Są momenty, kiedy lepiej nic nie mówić. I nie chodzi tu o sytuację, w której nie wolno mówić. Wolno, tylko lepiej zmilczeć. Oceniając dwa dni z KJJ 2012, koncerty, które przypadły na około zaduszne dni, kiedy czas nabiera specyficznego znaczenia, dwa razy chciałbym się do tej zasady zastosować. Z dwu różnych powodów. I od razu powiem – w jednym przypadku, pomimo że chciałbym z niej skorzystać – mimo wszystko coś postaram się wyrazić, choć trudno będzie.
Pierwsze milczenie to Konstrukt. Nie mam nic do powiedzenia aż do chwili, kiedy na scenie pojawił się Peter Brötzmann. I bynajmniej nie chodzi tu o moją atencję dla tego muzyka i a contrario jej brak dla muzyków tureckich. Broń boże nich nic takiego, nikomu do głowy nie przyjdzie. Poziom jazzowych, jesiennych festiwali przyzwyczaił na po prostu do tego, że znajdujemy się wówczas na jakimś absolutnym szczycie. Lub szczycie absolutu. Pierwsza część pierwszego koncertu w Helloween absolutem ani szczytem nie była. Koniec słów. Choć może jeszcze jedno zdanie, które jest mi konieczne do wytłumaczenia, dlaczego się chcę zająć tym samym zespołem z udziałem Brötzmanna. Słuchając Konstruktu, miałem wrażenie, obcowania z dość amatorskim zespołem. Nie przekonywał ani koncepcją, ani samymi utworami, ani też, a może przede wszystkim, umiejętnościami muzyków. Niekiedy mówię, że „muzyka jest!”. I jest to dla mnie wyraz pewnego uznania. Tu muzyka była, ale tylko i wyłącznie dlatego, że czterech muzyków w tym samym czasie wydawało dźwięki ze swoich instrumentów. Nie odczułbym żadnego zubożenia swej świadomości, gdyby jej nie było.
Do pewnego czasu. Na scenę wchodzi Peter Brötzmann dołączając do tureckiego kolektywu. Dwa dźwięki i... otwarta zostaje świadomość. Okazuje się, że czterej panowie, których posądzałem o granie w garażu dla swoich znajomych, którzy przez przypadek znaleźli się na scenie Mangghi, potrafią grać. Potrafią – co ważniejsze – współpracować, zarówno między sobą, jak i z gościem, który nadał ich muzyce inny kontekst. Nie oznacza to, że muzyka Brötzmanna zabrzmiała inaczej niż zwykle. Kaiser to Kaiser. Niczego nie musi udowadniać. Ma swoją drogę, którą kroczy, dodając do niej kolejne kamyczki. Ostro, chropawo, dźwiękiem na granicy przesterowania, ilością nut, które pojawiają się pomiędzy uszami słuchacza zbyt szybko, by zostać dokładnie przeanalizowane. To nie jest muzyka do analizy. Przynajmniej nie do analizy są poszczególne wypowiedzi Brötzmanna. To muzyka, która dochodzi – przynajmniej do mnie – jako pewna całość. Konstrukcja, którą muzyk ten podaje. Dźwięk ma ogarnąć i zagarnąć. I w tym momencie okazuje się, że Konstrukt, który jeśli nie siebie, to przynajmniej mnie zmęczył, potrafi nawiązać współpracę. I poznajemy emocje Brotzmanna w otoczeniu sekcji rytmicznej z gitarą basową, ze starymi syntezatorami i drugim saksofonistą, który nagle okazuje się mieć partnera do grania.
Konstrukt z Peterem Brötzmannem, to nie jest opowieść o muzyce. To opowieść o wpływie jednego, w pełni ukształtowanego, w pełni świadomego – z krwi i kości – muzyka, który wpływa na innych. Peter ma ten dar. Obawiam się, że gdyby wystąpił na krakowskim Rynku solo, to jego muzyka nakazałaby otoczeniu z nim współpracować. Gdyby powiedział, że kamienie mają grać, to by zagrały. Tym razem zagrali tureccy muzycy.
Koncert miał miejsce 31 października 2012 r., Manggha, Kraków, w ramach Krakowskiej Jesieni Jazzowej 2012
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz