lub nie. Mnie się podoba.
Bezfortepianowy kwartet w roku 1979 to nie była już nowość. Zespoły takie funkcjonowały od pamiętnego kwartetu Mulligana z Bakerem, do free jazzu zaproszone zaś zostały przez Ornette'a Colemana. I przez długi czas kapele bez instrumentu harmonicznego funkcjonowały jako główne medium muzyki free czy loft jazzowej. Wydaje się, że taki zespół jest dla muzyków grających "wolną" muzykę środkiem doskonałym. Nie inaczej jest tym razem. Można rzec, że ten skład instrumentalny w wersji Andersona uzyskał nieco inny wymiar niż choćby jego colemanowska edycja. Warstwa rytmiczna realizowana jest niemal wyłącznie przez Hamida Drake'a, której przeciwstawiane są trzy instrumenty realizujące muzykę. Bardzo wiele dzieje się w duetach. Mnie w pamięci szczególnie utkwiły dwa, znajdujące się niemal na początku pierwszej płyty duety Brimfielda z Drakem i Andersona z Drakem.
Na pytanie postawione na wstępie, czy istnieje różnica pomiędzy obiema płytami odpowiedź jest pozytywna. Jednak nie będę odbierał przyjemności słuchaczom w jej uchwyceniu.
Po wysłuchaniu tych nagrań przyszła mi do głowy refleksja: muzyka transowa nie narodziła się teraz. Nie jest związana z elektroniką, z klubowymi techno-brzmieniami. To jedynie jedna jej postać. Transową muzykę realizowali już dawniej jazzmani, często jak Anderson związani ze sceną loftową. A przecież pierwszym, który ów trans zaproponował był chyba jednak Coltrane.
Fred Anderson - Dark Day, Atavistic (Unheard Music Series), UMS 2182, 2001, tekst pierwotnie ukazał się w diapazon.pl dnia 19.08.2002 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz