środa, 1 lutego 2012

Led Bib - Bring Your Own

Led Bib jest uznaną już kapelą brytyjską. Nominowana i uhonorowana wieloma nagrodami mimo wszystko zdaje się być niezbyt popularna w Polsce. Inna sprawa, że stylistyka, którą uprawia, chyba nie cieszy się w naszym kraju entuzjazmem fanów. Może się zresztą mylę.

Ich, ale przecież nie tylko, muzyka, jest dla mnie w końcu przykładem na homogeniczne połączenie rocka i jazzu. Nigdy jakoś fusion z przełomu lat 70 i 80 ubiegłego wieku mnie nie pociągał. Nie mówiąc już o muzyce z niego w latach późniejszych wyrosłej. Dość powiedzieć, że za najlepsze nagranie łączące rock i jazz z końca lat 60 uważam "Machine Gun" oktetu Brotzmanna, choć powszechnie płyta ta zaliczana jest do europejskiego free jazzu. Pewnie kiedyś przyjdzie mi się jeszcze z tego wytłumaczyć, ale to zupełnie inny temat. Jazz w koegzystencji z rockiem zaczął mnie przekonywać do siebie gdzieś w muzyce końca XX wieku. I bynajmniej nie w wersji prezentowanej przez luminarzy fusion. Gdzieś wówczas muzykom udało się w końcu połączyć oba gatunki wychodząc od ekspresji obu tych stylistyk. Nadto w końcu udało im się dostrzec, że naturalnym sprzymierzeńcem jazzowych improwizacji i fraz, jest moc wyrosła z hard i punk rockowego korzenia. Nie z wszelkich art-rockowych pomysłów takich zespołów, jak choćby Yes. Bliżej jest muzyce choćby wspomnianego Brotzmanna do Dead Kennedys niż do Genesisu. Nie Camel zatem, nie długachne i nie wiadomo gdzie prowadzące improwizacje, ale krótkie, mocne formy walące wprost, w między uszy słuchacza.

Inna sprawa, że słuchacz się chyba też zmienił. Tak młodzi jazzmani, tak muzycy rockowi, jak i słuchacze wyrastali na podobnych dźwiękach. Już nie tyle Pink Floyd, ale Pearl Jam (choć ten drugi grywa podczas koncertów utwory wcześniej wspomnianego, co jest wyłącznie jeszcze jednym przykładem, że to my tworzymy jakieś bariery, czy barierki, sami muzycy ich nie widzą i nie mają). Niemniej jednak gdzieś w końcówce XX wieku, jeśli ktoś chciał słuchać muzyki "dla młodych" miał do wyboru albo świat MTV i okolic, mniej lub bardziej plastikową muzykę, mniej lub więcej rapu w niej, albo... świat brudnych dźwięków grunge'a, niejednokrotnie z niezbyt łatwymi harmoniami, z linią melodyczną (wokalną) kompletnie oderwaną od warstwy granej przez instrumentalistów. (Porównajcie sobie np. utwory na "Ten" Pearl Jam z jakimkolwiek utworem choćby Deep Purple - jest różnica? Wokal Eddie Veddera praktycznie nie znajduje wsparcia w grze Steve Gossarda i kolegów, nie jest harmoniczną konsekwencją gry pozostałych członków zespołu. Do tego krótkie solówki z jednej strony, z drugiej zaś wiele z tego co się dzieje podczas zwrotek i refrenów jest jedną wielką solówką. Co innego nawet Black Sabbath. Owszem są solówki Iommiego, ale kiedy przychodzi do zwrotek, czy refrenów Osbourne dostaje solidną podstawę harmoniczną, tak solidną, że trudno sobie wyobrazić inny przebieg melodyczny warstwy śpiewanej). Już wiadomo o co mi chodzi? Opisana stylistyka nie jest odległa przecież od jazzu. Tu również muzyka bywa realizowana w ten sposób. Jakiś background, na którym rozwija się solista (no, chyba, że akurat dochodzi do kolektywnej improwizacji). Jest zatem blisko. O wiele bliżej niż w przypadku jazzu, nazwijmy go w post bopowej wersji i muzyki rockowej końca lat 60 i lat 70 ubiegłego wieku. Przynajmniej tej najbardziej oczywistej.

Być może nie mam racji, ale wydaje mi się, że to właśnie na takiej bazie ukształtowało się nowe oblicze muzyki stojącej u zbiegu rocka i jazzu. Krótko, dosadnie, brudno... to wszystko jest w grunge'u. To w jeszcze większym stopniu istniało już wcześniej w hard core. A przecież pokolenie muzyków, które doszło do - chciałoby się rzec władzy, ale tej niestety muzycy nie mają, chyba, że nad naszymi duszami - swoich instrumentów wyrosło właśnie w takiej atmosferze. Bo raczej Samanthę Fox, czy Sabrinę wykluczam.

Ma być zatem głośno i dosadnie. I jest. Ma być krótko. Muzyka traci swój linearny przebieg jak to miało miejsce w czasach fusion. Muzyka składa się jakby ze slapstikowych fragmentów, połączonych ze sobą w sposób, który słuchając jej trudno przewidzieć. Nie ma żadnej oczywistości. Poszczególne utwory nie dzieją się, one są. Tak jakby poszczególne ich fragmenty gdzieś już były w którymś wymiarze, a rolą muzyków było znalezienie ich w określonym momencie w danej przestrzeni.

To już bodaj czwarta płyta Led Bib. Nie będę pisać czym się różni od poprzednich, bo nie ma to najmniejszego sensu. Jest ich konsekwencją. Można mieć wszystkie, można jedną jeśli taka muzyka do Was dociera.

Na pewno nie jest to muzyka dla fanów jazzu spod znaku Rollinsa, czy kwintetu Davisa. Nawet nie jest to muzyka dla fanów "Bitches Brew", czy późniejszego fusion Pastoriusa, Weather Report czy Return to Forever. Nie tędy droga. Nie ta stylistyka, nie te korzenie. Słuchający Ruins, Sonic Youth, czy The Thing - nie mówiąc już o pokrewnym stylistycznie - Tyft - mogą jednak znaleźć w Led Bib wiele interesujących wrażeń. Ja znalazłem.

Led Bib - Bring Your Own (2011), Cuneiform Records RUNE314

Brak komentarzy: