Jeb Bishop / Harris Eisenstadt / Jason Roebke - Tiebreaker
Bywa, że z upływem czasu muzyka staje się lepsza. Dojrzewa. Być może ona sama, być może my. Nie wiem. Nawet nie jest to chyba istotne. Pamiętam ten koncert. Byłem na nim. Podobał mi się, ale – jakby – nie całkiem. Nie zupełnie. Miejscami świetnie, miejscami miałem wrażenie, że słucham muzyki do jakiegoś polskiego filmu z kompletnie miałką akcją, pozbawionego żywych dialogów.
Minęły trzy lata od tamtej chwili i pewnie rok od momentu, kiedy stałem się posiadaczem tych nagrań. Albo dojrzałem ja, albo czas inny. Faktem jest, że obecnie muzyka zawarta na tej płycie podoba mi się. Nie powala, nie wibruje w uszach ektrawagancką nowością, nie głaszcze egoizmu eksperymentem. Po prostu dociera tam, gdzie każda muzyka winna dotrzeć.
Kompozycje – ot, ani dobre, ani złe. Po prostu są. Jakby pretekst do pokazania muzyków i ich kunsztu. Nie wpadną w ucho, nie zachwycą złożonością. Kilka dźwięków, kilka fraz,... rytm. Pewnie trudno wymyślić coś, czego jeszcze nie wymyślono na taki skład. Zwłaszcza że puzon w roli głównego instrumentu melodycznego, chyba nie jest zarówno najodpowiedniejszy, jak i najłatwiejszy do pociągnięcia muzyki w nieznane. Choć, kto to wie?
Tak, czy inaczej, blisko sześćdziesiąt minut muzyki prezentuje się wcale okazale. Bez zbędnych ubarwień, bez zbędnych wodotrysków. Muzyka, choć bliska poczuciu jakiejś wolności, daleka jest od free jazzu, zdecydowanie bliższa – przynajmniej mojemu – rozumieniu współczesnego mainstreamu. Ot, taka kwintesencja tego, co obecnie winno być tu i teraz.
Pozostaje jeszcze wykonanie. Dla Jeba Bishopa, był to ważny moment kariery. Oto, po dłuższej nieobecności na scenie, spowodowanej chorobą, wracał do muzycznego życia. Wielce udanie. Brakowało mi jego wrażliwości, zdecydowanie różnej od tej, którą proponują inni, współcześni puzoniści jazzowi. Brakowało mi jego pomysłowości, tak jednak bardzo osadzonej w tradycji. Po chwili nieobecności okazał się, co najmniej tak dobrym muzykiem, jak przed przerwą. I oby tak już było.
Pozostali muzycy – cóż, świetni w swoim miejscu. I tyle. Podoba mi się dźwięk instrumentu Eisenstadta. W tym nagraniu również nie mam żadnych zastrzeżeń do gry Roebkego. Czy zatem doskonałe trio? Na swój sposób tak.
Czy warto się wsłuchać w tę muzykę? Nie wiem. W zależności od tego, czego szukacie. Nic odkrywczego, jednakże dla mnie, im dłużej płyty tej słucham, tym bardziej jestem zadowolonym jej posiadaczem.
Jeb Bishop - Harris Eisenstadt - Jason Roebke, Not Two MW-789-2, 2008; tekst archiwalny pochodzący z diapazon.pl, który pierwotnie ukazał się 23.09.2009
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz