niedziela, 4 listopada 2012

KJJ'2012: DKV Trio

Spełnienie marzeń. Na ten koncert czekałem 10 lat. Tyle samo, ile Marek Winiarski zabiegał, by do Polski ponownie zawitało DKV Trio. Pamiętam tę noc sprzed dziesięciu lat w Katowicach. Wówczas i na Marku i na mnie, praktycznie wchodzący dopiero na jazzowy piedestał Ken Vandermark, jego towarzysz z różnych poczynań – równie jednak dopiero wspinający się na jazzowy firmament – Kent Kessler i już doświadczony Hamid Drake zabrali nam nasze dusze i ciała. Gdzieś po pierwszym już utworze chciało się skakać niczym na swingowych potańcówkach. Marynara w górę i...
Minęło lat 10. Tym razem DKV Trio to już nie jeden doświadczony muzyk, ale doświadczeniem emanująca cała trójka. Teraz już wszyscy troje mają swoje miejsce w jazzie. W mniejszym lub większym stopniu odciśnięte. W mniejszym lub większym bardziej wyraziste.

Ciężko mi się tę relację pisze. Od lat uważam, że niegdyś przyjęty przez Marka pomysł na prezentację jednego zespołu, bądź – przynajmniej jednego, wyrazistego artysty – jednego wieczoru był najlepszym z możliwych dla każdego, kto w sposób świadomy chce uczestniczyć w koncercie. Taka formuła daje pełnię szczęścia słuchaczowi. Może wysłuchać i ze swym wysłuchaniem pozostać. Może potem o tym pamiętać. Może wspominać. Taka formuła do niczego słuchacza nie zmusza. Nie musi się przenosić z jednego, w drugi świat. Nie musi w zasadzie niczego.

Nieistotne co spowodowało, jednak na koncercie 1 listopada 2012 r. (podobnie jak i dzień wcześniej) na scenie krakowskiej Mangghi stanęły dwa zespoły. Jak się potem okazało – dwa, które dały dawkę doznań niemalże przyprawiającą o ból. Można go nazwać bólem rozkoszy. Ból, bowiem w pierwszej części koncertu, Hera przez ponad półtorej godziny zaprezentowała absolutnie doskonałą muzykę. Co można jeszcze zrobić, by doskonałość stała się lepszą?

Cóż, niestety w natłoku wrażeń nie pomaga nawet DKV Trio. Może gdyby z jednego koncertu na drugi dało się choćby przejść...

Nie chcę tu twierdzić, że koncert DKV Trio był zły. Broń boże! Był doskonały. Mocny, kipiący rytmem, dudniący basem, z mocno stawianymi frazami (głównie) saksofonu tenorowego. Obecna formuła, to DKV Trio już mocno dojrzałe. W sumie gdzieś się ulotnił jeszcze młodzieńczy zapał Vandermarka i Kesslera sprzed 10 lat. Jego miejsce zajęła świadomość obranej drogi. W międzyczasie Kessler stał się muzykiem uwolnionym. Jego gra na kontrabasie to wielka szkoła obecnego free jazzu. Pewnie nie tylko free i nie tylko jazzu. Zasób środków wyrazu, po które Kessler sięga od tych, którymi nas na pierwszym koncercie DKV Trio uraczył, dzielą lata świetlne wszelkich możliwych dźwięków, które w jego muzyce się pojawiły. Kent gra smyczkiem free w taki sposób, że wydaje się, iż jest to najbardziej naturalny środek wyrazu basistów jazzu free. Kiedy jednak trzeba, szarpane struny stanowią pulsujący magmą dźwięków fundament dla poczynań Vandermarka. Nie to jest jednak istotne. O ile dziesięć lat temu, sekcja Kessler-Drake, stanowiła po prostu świetne, cudowne oparcie dla poczynań saksofonisty, to dzisiaj nie jest to sekcja. Dziś to Kessler oraz Drake, którzy wzajemnie się obserwując, słuchając, dobierają takie środki wyrazu, które w danym momencie, w określonej chwili mają się pojawić. W naszej świadomości mają się pojawić, albowiem w zaiste alchemiczny sposób, u nich pojawiają się chwilę wcześniej. Ta sekcja nie brzmi już jak wszechogarniający organizm freejazzowego swingu. Ta sekcja brzmi jak absolutnie świadomy swoich poczynań zespół dwu świetnych instrumentalistów. Mogłaby stanowić kompletny, niewymagający żadnego partnera duet. I posłuchawszy zaledwie Kesslera i Drake'a otrzymalibyśmy już pełną i w pełni zasługującą na nasze komplementy muzykę.
Tyle słów było o Drake'u przy okazji Kesslera, bowiem to chyba Kessler robi na mnie największe wrażenie. Swą przemianą. Co ciekawe, przemianę, a w zasadzie innego muzyka mogliśmy oglądać we środę i we czwartek. Inne środki ekspresji podczas koncertu The Damage Is Done i inne podczas DKV Trio. Grał inaczej, ale za każdym razem to Kessler.
A przecież Drake nie jest zwykłym perkusistą. On jest szamanem perkusji. Może nie takim jak El'Zabar, niemniej jednak szamanem. Magiem... Drake po prostu czaruje. Ciekawym doświadczeniem było wysłuchanie na jednej scenie, w zaledwie jednodniowej odległości dwu czarodziejów perkusji. Zeranga oraz Drake'a. Obaj czarują, ale jakże odmiennie. Jakże inaczej. Zerang ze swoim, jakby niejazzowym, poczuciem czasu i perkusyjnej przestrzeni i stojący niemal na drugim końcu Drake, ze swoim absolutnie jazzowym pulsem. Kwintesencją czarnego groove'u w wydaniu free. Dwie doskonałości...
Na tym tle Vandermark. Dzisiaj, nie jak przed wielu laty, to bodaj właśnie on jest najbardziej rozpoznawalnym muzykiem tria. Myślę, że Ken przez te wszystkie lata swojej tytanicznej pracy doszedł do świadomości wielu słuchaczy, niekoniecznie śledzących poczynania muzyki jazzowej. Te dziesięć lat to także zmiana, jaka i w nim zaszła. Pierwszy koncert DKV Trio, na jakim byłem, to kipiąca energia wówczas czterdziestolatka. Dzisiaj to doświadczenie i świadomość obranej drogi człowieka pięćdziesięcioletniego. Dalej bywa energicznie, ale energia nie jest już tak niepohamowana. To nie jest już projekcja jego emocji, teraz to wyraz projekcji tego muzyka. Świadomie dobierane środki wyrazu.
I jakkolwiek kocham nieposkromioną muzykę DKV Trio sprzed lat, tak trafia do mnie o wiele bardziej dojrzała, o wiele bardziej świadoma muzyka DKV Trio z roku 2012. To zespół doskonały. Inny niż przed laty. Myślę jednak, że gdyby był właśnie takim samym, sprawiłby mi tylko wiele radości. Teraz wymaga jeszcze po prostu uwagi.

Koncert miał miejsce 1 listopada 2012 r., Manggha, Kraków, w ramach Krakowskiej Jesieni Jazzowej 2012

Brak komentarzy: