niedziela, 4 listopada 2012

KKJ'2012: Hera XL + Hamid Drake

Drugi (dopiero, niestety) dzień, na którym się pojawiłem podczas Krakowskiej Jesieni Jazzowej 2012 i po raz drugi powinienem powiedzieć: nie mam o czym mówić. Chociaż stwierdzeniem bardziej prawdziwym jest: nie mam jak mówić. Głos mi odebrało. Zaniemówiłem z wrażenia. Zdaje się, że nie tylko ja. Kiedy po godzinie i czterdziestu dwu minutach pierwszego występu wyszliśmy na przerwę, popatrzyliśmy z Maciejem Karłowskim na siebie i niemal w tej samej chwili powiedzieliśmy: no i co by tu powiedzieć... nic! Dopiero po chwili udało mi się wycedzić: zostałem zauroczony tą muzyką.

I jestem do dziś.

Dzisiaj jednak, kiedy emocje już minęły, kiedy nabrałem dystansu – o ile go można nabrać – chciałbym jednak słów kilka powiedzieć w pysznym dla siebie stwierdzeniu: by nie zapomnieć. Ta muzyka musi przetrwać. I mam nadzieję, że tak się stanie. Już wiem, że przynajmniej ja nie dam Wam o niej zapomnieć. Zresztą... ktokolwiek jej choćby raz posłucha, czy będzie mógł? Mam nadzieję, że zdarzy się okazja, według bowiem wszelkich informacji koncert, a przynajmniej jego część będzie wydany na płycie.

Pierwszy listopada 2012 roku to dzień dla mnie dzień wyjątkowy. Tym razem nie za sprawą dorocznego Święta Zmarłych. Jeśli jakaś paralela się nasuwa, to tylko i wyłącznie starutkie już i na dziesiątą stronę wyświechtane: umarł król, niech żyje król. Nie wiem, jaki król umarł. Nie jest to istotne. Istotne, że Wacław Zimpel przedstawił wraz z sześcioma innymi muzykami, muzykę będącą spełnieniem najskrytszych pragnień fana muzyki improwizowanej. Muzykę cudowną, spełnioną. W zasadzie taki koncert winien kończyć dzieło. Po zaprezentowaniu takiej muzyki można już poskładać wszystkie zabawki i powiedzieć: wszystko już zostało powiedziane. Wacław ma jednak dopiero 28 lat i jest na początku swej muzycznej drogi. Aż strach pomyśleć w którą stronę i jak może swoją muzykę rozwinąć. Już teraz jest genialnym muzykiem, który potrafi stworzyć zapierające dech, muzyczne przedstawienie.

Zatem siedmiu muzyków. Sześciu, którzy tworzą zespół Hera XL oraz specjalny gość – Hamid Drake. Legenda. Jednakże, jak mi po koncercie mówił Bartek Adamczak, po koncercie Hery dwa lata temu, to Hamid dołączył do nich i grał z nimi jam. Wyjątkowy utwór trwający półtorej godziny.

Tym razem na pewno nie był to jam. Żadnej przypadkowości. Muzyka, którą Zimpel w Herze XL prezentuje, jest zaprojektowana. Składa się z fascynacji Wacława Zimpla przetworzonych w jeden, spójny projekt. Słychać w tej muzyce praktycznie całą muzykę Świata. Jest miejsce do jakichś aluzji do dawnej, słowiańskiej muzyki ludowej. Jest miejsce na muzykę hinduską, czy afrykańską. To wszystko z perspektywy doświadczeń muzyki współczesnej, jazzu, muzyki improwizowanej. Długie opowieści, z których każda ma wstęp, który praktycznie natychmiast nabiera innego kontekstu, by potem przenieść się w rejony nieskrępowanej improwizacji i by w końcu, jakimś cudem odnaleźć znów swoje źródło. Niekoniecznie to, które zostało podane na początku.

Wstyd się przyznać, ale jedyne znane mi dotychczasowe dźwięki Hery, to ich pierwszy album. Między nim, a czwartkowym koncertem są lata świetlne jednak. Już dodanie dwu instrumentów poszerzyło absolutnie uniwersum Hery. Muzyka rozpisana na nietypowy sekstet, na który składają się saksofony, klarnety, bas, perkusja, gitara i... lira korbowa powoduje, że brak jest jakichkolwiek odniesień. Przynajmniej brzmieniowych. Tak nie brzmi żaden znany mi zespół na świecie. Tak nie brzmi żadna muzyka, jakiej doświadczam od wielu, bardzo wielu już lat.

Nie chcę, by relacja ta była zbyt długa. Każde jej słowo winno zostać zastąpione dźwiękiem z pierwszolistopadowego koncertu. Niemniej jednak nie mogę nie powiedzieć choćby dwu słów o Macieju Cierlińskim. Wiem, bo to słychać od początku do końca: Hera to Wacław Zimpel. To jego projekt, jego muzyka. Poszczególni członkowie sekstetu są realizatorami projekcji Zimpla. Nie mam odniesienia do innych koncertów, do płyt, zatem nie jestem w stanie powiedzieć, co do tego pomysłu wnosi pozostała piątka. Grający na lirze korbowej Maciej Cierliński to jednak po prostu zjawisko. Nie tylko, że nie słyszałem liry korbowej w jazzie, to nawet w najśmielszych snach, nie wyobrażałem sobie, by taki instrument mógł się pojawić jako pełnoprawny uczestnik improwizowanego zespołu. Nie jedynie element kolorystyczny, ale instrument z krwi i kości, na którym muzyk – w tym przypadku Maciej Cierliński – jest w stanie zagrać nie tylko spójne z całym kontekstem brzmieniowym zespołu dźwięki, ale także stać się równoprawnym improwizatorem. Ba, jego solo w jednym z utworów było bodaj najjaśniejszym fragmentem i tak już świetnego koncertu.

Nic więcej o muzyce nie będę mówił i pisał. Wszyscy jej uczestnicy byli doskonali. I choć o każdym można byłoby pisać jeszcze sporo słów, o tym jak doskonale brzmiały dwie perkusje, jaki potrafiły nadać motor tej muzyce. O tym, że Raphael Rogiński, ze swoją nietuzinkową grą, potrafił dodać z jednej strony obcy tej muzyce ton, z drugiej jednak tak koherentny z całością. Że zarówno saksofony, jak i klarnety nadają tej muzyce odpowiedni atak. Że z takim basistą jak Ksawery Wójciński, to każdy zespół ma prawo być doskonały.... Tylko po co? Napiszę tylko o jednym – cały septet dokonał absolutnie magicznego zatrzymania czasu. Jeszcze wychodząc po nim, nie wiedziałem, czy to wieczór, noc, czy ranek następnego dnia. Wiosna, lato, jesień, zima... Wszelkie elementy, które na nasze poczucie czasu się składają, zaprzestały dla mnie istnieć. Dawno nie byłem czegoś takiego świadkiem.

Koncert miał miejsce 1 listopada 2012 r., Manggha, Kraków, w ramach Krakowskiej Jesieni Jazzowej 2012

Brak komentarzy: