Niech Was nie zmylą tytuły utworów, które dla Polaka kojarzyć się mogą z językami hinduskimi. Muzyka zawarta na tej płycie nie zawiera żadnych odniesień do brzmień Wschodu. Potencjalny nabywca nie powinien się chyba również kierować nazwiskiem głównego sprawcy zawartych tu dźwięków. Głównego, bowiem użyczył swego imienia i nazwiska do firmowania grupy Voyager, która firmuje ten album.
Miłośnik jazzu, prawdopodobnie skojarzy Harlanda z nagrań choćby Dave Hollanda, ale występuje on przecież na olbrzymiej ilości już nagrań. Głównie skojarzyć go będziemy mogli ze współczesnym obliczem mainstreamu.
Z czym spotkamy się na Vipassanie? Cóż, najprościej ujmując z kolażem różnych utworów, różnych brzmień. Od hip-hopu, poprzez rockowe ballady, po ów właśnie mainstream. Płyta ma dwa wyróżniki: świetnego perkusistę, który bardzo ciekawie gra. Nic nowego. Harland zwykle gra świetnie. Drugim jest wszechobecny eklektyzm. Nic z niego nie wynika. Mniej więcej do połowy słuchania ziewnąłem naście razy. Nieciekawe kompozycje, nieciekawie kształtowane wypowiedzi poszczególnych artystów biorących udział w tej płycie. Leży?
No to dokopię jeszcze, bardziej ogólnie już.
Drzewiej bywało, że za autorskie projekty brali się ci, którzy chcieli coś powiedzieć. Mieli coś do powiedzenia i uczestnicząc w ramach jakichś innych projektów nie znajdywali tam wystarczająco dużo miejsca dla siebie. Być może artystyczna dusza Harlanda nie mieści się w ramach tych projektów, w których uczestniczył. Być może nie wystarczało mu być absolutnie doskonałym i niezbędnym elementem zespołów Hollanda, czy Lloyda. Być może... Niemniej jednak, kiedy już się zechce przedstawić swój autorski projekt, to - być może złudnie mi się wydaje - powinno się w ten projekt władować całą swoją duszę. Nie tylko niepospolite umiejętności. Kiedy tej pierwszej brakuje, wychodzi produkt, który zawiera materiał, z którego mogą się ewentualnie uczyć adepci klas kształcących gry na określonym instrumencie. W tym przypadku perkusji. Pozostali towarzysze Harlanda są po prostu bezpostaciowi. Mógłby te dźwięki zagrać dowolny muzyk. Ba, mógłby je zagrać nawet zaprogramowany komputer. Niczego nie stracilibyśmy. Wydaje mi się, że nie stracimy również, jeśli w miarę szybko o tej płycie zapomnimy, choć sama w sobie stanowi również przyczynek do oceny mariażu hip-hopu z jazzem. Ale to już na inną opowiastkę.
Eric Harland's Voyager - Vipassana, GSI Records, 2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz