piątek, 31 grudnia 2010

Nowy Rok 2011, czyli obynam

Nieistniejące słowo "obynam", rozwijalne do formy zwrotnej "obynamsię" (oczywiście istnieją też pochodne "obywam" czy "obyim") najlepiej potrafi określić to, czego chcę, nam wszystkim miłośnikom muzyki, a jazzu w szczególności życzyć na nadchodzący rok.

Zatem..

Obynam rok 2011 przyniósł mnóstwo wspaniałej muzyki i tyle czasu, by móc ją poznać i wysłuchać. Oby był wspaniały dla wszystkich tych, którzy nam (znów "obynam") zapewniają możliwość jazzowych wrażeń. Właścicieli klubów, bez których nie byłoby koncertów. Organizatorom festiwali - bez których, byłyby wyłącznie koncerty. Właścicielom niezależnych wytwórni płytowych, by wytrwali w swym dziele przedstawiania ciekawych zjawisk muzycznych. Właścicielom, a raczej dyrektorom muzycznym wielkich wytwórni, by w końcu powrócili do przedstawiania po prostu ciekawego jazzu, a nie czegoś, co uzupełnia katalog i ewentualnie może zostać sprzedane, a raczej wciśnięte z etykietką jazz.

I przede wszystkim.

Muzykom, by nie opuściły ich pomysły. By, znów potrafili przykuć naszą uwagę. By ich muzyka sprawiała nam mnóstwo wrażeń.

Wszyskim zaś Wam, czytelnicy, muzycy, organizatorzy, wszystkim po prostu - by nadchodzący rok sprawił, że szybko zapomnicie o właśnie mijającym, albowiem - niezależnie od tego jaki był - ów 2011 niech się jawi jako pod każdym względem najlepszy ze wszystkich dotychczas przez Was przeżytych.

Paweł.

=-=-=-=-=
Powered by Blogilo

czwartek, 30 grudnia 2010

Marty Ehrlich - Fables

Jeszcze kilka lat temu, gdyby ktoś mnie poprosił o wymienienie moich ulubionych saksofonistów czy klarnecistów, to jestem niemal pewny, że pośród wymienianych ad hoc nazwisk pojawiłoby się Marty Ehrlicha. Uwielbiałem jego płyty wydane przez Enja Records, ciekawiły nagrania Julius Hemphill Sextet, pojawiały się inne jeszcze, równie ciekawe. Potem jakoś wypadł z orbity moich zainteresowań. Nie spotykałem nowych płyt, ba, wręcz ich nie poszukiwałem nawet. Ehrlich, po którymś ze swoich nagrań przeszedł ze strony jazzu na muzykę klezmerską - przynajmniej tak oceniłem - a tę drugą uwielbiam tak na prawdę raz do roku, na krakowskim Kazimierzu.

Nagranie, które firmowane jest przez Marty Ehrlicha z zupełnie mi do tej pory nie znanym Hankusem Netsky'm, a wydane w tym roku przez Tzadik, powiedzmy, że wpadło mi w ręce. Z jednej strony interesujące samo w sobie, przez to, że interesują mnie duety. Z drugiej... przecież dawno nie słuchałem Ehrlicha.

Duet wcale duetem się nie okazał, a przynajmniej na całej płycie. Muzykom towarzyszą od czasu do czasu na tubie Marcus Rojas oraz Jerome Harris na akustycznej gitarze basowej. Dwaj ostatni panowie są mi znani. Druga z głównych postaci płyty - Netsky okazał się zaś wybitnym twórcą związanym z muzyką klezmerską oraz twórcą Klezmer Conservatory Band.

Cóż, jakby nie patrzeć, albo raczej słyszeć, mój ulubiony, jazzowy okres twórczości Ehrlicha chyba odszedł już w niepamięć. Fables przynosi dziesięć utworów, głównie autorstwa Ehrlicha, utrzymanych w konwencji szeroko czerpiącej z muzyki żydowskiej. Utworów jakby nie patrzeć urokliwych. Miniaturek, które można byłoby wysłuchać w kazimierskiej synagodze podczas wspomnianego wcześniej Festiwalu. Potrafię docenić ich piękno, potrafię się zauroczyć. Potrafię do tej muzyki wrócić. Z czystym sumieniem mogę ją również zarekomendować wszelkich sympatykom współczesnej muzyki klezmerskiej. Mogę również polecić wszystkim, którzy - podobnie jak ja - uwielbiają dźwięk klarnetów. Ehrlich gra tu sporo zarówno na klarnecie, jak i na klarnecie basowym. Co jeszcze ciekawsze, nie lubiąc wszelkiego rodzaju nakładek - pozostaję pod dość dużym wrażeniem dialogów ze samym sobą, jakie są jego udziałem na przykład w utworze Scroll no. 2 (tu tych nakładek jest jeszcze więcej, albowiem Ehrlich prowadzi bardzo przyjemną rozmowę pomiędzy Ehrlichem grającym na klarnecie, Ehrlichem grającym na flecie oraz Ehrlichem grającym na klarnecie basowym. Jak dla mnie - tego typu utworów mogłoby tu być zdecydowanie więcej. Pojawiają się tu bowiem, choć w istocie zakorzenione w tradycji muzyki żydowskiej, improwizacje, to jednakże bardziej otwarte od tych dźwięków, które wychodzą spod palców Netsky'ego. Gdy sięga - szczególnie po fortepian - mam wrażenie, jakbym słuchał całej mniej lub bardziej koncertowej tradycji tej muzyki. Nic, niestety, ponad to. A chciałoby się coś usłyszeć.

Osobiście wieszam ją na kołku "ciekawostka" do posłuchania kiedyś. Po prostu nie jest to stylistyka, która obecnie najbardziej mnie interesuje.

Marty Ehrlich - Fables (Tzadik TZAD 8155), 2010

=-=-=-=-=
Powered by Blogilo

Dave Liebman - Evan Parker - Tony Bianco - Relevance

Przedziwne to spotkanie. Dave Liebman nagrał niezliczoną ilość płyt. Zwykle kojarzy mi się jednak bądź to ze współczesnym mainstreamem, bądź z muzyką będącą swoistym rozwojem koncepcji wyniesionych jeszcze ze współpracy z Davisem. Fakt, od czasu do czasu pojawiał się jakiś pomysł na muzykę swobodniejszą, jednakże zwykle również dość mocno zakorzenioną w tradycji free jazzu.

Evan Parker, jest tuzem europejskiego free. Chyba nie tylko free jazzu, bo temu, co często prezentuje bliżej chyba do free improv niż do jazzu. Również nagrał płyt co niemiara. Niemal wszystkie bezkompromisowe i wymagające dość szeroko otwartych uszu by ich słuchać.

Co może połączyć tych dwu zacnych Panów? Nie wiem, na pewno jednak połączył wspólny występ jaki miał miejsce z końcem stycznia 2008 r. w Londynie. Jego zapis ukazał się właśnie nakładem kanadyjskiego Red Toucana.

Obu saksofonistom towarzyszył amerykański perkusista, przebywający na stałe w Europie - Tony Bianco, nota bene sprawca spotkania, na które Liebman czekał ponoć lata. Tyle tytułem wstępu.

Gdybym posłuchał tej płyty nie wiedząc kto tu gra, być może postawiłbym tezę, że jednym z muzyków jest Evan Parker. Z pozostałymi miałbym nie lada trudność. Dave Liebman byłby chyba ostatnią postacią, która mogłaby mi przyjść do głowy. Składający się z czterech części w całości wyimprowizowany koncert stanowi przykład free jazzu sięgającego tradycji późnego Coltrane'a, szczególnie tego z okresu duetów z Rashidem Ali.

Wiem, że płyta uzyskuje bardzo dobre oceny. Na pewno nie jest zła. Trudno mi jednak by było stwierdzić, że jest to jakieś absolutne wydarzenie muzyczne. Fakt, spotkali się tutaj po raz pierwszy i jedyny dwaj wspaniali saksofoniści. Fakt, porozumienie między nimi, a także z perkusistą jest świetne. Fakt, że muzyka może się podobać. Jest tu sporo dokładnie tego, co fani free jazzu lubią najbardziej. Świetne, potoczyste improwizacje pozbawione jakichś wyrazistych zakotwiczeń. Swoboda, bezkompromisowość. Trudno mi jednak byłoby stwierdzić, że spotkanie tych trzech muzyków jest czymś odkrywczym, że wnosi do muzyki jakąś wartość wcześniej nie znaną. Trudno też mi stwierdzić, że muzyka ta stanowi jakiś ważny krok na drodze rozwoju free. Chyba dawno jednak tego już nie oczekuję. Mamy tu natomiast na pewno rzetelne, free jazzowe granie, mieszczące się ogólnie w coltrane'owskiej tradycji free. I nie tylko chodzi mi tu o saksofonistów, ale również o Bianco, który sięga po Aliego. Samo w sobie - świetne. Ciekawe przez wzgląd na spotkanie Liebmana i Parkera. Ciekawe, bo muzyka mimo wszystko, po tylu już latach grania w tej konwencji, przemawia w dalszym ciągu. Sądzę jednak, że jest to typowe nagranie dla entuzjastów free jazzu, do których i ja się zaliczam.

W każdym bądź razie - słuchać głośno. Bezkompromisowa muzyka wymaga bezkompromisowości.

Dave Liebman - Evan Parker - Tony Bianco - Revelance (Red Toucan RT 9338), 2010

=-=-=-=-=
Powered by Blogilo

środa, 29 grudnia 2010

Ingebrigt Håker Flaten & Håkon Kornstad - Elise

Improwizowana muzyka ze Skandynawii ma różne oblicza. Generalnie zaś dwa. No trzy, biorąc pod uwagę cały nu jazz, który gdzieś tam tkwi i wielu muzyków do niego ciąży. Ta muzyka jest albo wściekła, albo dostojnie piękna.
Duet sam w sobie nie przynależy do żadnej z tych kategorii.
Duet, na który składają się panowie Ingebrigt Håker Flatena i Håkon Kornstad również niczego nie przesądza.
Nawet jeśli wiemy, że muzyka zawarta na płycie jest albo muzyką ludową pochodzącą z terenów rodzinnych basisty, bądź nią inspirowana niczego nie przesądza.
Otwarzacz. Play. Gra. Cicho i spokojnie. Chciałoby się ulec stereotypom i powiedzieć - mroźnie. Jednak, po chwili refleksji - niekoniecznie tak trzeba ją odbierać. NIekoniecznie taką jest. To tylko nasza projekcja, przez pryzmat naszego wyobrażenia.
W istocie mamy na tej płycie do czynienia z wyciszoną, przepięknie wyimprowizowaną muzyką jazzową, która u swego podłoża - w znakomitej większości - ma melodie ludowe z okolic Oppdalu. Muzyka, którą przynajmniej ja odbieram w taki sposób, że mogłaby powstać niemal wszędzie. Gdyby nie informacja o tradycyjnym charakterze tych utworów nawet bym nie przypuszczał, że pochodzą one z najmroźniejszych miejsc Europy.
Czego się można spodziewać? Obłędnej techniki służącej muzyce. Wyciszonych, w dużej mierze dźwięków. Pięknego porozumienia pomiędzy muzykami. Odprężenia. Wyciszenia. To już odbiór.
Z całego serca, mogę tę płytę rekomendować wszystkim. Im dłużej się jej słucha, tym w większym stopniu staje się ona piękna.
Ingebrigt Håker Flaten & Håkon Kornstad - Elise (Compunctio 002), 2008

Tiziano Tononi - Vertical Invaders

Ta muzyka jest jak podróż w czasie. Mimo, że brzmi świetnie, ba, nawet nowocześnie, to mam jakieś takie wrażenie, jakbym słuchał dawnych nagrań z Leroy Jenkinsem czy - może nawet prędzej - Billy Bangiem. Być może na takie zdanie ma wpływ brzmienie zespołu, które chcąc nie chcąc musi być charakterystyczne i prawdopodobnie również musi przywoływać z pamięci dawniej słuchane dźwięki. Trio składające się z muzyków grających na skrzypcach, basie i perkusji w dużym stopniu, przez swoją sonorystyczną tożsamość bywa podobne do innych. Oprócz wywoływanych u mnie konotacji z muzyką wielkich skrzypków free jazzu, muzyka ta przywodzi również na myśl tę, która manifestowana była na przełomie lat 60 i 70 ubiegłego wieku, jako Czarna Muzyka, Nowa Czarna Muzyka, czy jak ją tam zwać chcemy. W każdym bądź razie muzyka grana przez - głównie amerykańskich Murzynów, którzy manifestowali za jej pomocą przywiązanie do afrykańskich źródeł. Być może jest to także efekt użycia nie tylko "czarno" brzmiących skrzypiec, ale i takich instrumentów jak shakuhachi (choć ten z kontynentem afrykańskim niewiele ma wspólnego), shenai, czy bębna udu.

Dość tego malkontenctwa, że gdzieś mam jakieś skojarzenia, że gdzieś mi coś przypomina. Teraz już z zupełnie innej beczki.

Płyta jest po prostu wspaniała. Skrzy się kolorami, świetną, bardzo źródłową grą wszystkich muzyków. Jest to taki jazz, który zawsze lubiłem i pewnie już na zawsze lubił będę. Ciekawe improwizacje, osadzone w muzyce czerpiącej pełnymi rękami z tradycji afrykańskiej. To muzyka, która jest interesująca nie tyle stwarzając jakieś intelektualne wyzwania, ale taka, która jakoś podskórnie dochodzi wprost do duszy.

I nic dodać, nic ująć, bo przegadam tę płytę, a warta jest każdej sekundy jej poświęconej.

Tiziano Tononi (feat. William Parker & Emanuele Parrini - Vertical Invaders (CAMJazz 120171-5), 2010 /rec.3007/

wtorek, 28 grudnia 2010

The Portico Quartet - Isla

Powiem tak: muzyka zagrana na tej płycie nie powinna mnie kompletnie interesować. Nie moja stylistyka. Gdzieś w mrokach dziejów porzuciłem słuchanie tego typu dźwięków wraz z pozostawieniem na półce płyt Jana Garbarka z lat 80/90 ubiegłego stulecia. Niemniej jednak w jakiś szczególny sposób dźwięki te mnie zniewalają. Do tego stopnia, że jest to jedna najczęściej słuchanych przeze mnie płyt w ostatnim czasie.

The Portico Quartet, to młody zespół, młodych muzyków. Z brytyjskich wysp. Dokładnie z Londynu, co i tak nie ma większego znaczenia. Zespół - jeśłi wytrwa w postanowieniu prezentowania nam swej muzyki, jest gdzieś na początku swej drogi, choć istnieje już kilka lat. Pośród innych kwartetów, wyróżnia go skład instrumentalny. Oprócz bowiem typowych instrumentów jak saksofony, bas i perkusja, czwarty z muzyków gra na wymyślonym przez PANArt instrumencie o nazwie hang. Dodatkowo na płycie udziela się jeszcze elektronika, ale w dość niewielkiej ilości. Sam hang perkusyjnym instrumentem przywołującym mi dwa skojarzenia: hawajskie bębny stalowe, oraz... osjanowe "garnki z Olkusza ułożone dnem do góry, tak by tworzyły skalę".

Tak, czy inaczej brzmienie jest dość osobliwe i to ono jest wyróżnikiem tej muzyki. Sama zaś, jest potoczysta, lekka, ulotna, "powietrzna" w ten sam sposób jaki znany mi jest z takich płyt jak choćby "Twelve Moon" wspomnianego Garbarka. Generalnie zatem kameralny jazz, z jakimś niezbyt identyfikowalnym wpływem, jakiegoś wszechświatowego folku bez żadnych korzeni, ani możliwości wskazania źródeł. Obawiam się, że nic nie wnosi i w historii tej muzyki (mimo nominacji wcześniejszej i debiutanckiej płyty do prestiżowej Mercury Music Prize) nie zapisze się na trwale. Niemniej jednak muzyka ta ma coś w sobie zniewalającego. Na pewno jest nim właśnie brzmienie. Myślę, że miłośnicy ECMu mogą spokojnie sięgnąć po to nagranie.

The Portico Quartet - Isla (Real World Recordings 954872) 2010

Peter Brötzmann Trio - For Adolphe Sax

Szczerze ciekaw jestem jaką minę miałby niejaki Antoine-Joseph (szerzej znany właśnie jako Adolphe) Sax, gdyby wysłuchał muzyki nagranej niemal równo w 120 lat po opatentowaniu przez niego swego najsłynniejszego wynalazku - saksofonu. Muzyki nagranej - jak głosi tytuł - właśnie dla niego i na pewno takiej, gdzie instrument wynaleziony przez Pana Saksa gra znaczącą rolę.

Hołdem, złożonym twórcy swego, mimo wszystko chyba głównego, instrumentu Peter Brötzmann rozpoczynał swoją solową karierę. Tym razem w trio z dwoma innymi, wielkimi europejskiej, a już szczególnie niemieckiej (momo, że perkusista jest Szwedem), sceny free - Peterem Kowaldem oraz Sven-Åke Johanssonem. Po ponad 40 latach od jej nagrania, można się chyba zastanowić, czy i jakie - oprócz historycznego - ma znaczenie to nagranie. Ten tekst nie będzie aspirował do próby tej analizy. Niemniej jednak, chciałbym wskazać kilka śladów, które - jakże bym tego chciał - sami znajdziecie, którymi sami pójdziecie i... uzupełnicie.

O takiej muzyce, zwykło się mówić, że jest bezkompromisowa. Nie wiem o co chodzi, bo nie wiem o jakich kompromisach mówimy w przypadku sztuki, a już na pewno w przypadku tak otwartej formy, w jakiej znaleźli się w 1967 roku trzej autorzy tej muzyki. Może ową bezkompromisowością jest tak na prawdę barak jakiejkolwiek formy tej muzyki. Jedyną, która jest czytelna. Jedynym sformalizowaniem jej, włożeniem w jakiekolwiek ramy jest skład, który przecież w żaden sposób nie stanie się inny. Zawsze był, jest i będzie to tercet saksofonisty, basisty i perkusisty. Sama muzyka, jeśli już przywodzi mi cokolwiek na myśl, to "muzyczny potok świadomości". Jeśli się słucha Brötzmanna obecnie, nawet w tych wydałoby się jeszcze bardziej otwartych formach, jak solo, czy w duetach, jest obecnie muzykiem, w którego grze znaleźć można o wiele więcej struktur, świadomego budowania napięcia w ramach utworu, czy improwizacji. Ba, obecnie - można nawet zauważyć ślady jakiejś melodii (w tym sensie, że są to uporządkowane dźwięki). "For Adolphe Sax" w swoich trzech utworach niczego takiego nie ma. Cała muzyka kształtowana jest tak, jakby ktoś dał start do biegu i wszyscy gdzieś popędzili. Nawet jeśli ktoś się zmęczy i na placu boju pozostanie jeden, czy dwu muzyków, to wydaje się to właśnie w sposób fizjologicznie naturalny, a nie naturalnie intelektualnie. Jest w tej muzyce absolutny zgiełk. Nia ma chwili do stracenia. Muzyka zagrana jest tak, jakby nie tylko miała to być pierwsza, ale i ostatnia płyta tych muzyków. No, bo cóż po takim nagraniu zagrać by można. Czas pokazał, że można, choć niekoniecznie już w dokładnie ten sam sposób, w jaki to pokazane tutaj. Często mówi się, że muzyka ta jest jakby europejską wersją najbardziej free okresu Alberta Aylera. Cóż, mimo wszystko nie wydaje mi się (ale o tym kiedy indziej). Moim zdaniem, koncepcja "For Adolphe Sax" ma więcej wspólnego z np. "Ulyssesem" Jamesa Joyce'a niż jakąkolwiek ówczesną, czy historyczną formułą jazzu aż do 1967 roku. Często też zarzuca mi się, że piszę, że jakaś muzyka jest abstrakcyjna. Ta właśniej jednak taką mi się jawi. Jeśli bowiem w plastyce za abstrakcjonizm uważa się kierunek, który charakteryzuje się wyeliminowaniem wszelkich przedstawień mających bezpośrednie odniesienie do form lub przedmiotów obserwowanych w rzeczywistości, to muzyka zawarta na "For Adolphe Sax" jest muzycznym odbiciem tej samej filozofii, czy spojrzenia (pamiętajmy, że Brötzmann jest plastykiem z wykształcenia) przetransormowanym na sztykę muzyczną. Obecnie dość łatwo przychodzi nam rozpoznać poszczególne elementy tej muzyki, ale z górą czterdzieści lat temu, słuchacze mieli pełne prawo być zaskoczeni wszystkim, co usłyszeli. Nigdy wcześniej nie słyszeli takich dźwięków.

Czy dzisiaj muzyka ta ma znaczenie? Czy warto ją posłuchać, czy wręcz słuchać? Czy też po prostu poznać?

Dla mnie odpowiedź na to pytanie jest oczywista i to pomimo faktu, że obecnie Brötzmann znajduje się w zupełnie innym miejscu, zaś próba grania w sposób ściśle odpowiadający formule wypracowanej na "For Adolphe Sax" byłaby uznana za wtórną i naśladowczą. Niemniej jednak, to jest pewien fragment historii jazzu, pewien fragment jazzowej tożsamości, bez którego obecne, twórcze oblicze jazzu, myślę, że nie miałoby takiego charakteru, jak ma. "For Adolphe Sax" jest jakby osiągnięciem horyzontu i dowiedzeniem się, że za nim nie ma już niczego. Dalszy rozwój, przedłużenie tej linii nie będzie już możliwe. Faktem, że części muzyków uświadomienie sobie tego faktu zabrało co najmniej następną dekadę. Nie wyobrażam sobie jednak, że bez świadomości będącej wynikiem uważnego przesłuchania takiego nagrania jakim jest omawiana płyta (oczywiście pośród innych jeszcze), muzyka grana przez obecnych najbardziej kreatywnych muzyków jazzowych (nota bene do nich zaliczam samego Petera Brötzmanna) byłaby taką samą jaką jest. To też teza do innego jeszcze materiału, ale o tym kiedy indziej.

Peter Brötzmann Trio - For Adolphe Sax (Brö 1, FMP 0080, Atavistic UMS230CD; ostatnie i jedyne wydanie w formie CD zawiera dodatkowy utwór zagrany w kwartecie z Fredem van Hove; osobiście żałuję, że nie zawiera nagrania Usable Past, czy choćby utworu zamieszczonego na Free Jazz West). Definicja abstrakcjonizmu pochodzi z Wikipedii.

niedziela, 26 grudnia 2010

George Michael - Songs from The Last Century

W bożonarodzeniowe święta chodzi po mnie swing. Obojętnie czy Ella, czy Frank. Niech będzie Swing!

W tym roku, jednak, miejsce wielkich zajął... równie wielki, tyle, że nie swingowej muzyki. Na imię ma George. Na nazwisko Michael. Znany ze skandali obyczajowych. Znany z Wham! Ze swojej kariery solowej. Podobnie do Whitney Houston winien być też znany ze zmarnotrawienia swego talentu.

Tym razem telent mamy jak na dłoni. Michael dysponuje dość wysokim, ale ciepłym głosem, którym potrafił zaśpiewać niemal wszystko. Pop, soul, funk... nawet utwory Queen. Tym razem zaśpiewał w manierze, w konwencji zbliżającej się do Shirley Horn.

Mam do George'a zastrzeżenia. Ale tylko jednej natury. Wybrane utwory mogłyby trwać o wiele dłużej. Nie miałbym nic przeciw. Michael śpiewa bardzo stylowo, choć... z drugiej strony bardzo normalnie jak na siebie. Ot. nagranie udowadnia, że może on zaśpiewać wszystko. Tyle, że... te nagrania, które - wydaje mi się - przeszły dość niepostrzeżenie dla wszystkich chcących nowego Careless Whispers, czy Freedom. A przecież płyta jest na swój sposób doskonała. Świetne aranże. Świetne wykonanie.

No właśnie. Wykonanie. Na płycie mam kilka swoich typów. Pierwszy, to Roxanne. Staruteńki kawałek Police i bodaj ich pierwszy przebój. Kiedyś, ze względów obyczajowych, był na czarnej liście w BBC. Nie był puszczany, był ignorowany. Nie istniał. Lata minęły i chyba to BBC zmieniło zdanie. Roxanne jest jednym z tych, najbardziej rozpoznawalnych utworów. Niezależnie od tego w jakiej wersji grane. Tu ciepło, swingowo. Zupełnie inaczej, do - mimo wszystko - drapieżnego śpiewu Stinga. Piekielnie kołysząco. Ciepło. A przecież Michael ciepło potrafi zaśpiewać. Czuje się zatem jak ryba w wodzie.

... Last Christmas...?

Proszę o jeszcze.

Na płycie znajduje się również genialne wykonanie

A przecież są tu jeszcze absolutnie genialne wykonaie Wild is the Wind. Nieco podobne do tego, które znane mi jest z wykonania Shirley Horn. Równie ciekawe, równie dobre. Czy wystarczy taka rekomendacja? Piękne, trafiające tam, gdzie winno.

A przecież jest tu tych nagrań więcej. Równie dobrych. Jedyne zastrzeżenie - plyta trwa zbyt krótko. Michael nie zechciał zmierzyć się potem z podobnym repretuarem. Szkoda, bowiem mógłby stanowić rewelacyjnie dobrą alternatywę dla wszelkich gwiazdek jazzu, które dziś chcą uchodzić za Wielkie Gwiazdy. Panie i Panowie, gwiazda pop po prostu Was wyliczyła na punkty. Jesteście nikim przy niej.

I niech tak pozostanie. U mnie.... jest taki klawisz... repeat...

George Michael - Songs from the Last Century (Virgin 48740)

piątek, 24 grudnia 2010

Wesołych Świąt

Wszystkim czytelnikom, entuzjastom muzyki, życzę jak najmilszych Świąt Bożego Narodzenia. Słuchajcie muzyki, odpoczywajcie, miejcie w kończu czas dla siebie i swoich najbliższych.

Paweł

czwartek, 23 grudnia 2010

Avre Henriksen & Bill Frisell live at Moers, 23.05.2010 r.

Od wielu już lat się zastanawiam. Dobrze, to czy nie. Czy rację miał Franz Kafka, czy też Max Brod. Czy mamy prawo, czy ktokolwiek ma prawo pisać do szuflady. Czy dzieła, obojętnie jakie mają prawo przejść obok, bo z różnych przyczyn nie zostały wydane. Bo piractwo, bo partactwo, bo ekonomia, bo...
Szczerze powiedziawszy, ceniąc prawa artystów do dysponowania przez nich własnym dziełem. Ceniąc prawa ich, do ich praw autorskich, zaczynam powoli zbliżać się do stwierdzenia, że ktokolwiek, kto nie chce korzystać z własnych praw, nie ma prawa kwestionować praw nas, nas wszystkich, ogółu ludzkości - by powiedzieć to niemal z dużą przesadą - do prób poszukiwania przejawów ich geniuszu. Dlatego też, jeśli znajdę gdzieś w sieci nagranie, które nie jest publikowane, a które z jakichś przyczyn uważam za ciekawe, będę je opisywał. Będę je opisywać nawet wówczas, kiedy - niestety - nie stałem się uczestnikiem istnienia tych dźwięków we wszechświecie i z tych przyczyn nie mogłem przekazać z nich relacji koncertowej. Z różnych względów jednak - dopóki nie uzyskam zgody artysty na choćby podanie linka do miejsca, w którym takie nagranie się znajduje, nie będę publicznie wskazywał gdzie (poniekąd) łamane są ich prawa. Chcecie - to szukajcie. Ja ułatwiać nie będę.
Dość wstępu, czy też wytłumaczenia się z poniższych słów.
Po tym wstępie już wiadomo, że takiego nagrania nie ma. Przynajmniej nie ma oficjalnie. Istnieje w świecie internetu, bądź pośród nagrań rozprowadzanych między sobą przez traderów. Nie ma, bo...? Nie wiem, być może dlatego, żę muzycy nie są jeszcze zadowoleni ze swej współpracy na tyle, by udostępnić swą muzykę światu, być może dlatego, że nie próbowali jeszcze nikogo nią zainteresować, a być może dlatego, że nikt z Wielkich na tej muzyce się jeszcze nie poznał.
Jest ich dwu: Bill Frisell i Avre Henriksen. Jeden gra na gitarach, drugi - przede wszyskim zawłaszczył brzmienia trąbki. Także wspomaganej eletronicznie. Po kilku latach znajomości, w duecie pojawili się w maju tego roku w Moers grając koncert składający się z trzech utworów autorskich i jednego Joni Mitchell. Powstała w ten sposób muzyka jest - z braku innych słów - po prostu piękna.
Coś mnie wzięło dzisiaj na muzykę piękną i bogatą zarazem. Bogatą w brzmienia, które kształtowane są przy użyciu dość niekonwencjonalnych środków. Gitara Frisella jednocześnie jest jedna i nie-jedna. Brzmi jak wiele gitar na raz, ale do takiego odbioru jego gry, ten wielki gitarzysta, potrafił już nas nie raz przygotować. Henriksen i jego trąbka oraz elektroniczne dźwięki przez niego produkowane, również nie brzmią jak muzyka obsługiwana przez wyłącznie jednego człowieka. Mamy zatem duet i doprawdy dużo więcej dźwięków.
Wspomniane utwory autorskie, na znanym mi nagraniu noszą tytuł Fields of Moers i zaopatrzone są kolejnymi numerami, co sugeruje dłuższą kompozycję podzieloną na części. Nie wiem jak w istocie z tym było. Jeśli tak, to Pierwsze Pola są, brzmią, jak jedynie wstęp do Drugich, gdzie oprócz instrumentów pojawia się również głos henriksena, który pomimo skandynawskiego nazwiska brzmi jak rodem z najgęstrzego, afrykańskiego buszu. Jest jakąś skargą. Smutną opowieścią. Przyznam, że nie mam pojęcia po jakiemu śpiewa trębacz, muzyka przejmuje jednak właśnie jakimś smutkiem. Jakby opowiadał o czyimś niezbyt udanym życiu. Jakby opowiadał o krzywdzie. Zostawmy to.
Zawarta tu muzyka duetu, zagrana przecież na żywo i na pewno pozbawiona jakichkolwiek postprodukcyjnych trików, jest świadectwem na rozwój współczesnych możliwości instrumentalnych. Można zagrać w duecie i być całkiem sporą nawet ilością dźwięków, które w żaden "normalny" sposób przez dwu muzyków nie mogłyby zostać wytworzone. Wspominam o tym, albowiem będąc raczej zwolennikiem czysto akustycznego grania, ba ortodoksyjnym niekiedy, skoro odmawiam prawu pickupa dla kontrabasu, czy jeszcze dalej idąc - wręcz jakiejkolwiek amplifikacji, jestem pod dużym wrażeniem wrażliwości obu muzyków. Mając możliwości techniczne - co słychać - do absolutnego rozprawienia się z muzyką i wyobcowania jej z czegokolwiek, zabicia techniką, wykorzystali ją jedynie w celu jej ubogacenia. Stąd też kompletnie nie dziwią dźwięki jakichś marimb pośród gitarzysty i trębacza. Nie dziwi większa ilość gitar niż winno ich być, biorąc pod uwagę, że gitarzysta jest jeden. Altówka, czy wiolonczela? nie ma problemów. Po prostu mimo to wszystko, mimo wiedzy, że większość tych brzmień jest sztucznie wykreowanych, jestem absolutnie przekonany, że to muzyka - od początku do końca - muzyka, frisella i Henriksena.
Biorąc pod uwagę jakość tego nagrania, z niecierpliwością czekam na wydanie płytowe, mając jedynie nadzieję, że będzie to również nagranie koncertowe. Jeśli w istocie tak się stanie, to znużony już nieco frisellowymi poczynaniami, z dużą przyjemnością sięgnę po takie nagranie.

Avre Henriksen & Bill Frisell live at Moers, 23.05.2010 r.

środa, 22 grudnia 2010

Theo Bleckmann - I Dwell In Possibility

Z wytwórnią Winter&Winter drogi nasze rozeszły się już dość dawano. Od dłuższego czasu nie znalazłem tam czegoś, co przykułoby moją uwagę. Ba, nawet nie chce mi się za bardzo zgłębiać ich katalogu. Może są tam wartościowe dzieła, ale estetyka tej muzyki, z którą się ostatnio tam spotkałem na tyle mi jest odległa, że nie. Basta. Niegdysiejsze JMT - jak najbardziej. Obecne W&W już niekoniecznie.

Nowa płyta Theo Bleckmanna zauroczyła mnie jednak od pierwszego wysłuchania i tak już zostało do dziś.

Muzyka jest solowym przedsięwzięciem wokalisty. Sam jest tu sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Wszystkie dźwięki, wszystkie kompozycje pochodzą od niego. Genialny głos, genialna wrażliwość na dźwięk i genialna wyobraźnia. Głos Bleckanna osadzony został w różnego rodzaju nakładkach, w dźwiękach przeróżnych instrumentów, na których gra muzyk, które mają jedną cechę: jest ich stosunkowo niewiele i są przedziwnego autoramentu, nigdy jednak nie są typowe (butelki z wodą, iPhone, miniaturowa cytra, dzwonki i wiele, wiele innych), . W ten sposób powstała muzyka... niemal opierająca się na powietrzu.

Wszyscy mawiają, że jednym z najtrudniejszych zadań, jakie może sobie postawić przed sobą muzyk jest nagranie solowej płyty czy zagranie solowego koncertu i wyjść z tego obronną ręką. Sztuka ta udała się Bleckmannowi w dwójnasób co najmniej. Przede wszystkim, w tej bardzo komunikatywnej muzyce, zawarty jest artyzm. Niesamowite wręcz możliwości wokalne (choć różne od ekwilibrystyki McFerrina) wykreowały świat dźwięków, które chce się słuchać wciąż i wciąż. Homogeniczne połączenie muzycznych światów odległych od siebie o kilkaset lat, spowodowało, że powstała w ten sposób jakaś nowa jakość.

To przykład muzyki, gdzie nie tylko zostały zatarte wszelkie granice pomiędzy gatunkami, ale muzyki, która wprost każe zaprzestać szufladkowania muzyki w gatunki. Ta płyta, to doskonały przykład po prostu muzyki. Muzyki, która jest piękna i urokliwa sama w sobie. Nic dodać - nic ująć. Słuchać, bo warto i mam nadzieję, że słuchać będzie jej można jeszcze długie lata po tym, jak przestanie już kusić nowością.

Theo Bleckmann - I Dwell In Possibility - Winter&Winter 910 168-2

Faruq Z.Bey & the Northwoods Improvisers - Emerging Field

Wstyd się przyznać, ale Faruq Z.Bey, muzyk istniejący na muzycznej scenie lat już niemal czterdzieści jest moim tego rocznym odkryciem. Najpierw przyszło zauroczenie dość starą już płytą zespołu Griot Galaxy "Opus Krampus" wydaną dla nieistniejącej już chyba (przynajmniej od lat nie wydaje niczego i co gorsza nikt tych nagrań też nie wznawia) wytwórni Sound Aspects. Teraz od bodaj dwu miesięcy jestem pod wrażeniem "Emergency Field".

Bey płytę nagrał z obecnym swoim zespołem Northwoods Improvisers, sekstetem o dość interesującym składzie: trzy instrumenty dęte drewniane (saksofony i klarnet basowy), marimba, bas i perkusja. Zwracam uwagę na skład, albowiem jednym z cudowniejszych aspektów tej płyty jest brzmienie tego zespołu. Miejscami niemal mistyczne. Świetna sekcja, grająca dość swobodne, choć zarazem i przewidywalnie. Nad nią zawieszone dźwięki niemal lewitującej marimby. Całość tej sekcji brzmi na wskroś źródłowo, czarno, transowo afrykańsko. Nad sekcją trzy mocne z jednej strony, z drugiej doskonale kontrolowane w dozowaniu emocji dęciaki, które opowiadają po kolei swoje długie opowieści, niekiedy tylko komentowane przez zgiełk sąsiadów.

Brzmienie, które od pewnego czasu kojarzy mi się z trawestacją credo ECM - free o stopień powyżej ciszy.

Sama muzyka? Cóż, nic nowego, a jednak ujmująca pięknem.


Gdzieś odniesienia do amerykańskiej, niezależnej sceny jazzowej lat 1970. Może do Art Ensemble of Chicago. Choć to inne brzmienie... Nie tak rozpasana jednak energią. Gdzieś w tamtych rejonach mógłbym szukać jakichś inspiracji, pomimo, że życie bohaterowi tych słów odmieniło dwu innych muzyków: Coltrane i Sanders. Emerging Field jest jednak o wiele bardziej wyciszoną i poukładaną muzyką od swoich dalekich protoplastów. Nie jest też tak swobodna, coś jednak prowadzi mnie w skojarzeniach w tamte rejony.


Nie wiem też, czy dla wszystkich, czy wyłącznie dla mnie, ale jest to taka muzyka, która trafia wprost do serca, czy duszy. Kiedy sekcja rozpoczyna swój trans i dołączają się saksofony, muzyka ta jakby tkwiła we mnie od dawna. Od lat. Nawet jeszcze przede mną. Istniała już kiedy ja nastałem. Wplotłem się w jakiś kosmogoniczny sposób w te dźwięki na długo przed ich usłyszeniem. Może dlatego mam jakieś nieodparte wrażenie, że to głęboko prawdziwa muzyka. Prawdziwa w naturalny sposób. Jak przyroda, która nas otacza. W której istniejemy. Tak ja istnieję w tej muzyce.


Gorąca rekomendacja. Posłuchajcie, jeśli tylko będziecie mogli. Ręczę, że i ciekawe i bardzo komunikatywne (źródłowo, a jakże) granie.


Faruq Z.Bey & the Northwoods Improvisers - Emerging Field (Entropy Stereo ESR019)

czwartek, 16 grudnia 2010

Cuong Vu - Vu-Tet

Nie będę ukrywać: nigdy (jeśli pamięć ma zawodna, nie myli mnie) nie byłem wielkim admiratorem estetyki fusion. Ba, z wiekiem nie cenię jej coraz bardziej. Wielkie nagrania, niemal kroki milowe stawiane przez tych absolutnie największych w czasach tworzenia się tej stylistyki (czy gatunku, jak kto woli), nie wzruszają mnie niemal wcale. Zwyczajnie nudzą.

Od czasu do czasu, pojawiają się jednak jakieś nagrania, które powodują, że z zainteresowaniem ich posłucham, choć - generalnie - wrzucam je do jednego wora z etykietką fu-sio!-n.

Takim wyjątkiem na tej scenie często bywa Wietnamczyk z pochodzenia Cuong Vu. Pisałem o nim już nie jeden raz i nie raz też wsłuchiwałem się w grane przezeń dźwięki. Czy to fusion, czy nie fusion nawet nie jest to pytanie. Jeśli jednak gdzieś szukać punktów odniesienia dla tej muzyki, to prawdopodobnie właśnie u styku dźwięków przynależących z jednej strony do jazzu, z drugiej do rocka. Jeśli nawet nie "dźwiękami", to estetyką.

Z tą ostatnią, w przypadku Vu-Tetu byłby zresztą pewien problem. Ot, dźwięki niemal jak z filmów, do których muzykę pisał Komeda, zderzają się z ostrymi, chropawymi solami Chrisa Speeda, przesterami, szumami lidera, ostrą, niemal jak z metalowej kapeli perkusją Jima Blacka. Ot, kogel-mogel, w którym miesza się wszystko co Cuong Vu i jego goście uznają za stosowne. Muzyka ta raz ostra, raz jak do rany przyłóż.

Nie mam pojęcia, czy za lat kilka będę pod wrażeniem tych dźwięków, czy przebrzmią one jak wiele podobnych stylistycznie nagrań. Niemniej jednak zasługuje ona na bardzo mocną czwórkę co najmniej. Zwłaszcza, że gra tu w rewelacyjnej formie jeden z moich ulubionych saksofonistów - Chris Speed. Zwłaszcza tam, gdzie jeńców nie bierze i jego saksofon po prostu rozstrzeliwuje słuchaczy tyradami krótkich, urywanych dźwięków. W tych, ostrych nagraniach Vu-Tet sprawuje się niesamowicie dzielnie. Jest przekonujący i już wołam o jeszcze. Jest jednak i druga odsłona tej płyty. Owa do rany przyłóż. Tu niestety muzyka operuje często wyłącznie plamami dźwiękowymi, niewiele oferując oprócz nich. O ile - wyobrażam sobie - w ścieżce filmowej sprawdziłaby się znakomicie, to w domu fragmenty te wywołują u mnie pawłowowski gest ręki w kierunku pilota. Byle do przodu, byle do przodu...

Cuong Vu - Vu-Tet (Artistshare 073)

Kilka zmian przed nadchodzącym czasem,...

albo po nim. Jak kto woli. Marcin Kiciński wziął podjął się heroicznej pracy (i chwała mu za to), tworzył, tworzył i stworzył blog/serwis o muzyce improwizowanej. Zamiarem - między innymi - ponowne zjednoczenie, czy pozyskanie wokół jednego "tytułu" środowiska, które lubi pisać o tej muzyce. Część twórców stąd, część stamtąd, jeszcze inni po prostu są. Zostałem przez Marcina zaproszony do udziału. Niezależnie zatem jak się potoczą losy tego bloga - bo sam jeszcze nie wiem - wiem jedno: na pewno nie będę zamieszczać tu kalendarzy koncertowych. Marcin robi to lepiej, robi ogólnopolsko i ma nadzieję mieć aktualne informacje. Wolę jemu pomagać niż dublować teksty tego typu. Co najwyżej, z kalendarza koncertowego, będę starał się wskazać Wam jeszcze przed koncertem, na - spodziewane - wydarzenie koncertowe. Nic więcej. Wiem, też drugie. Nie będę tu zamieszczać - z podobną uwagą jak poprzednio - zapowiedzi płytowych. Te również pojawiają się w Impropozycji, zatem najlepiej niech mają tam swoje stałe już miejsce. Pozostaje tożsamość tej pisaniny, którą tu - od czasu do czasu - uprawiam. Jeśłi nic się nie zmieni w moim obecnym zamyśle, to będę publikować tu różne recenzje. Te nowsze i te starsze. Prawdopodobnie, po pewnej weryfikacji, przeniosę też te recenzje, które ukazały się niegdyś w innych publikatorach. Obiecuję, że popatrzę na nie okiem krytycznym, a zatem mogą się nieco różnić od tekstów już niegdyś opublikowanych. Na pewno - jeśli znajdę na to czas - publikować tu będę, dumnie mówią, eseje, czy jakieś inne, nie będące recenzjami teksty. Generalnie zaś, w Impropozycji - co do zasady - pojawiać się mają teksty z najnowszych płyt. U mnie na pewno pojawiać się będą teksty dotyczące płyt z różnych lat, albowiem ten aspekt, nie ma dla mnie większego znaczenia. Przynajmniej w popularnym rozumieniu. Innymi słowy - nie gonię za nowościami. To nie mój królik.

To mniej więcej tyle.

Impropozycja jest dostępna pod adresem:

Angels - Every Woman Is A Tree

Absolutnie rewelacyjna płyta utwierdzająca mnie jedynie w przekonaniu, że wszelkie plebiscyty na płytę roku są bez sensu. Gdybym ją znał w roku 2008, to ani chybi byłaby ona jednym z moich absolutnie pewnych typów do płyty roku. Nie znałem. Znam dzisiaj. Jest rok 2010, w dodatku kończący się. Czy coś to dla tej płyty zmienia? Nic. Jedynie można, mając tę dwuletnią perspektywę, stwierdzić, że ani na jotę, muzyka tu zawarta nie zestarzała się.

Sprawcami całego "zamieszania" jest szóstka skandynawów, spośród których polskiej publiczności, najbardziej znanym może być Magnus Broo, albowiem w naszym kraju bywał. Czy pozostali - tego już nie pomnę. Szóstka owa ukryła się pod Aniołami z iście anielską - jak na moje uszy - muzyką. Być może to nie jest istotne, bo etykietek nie lubimy (ponoć, ponoć w dobrym tonie tak twierdzić ;)), niemniej jednak w pewien sposób ułatwiają one życie, a w zasadzie komunikację, być może zatem nie jest to istotne, ale zaprezentowaną tu muzykę, prawdopodobnie wielu ze słuchaczy odbierać będzie jako free jazz.

Niech i tak będzie. Grunt, że w muzyce tej, pomimo wielu elementów ją strukturyzujących jest otwartość i swoboda. Free? Jeśli tak, to to, które za swego ojca chrzestnego ma Ornette Colemana, a nie Evana Parkera. Są tu zatem i melodie (choć trudno by mi było pewnie je zanucić), skądinąd bardzo piękne, co tym bardziej do tradycji twórcy Lenely Woman muzykę tę zbliża. Są też wspaniałe sola, głównie dęciaków: Magnusa Broo, Martina Küchena oraz Matsa Äleklinta. Trrąbka, saksofon i puzon. Zestaw zupełnie wystarczający jak na moje uszy i bodaj jeden z najlepszych we współbrzmieniu. Jednakże, choć owych dęciaków mnóstwo, charakter brzmieniu tego zespołu nadaje wibrafonista - Mattias Ståhl. To dzięki niemu muzyka stała się ulotna, niemal zwiewna, pomimo absolutnej mocy kreowanej przez pozostały kwintet (dla porządku, skład uzupełnia sekcja Johan Berthling - kontabas i Kjell Nordeson - perkusja; sekcja mocna, o kolorycie nieco zbliżonym np. do tego jaki reprezentowany jest w zespołach Vandermarka).

Dużo by można mówić, uwierzcie mi jedynie, że dla tych skrzących się wielu barwami dźwięków warto jest pokłonić się nad nazwiskami niekoniecznie (przynajmniej u nas) z pierwszych stron gazet.

Angels - Every Woman Is A Tree (Clean Feed CF112)

wtorek, 26 października 2010

55. Krakowskie Zaduszki Jazzowe

Kiedy byłem, kiedy byłem małym chłopcem, hej! to Krakowskie Zaduszki Jazzowe były po prostu Zaduszkami Jazzowymi i odbywały się w Krakowie. Od wielu zresztą już lat. Wyłącznie. Obecnie tego typu imprez nagromadziło się w Polsce na tyle, że Zaduszki musiały odróżnić się przymiotnikiem. Kiedy byłem tym małym chłopcem, Zaduszki bywały jeśli nie drugim, to pewnie - nie licząc Złotej Tarki i spotkań pianistów jazzowych w Kaliszu - trzecim jeśli chodzi o wagę "festiwalem" jazzowym w Polsce. A może mi, małemu, wówczas się tak zdawało. Po Jazz Jamboree i Jazzie nad Odrą. Jazzu Jamboree już praktycznie nie ma, Zaduszki pozostały. Czy mają się jednak dobrze? Moim skromnym zdaniem ich programy z ostatnich lat nie są tak ekscytujące jakby można tego oczekiwać po najstarszym festiwalowym wydarzeniu jazzowym w Polsce.

Tegoroczne wydanie odbywać się będzie nie tylko w Krakowie, ale również w Trzebinii, Wieliczce, Wadowicach, Zabierzowie oraz Niepołomicach i odbędzie w dniach pomiędzy 29.10 a 8.11. Po kolei.

Program koncertów w Krakowie:

30.10, g. 18:00, Dwór Czeczów (ul. Popiełuszki 36) - "Z obłoków na ziemię" /J.Nowicki - w roli ks.J.Twardowskiego, C.Chmiel - kbds, M.Stryszowski - as, ss, K.Bodzoń - b/

31.10, g. 18:00, Kinoteatr Uciecha - "Celebrating Ornette Coleman" /R.Winterschladen - tp, H.Read - as, W.Schmidtke - ts, ss, J.Śmietana - g, T.Kupiec - b, P.Weiss - dr/, Kuba Badach "Obecny. Tribute to Andrzej Zaucha" /K.Badach - voc, J.Piskorz - p, R.Luty - dr, M.Barański - b, gb, G.Piotrowski - sax, M.Górny - kbds, P.Maciołek - g/

g. 21:30, Piwnica pod Baranami - Festiwalowy Jam Session Zaduszkowy

7.11, g. 19:15, Kinoteatr Uciecha - "40 lat Laborki" - Laboratorium & special guests: R.Towner, R.Al-Mashan (Laboratorium zaś w składzie: J.Grzywacz - kbds, M.Stryszowski - as, ss, voc, K.Ścierański - gb, M.Raduli - g, G.Grzyb - dr); Ralph Towner solo; The Gravity /M.Górka - dr, A.Kawończyk - tp, G.Piętak - b/

8.11, g. 19:30, Bazylika oo. Dominikanów - XXIV Msza Jazzowa

Koncerty w Trzebinii:

29.10, g. 18:00, Dwór Zieleniewskich - Skowron-Sitkowski Quartet /J.Skowron - p, M.Sitkowski - dr, J.Główczewski - as, ss, J.Cichy - b/

Koncerty w Wieliczce:

30.10, g: 19:00 (zjazd do kopalnii o 18:00), Kopalnia Soli "Wieliczka" - V Wielickie Zaduszki Kulturalne - Zaduszkowy Inauguracyjny Koncert Jazzowy - Jazz Band Ball Orchestra feat. B.Przybytek /JJBO: J.Kudyk - tp, voc, M.Michalak - tb, J.Mazur - ts, cl, W.Groborz - p, T.Lisiecki - b, W.Jamioł - dr, B.Przybytek - voc oraz Peter Lipa - voc/; Leliwa Jazz Band /E.Wnęk - bjo, K.Król - cl, J.Partyka - tb, S.Stańczyk - tp, K.Partyka - ts, ss, p, R.Starzec - b, tarka, R.Bartnicki - dr, p/

Koncerty w Zabierzowie:

4.11, g. 19:00, Grube Ryby - "Z obłoków na ziemię"; Little Egoists

Koncerty w Niepołomicach

5.11. g. 19:00, Zamek Królewski - Piotr Domagała Slavonic Tales /P.Domagała - g, A.Kawończyk - tp, S.Berny - dr, perc; Tomek Grochot Quintet /T.Nowak - tp, V.Iwanov - ts, D.Wania - p, H.Gradus - b, T.Grochot - dr/

Koncerty w Wadowicach

7.11, g. 18:00, Wadowickie Centrum Kultury - Eastcom International feat. Ignass Fofana & Guy Bilong /S.Bernatowicz - kbds, R.Krawczuk - as, ss, I.Fofana - bg, voc, G.Bilong - dr, voc, J.Pilch - perc/

I to by było na tyle.

piątek, 22 października 2010

Chopin Around - koncert

Rok Chopinowski już niemal dobiega końca, w dalszym ciągu jednakże pojawiają się tu i ówdzie różnego rodzaju projekty. Oprócz interpretacji zupełnie klasycznych, sporo jest prób zupełnie nowego spojrzenia na muzykę tego kompozytora. Zatem po Łodzi i Warszawie, dzisiaj trafi do Filharmonii Krakowskiej projekt Chopin Around firmowany przez zespół w składzie: Agata Zubel – sopran, Andrzej Bauer – wiolonczela, Uri Caine – fortepian, Jacek Kochan – perkusja. Cezary Duchnowski – aranżacje. Maciej Walczak – projekcje multimedialne, który wpisuje się w ów "nowoczesny" nurt. W programie pojawią się Preludia op. 28 w zupełnie nowym odczytaniu. Z zapowiedzi wynika, że sporo będzie ingerencji elektronicznych. Ponoć także improwizacji. Nie znam tego projektu, jednakże z jego opisu wynika, że zainteresowani nim mogą być wszyscy ci, którym do gustu przypadło takie podejście do materii klasycznej, jak zaprezentowane choćby na Gustav Mahler/Uri Caine - Urlicht/Primal Light (Winter & Winter 910 004-2).

Więcej:

sobota, 9 października 2010

24.10.10 - Katowice. John Scofield Trio

Nie ukrywam, że jeden z moich ulubionych, współczesnych gitarzystów - John Scofield wraz ze swym trio (Steve Swallow i Bill Stewart) zagra w Sali Koncertowej GCK w Katowicach 24.10.2010 r. Jakiej myzyki możemy się spodziewać? Myślę, że wskazówką może być "En Route" wydana przez Verve.

William Hooker - Waves

Nie będę ukrywał - do płyty tej zwabiło mnie nazwisko Daniela Cartera. Muzyka, który zmienił moje widzenie muzyki. Zdecydowanie. Pisałem o tym wiele razy, nie będę się powtarzać.

"Waves" tworzą muzycy, którzy są mi niesamowicie bliscy. Daniel Carter i Sabir Mateen. Obaj na alcie i tenorze, a pierwszy nadto na trąbce. Pozbawiona basu struktura uzupełniana jest przez Jeffreya Haydena Shuduta na gitarze i Williama Hookera na perkusji. Lekko ponad 40 minut improwizacji.

Kiedy przypomnę sobie koncerty z idziałem Daniela Cartera mogę jedynie pomyśleć, że tych 40 minut muzyki, to jedynie zapowiedź trzęsienia ziemi, które się odbyło w Nowym Jorku, we wrześniu 2005.

Pamiętacie taką kapelę jak SBB? Strasznie często przypominam sobie credo, które stworzylo ich nazwę: Szukaj, Burz i Buduj. Carter z Mateenem są zwykle nośnikami tego credo. Jest w ich muzyce, a już szczególnie, gdy występują razem, zgiełk i furia. Ekspansja energii, gdzy szukają. Poszczególne dźwięki są rozsypywane na molekuły. Każdy dźwięk, który ma zostać zagrany jest poddawany wiwisekcji. Doprowadzony do unicestwienia. Nie ma czegoś takiego jak ciągłość. Jest brutalne spotkanie się z każdym, następującym po sobie dźwiękiem, po to by go unicestwić. Nie ma zmiłuj się. Nie po to poszukujemy, by nie zburzyć. Mamy fazę burzenia. Potem tworzy się coś na kształt... hmmm... jakby to powiedzieć: melodii? struktury? Wchodzimy w fazę budowania.

Obaj Panowi potrafią doskonale, niemal w jednej chwili rozłożyć na absolutne kawałki to co grają i w tej samej chwili stworzyć z nich coś innego. To jakby granie na mozaikowym kalejdoskopie. Ruch w prawo i już coś innego. Ruch w lewo i mamy inną muzykę. Możemy jeszcze się chwilę zatrzymać, by się przyjrzeć temu, co się właśnie pojawiło, ale... Właśnie drgnęła ręka. Już jest coś innego. Coś o innym obliczu.

Kiedyś Daniel powiedział: nie jest ważne co, ale ważne jak grasz; ważne, by w tej chwili, w której grasz wyrażał się twój aktualny stosunek do świata.

Święte słowa. Dlatego, dla nich uwielbiam tego muzyka i jego muzykę. Nie jest dla mnie absolutnie ważne co gra. Ważne, że w każdym dźwięku czuję, że jest on autentyczny. Kiedy wraz z nim usłyszę równie autentycznych Mateena, Hookera, jak również tych, których usłyszałem bodaj pierwszy raz Moshe i Shurduta muzyka staje się absolutnym absolutem. Wyżej, dalej nie można. To jest doskonałość nieskrępowana ani jednym słowem, ani jednym dźwiękiem. Kompletnie wolna od wszelkich pomysłów, jakie sobie można tylko wymarzyć. Tu nie ma ani początku, ani końca. Tę muzykę można słuchać w każdym miejscu i w każdym jest równie fascynująca. Free? Ależ oczywiście! Kompletne free, choć do tworu zwanego free improvisation muzyce tej daleko. Jest bowiem jeszcze mniej od niej skrępowana jakimkolwiek węzłem. To jest muzyka emocji. Prezentacja wrażeń. Ulotnych, będących jedynymi w danej chwili.

Absolutnie genialne, wyobrażenie czasu, który istnieje wyłącznie w momencie, w którym się gra. Absolutnie genialne wyobrażenie istnienia w czasie i poza czasem. W dźwięku i poza dźwiękiem.

Raz jeszcze powiem: słuchajcie Daniela Cartera! Słuchajcie Sabira Mateena. Wiele się w ten sposób można dowiedzieć o samym sobie.

William Hooker/Daniel Carter/Sabir Mateen/Ras Moshe/Jeffrey Hayden Shurdut - Waves - Nolabels 2565

czwartek, 7 października 2010

10.10.2010 - Marc Copland w Hipnozie

Według mej najlepszej wiedzy, w cyklu Jazz i Okolice: Echoes of Chopin, 10.10 o godz. 20.00 w Jazz Club Hipnoza w Katowicach pojawi się Marc Copland Trio w składzie: Marc Copland – fortepian, Drew Gress – kontrabas i Jochen Rueckert - perkusja. Wraz z Triem zagra kwartet - Kwartet Śląski. Jaką muzykę, to widać chyba po zapowiedzi ech Chopina.

wtorek, 5 października 2010

PiecART październik 2010

Dawno tam nie byłem. A szkoda. W pażdzierniku plan wygląda następująco:

6,7 X, g. 20:30 - ICTUS Quartet /Sveden/ (P.Vallmyr-cl,sax, J.Simonsson-p, P.Thorman-db, M.Vikberg-dr)

8 X, g. 21:30 - SOUNDS SMUGGLERS

9 X, g. 21:30 - WORLD TRANS SYSTEM (S.Lenoir, K.Bodzoń)\

10 X. g. 20:30 - S.DUDAR Quartet (S.Dudar-sax, G.Urban-p, M.Spera-db, W.Buliński-dr)

12 X. g. 20:30 - KABOKA (Sz.Kamykowski-sax, K.Bolek-g, P.Południak-db, D.Fortuna-dr)

13,14 X. g. 20:30 - FRIENDS & NEIGHBORS Quartet /Nor,Sved/ (A.Roligheten-sax, T.Johansson-tp, J.R.Strom-db, T.Ostwang-dr)

16,17 X, g. 20:30 - Directions in Music; HANK MOBLEY (T.Grzegorski-sax, P.KACZMARCZYK-p, M.Adamczak-db, D.Fortuna-dr)

19 X, g. 20:30 - JANA BEZEK Trio (J.Bezek-p, W.Szwugier-db, D.Stankiewicz-dr)

20,21 X, g. 20:30 - WAGNER BARBOSA Trio /BR/PL/ (W.Barbosa- voc,g, K.Pałys-p, R.Mota-prc)

22,23 X, g. 21:30 - WORLD TRANS SYSTEM (S.Lenoir, K.Bodzoń)

26 X, g. 20:30 - La Fanfare Du Por /CH/ (S.Blaser-tb, L.Dubuis-sax, L.Galati-dr)

27,28 X, g. 20:30 - J.BOTHUR Quartet (J.Bothur-sax, K.Płuzek-p, M.Mucha-db, G.Masłowski-dr

29,30 X. g. 21:30 - WORLD TRANS SYSTEM (S.Lenoir, K.Bodzoń)

02 XI, g. 20:30 - IMAGINATION Quartet (D.Pińkowski-sax, M.Sołtan-g, K.Zasada-db, M.Dziedzic-dr)

Wolność, czyli słów kilka o słuchaniu jazzu

Jestem taką duszą, która wiecznie poszukuje nowego. Znam jazz. Wydaje mi się, że znam. Z ostatnich 100 przeszło lat. I doskonale wiem, że jest w tej muzyce, w samym jej początku zarzewie tego co się dzieje dzisiaj. Co się będzie dziać jutro. Doskonale wiem, że w tym konglomeracie wszelkich stylów, wszelkich pomysłów było już to, co jest dzisiaj. Piękna muzyka.

Wielokroć słyszałem o końcu jazzu. Ale czy ktokolwiek, kto zadawał to pytanie, by nie mówić nawet o twierdzeniu, dokładnie posłuchał tej muzyki? Muzyki, o której się wypowiada? Szczerze wątpię. To tekst pod publiczkę. Równie dobrze można byłoby powiedzieć, że muzyka Bacha, niejakiego Jana Sebastiana, przeminęła wraz z barokiem. Bzdura. Podobnie King Oliver, czy Louis Armstrong, Duke, i wielu innych nie przeminęło. Różnica w klasyce - jaką znamy i postrzegamy w dniu dzisiejszym - jest taka, że jesteśmy w stanie ją "wyetapować". W jazzie - nie. Na całe szczęście. Ta muzyka, to ciągłość. Nie jest istotne jak jest grana. Nie jest istotne co jest grane. Ważne jest jak myśli, czuje, odczuwa ten kto gra. I z drugiej strony ważne w jaki sposób jesteśmy w stanie to odczuć. Musi być improwizacja, bo musi się to dziać. Tu i teraz. Musi być aktualne, bo jazz to improwizacja. Skoro jej nie ma, to nie ma jazzu. A skoro jest, to jest zawsze w tej chwili, w której istnieje. Inaczej nie ma jazzu, a my możemy odbierać jedynie tylko "like". Wyrób czekoladopodobny. Stąd też w wielu miejscach, nawet co do "uznanych" muzyków jazzowych mówię, że nie grają jazzu.

Jeśli chcesz odbierać jazz, albowiem słuchanie tej muzyki, to jej odbiór, a nie kontemplacja, to musisz ustawić uszy na czas dzisiejszy. Nieważne przy tym, czy dźwięki, które powstały zostały wygenrerowane dzisiaj, czy sto lat temu. Ty, słuchaczu jazzu, musisz wiedzieć, że trafiają one w obecną chwilę. Jeśli nie, jeśli odbierasz je inaczej, wówczas po prostu nie słuchasz tej muzyki. Niestety.

Może się zatem zdarzyć, że dźwięki zaśpiewane przez Basie Smith będą dla Ciebie współczesne. Będą, jeśli muzyka ta stanie się chwilą. Równie dobrze możesz powiedzieć, że Jamie Cullim nagrał płytę w roku 2010 (powiedzmy) i była to dla Ciebie taka, czy inna muzyka. Wówczas to nie jest jazz. Jazz jeet wtedy, gdy możesz swierdzić, że dźwięk, który do Ciebie dotarł jest zarówno przeszły, jak obecny i przyszły. Jazz nie ma czasu. Jeśli tego nie wiesz, nie odbierasz jazzu. Nie słuchasz go, a jedynie słyszysz dźwięki. Jazz jest muzyką na zawsze. Na wstecz, na teraz, na przyszłość. Nie jest ważne czego słuchasz, ważne jak słuchasz. Błąd - bowiem jest też ważne czego słuchasz. Jazzu nie da się odgrywać. Jazz można grać. Jazzu nie da sie interpretować, bo interpretacja jest rodzajem grania. Jazz trzeba z siebie wypluć. Trzeba go podać w sposób, który dojdzie do słuchacza, odbiorcy... Jazz jest muzyką, która jest funkcją czasu, jeśłi tego nie ma, nie jest jazzem. Czy teraz rozumiecie dlaczego niektórym jazzmanom odbieram to miano? Jazzmana? Czy teraz wiecie dlaczego niemal hardcore'owe dźwięki mogą być dla mnie jazzem?

Jazz to zarówno sztuka grania, jak i sztuka słuchania. To sztuka myślenia w sposób jazzowy. To sztuka odbierania dźwięków takimi, jakimi one są w tej chwili, w której są. I będą. Posłuchajcie uważnie jazzu, a nie muzyki. Posłuchajcie tych dźwięków, które kształtują naszą wrażliwość, bowiem ona jest wykształcona jazzem. Teraz rozumiecie o co chodzi?

Dlaczego słucham free? Bowiem jest to muzyka, która trafia. Jej podstawowym - wg mnie - zadaniem ma być trafienie. To muzyka, która bieże się z określonego miejsca, by je przekazać. Miejsce, w którym się ona bierze, z którego bierze początek jest przenaszalne. Można je w dowolny sposób kształtować. Zmieniać. Skoro tak, to free z roku 1959,, ot choćby takie "Lonely Woman", które samo w sobie jest absolutnie cudowną balladą, którą stworzyć można było w dowolnym okresie, jest równie aktualne w chwili obecnej, jak i w owym 1959 roku, jak i kilkadziesiąt lat wstecz. Free jest wolnością, w tym sensie, że nie zna czasu. Nie zna dźwięku, który powstaje. Ani w chwili, w której powstał, ani w żadnej innej. Free jest wolnością od czasu. Jazz jest wolnością od czasu. Stąd też i free i jazz, to ta sama drużyna. To możliwość przeżywania dźwieków. To możliwość nadania tym dźwiękom określonej treści.

Teraz już - mam nadzieję wiecie - dlaczego kocham i jak odbieram free.

Cecil Taylor - Jazz Advance

W sumie powinienem napisać o Cecilu Taylorze i jego pierwszej płycie - "Jazz Advance". Trochę, chyba mi nie wyjdzie. Z kilku powodów.

Powód pierwszy.

Gdybym posłuchał dzisiaj tej płyty, tego materiału, tych dźwieków nie wiedząc kto to gra - powiedziałbym fajne nagranie Theloniousa Monka. W kwartecie. Be-bop-free-bop. Coś, z czym przede wszystkim kojarzę tego pianistę. Najbardziej oczywista otwartość grania jazzu. W tym były te wszystkie dźwięki, które powstawać zaczęły gdzieś z początkiem XX wieku. Potem trwały i rozwijały się przez następne lata, by dojść do lat 50 ubiegłego wieku. Z dojrzałością 50 latka. Z różnych powodów, muzyka ta wówczas zaczynała być... po prostu różna. Tu swing, tu bebop, tu cool, a tu... coś innego. Coś co idzie jeszcze bardziej do przodu. "Jazz Advance" należało do tej ostatniej kategorii, zatem - w tym jest też sporo takich dźwieków, które dopiero zostaną zagrane. W następnej dekadzie. I późniejszych też.

Powód drugi.

Gdybym nawet bardzo chciał, to w ślepym teście, nie znając tego nagrania, jedną z ostatnich postaci, na które bym stawiał byłby Cecil T. Jego późniejsza muzyka poszła w tak nieprzewidywalny sposób, że trudno byłoby stwierdzić, że "Jazz Advance" da taki efekt w przyszłości.

Powód trzeci.

Najbardziej podstawowy. Słucham muzyki, a nie zastanawiam się kto gra. Otóż słuchając tej płyty mam, słyszę, nieodparte wrażenie słuchania absolutnie nowej muzyki połowy lat 50 ubiegłego wieku. Słyszę to. Słyszę te wszystkie zapowiedzi nowego jazzu, nowej rewolty, która niebawem powstanie. Już teraz o tym wiem. Pewnie wówczas nie wiedziałbym, a jedynie odkrywałbym tę muzykę jako niesamowicie awangardową.

Bez powodu.

Tą płytą Cecil Taylor jawi się jako genialny łącznik pomiędzy tym co było, a co jest. Mając w pamięci obecne jego poczynania, to co tworzy od kilkudziesięciu lat, kiedy się spotkamy z dźwiękami z "Jazz Advance" wszystko stanie się jasne. To jest ów łącznik, który - moim zdaniem - powoduje prawdziwość twierdzenia, że pomimo rewolucji, jazz jest muzyką ewolucyjną. Te dźwięki, które obecnie słyszymy są głęboko zakorzenione w tych, które stanęły u jego podstaw. Free jazz - bodaj jedna z największych rewolucji jazzowych w ponad stuletniej jego tradycji jest niczym innym, jak dobraniem nowych środków do tego, co tkwiło w tej muzyce już na samym początku.

Muzyka tu zawarta jest na swój sposób genialna. Jest absolutnie doskonała. Wówczas wizjonerska. Dziś, to podobnie jak nagrania Monka - brakujące ogniwo.

Czy jednak brakujące?

Cecil Taylor - Jazz Advance - Blue Note B2 84462

poniedziałek, 4 października 2010

Anthony Braxton & George Lewis - Elements of Surprise

Najkrócej jak można? W istocie element zaskoczenia. Uwielbiam duet Braxtona z Lewisem. Świetne granie, które przenosi absolutną tradycję jazzu, tę z jego początków, dixielandowych, czy kansasowych bandów w czasy współczesne. I to nic, że gdy dwaj Panowie grali ten koncert był rok 1976 - ta muzyka nadal jest współczesna. Skrzy się mozaiką króciutkich tematów w utworze tytułowym, których starczyłoby na znacznie więcej, niż tylko jedna kompozycja (nr 64) utworów. Podaje tradycję bebopu w Ornithology tak świeżo, jakby to były właśnie co zebrane z ogrodu truskawki. A może nawet leśne poziomki. A przecież już wówczas ten utwór miał 30 lat. Króciutki następny utwór nr 65 jest jakby zaledwie przygrywką do najdłuższej na płycie kompozycji "Music for trombone and Bb soprano) - tym razem Lewisa. To zresztą chyba najbardziej w swej strukturze tradycyjna kompozycja na całej płycie. Improwizacje obu muzyków są potoczyste i surowe, a z drugiej strony skomplikowane w sam raz. Można podążać za muzykiem, który jest przewodnikiem przez te dźwięki. Jednocześnie - mimo tak skromnego składu - ta muzyka jest absolutnie pełna. Wcisnąć igły by nie można, bo byłoby już za dużo.

Słuchajcie obu Panów, bo to Wielka Muzyka.

Anthony Braxton & George Lewis - Elements of Surprise - Moers Music 01036 /płyta - jeśli się nie mylę - nigdy nie została wydana na CD/

piątek, 1 października 2010

Włodzimierz Nahorny Trio - Heart

Diabli nadali... Już niemal zapomniałem jak grał Włodzimierz Nahorny. Jakimś dziwnym cudem, w łapy me wpadła płyta sprzed bardzo wielu lat. Polish Jazz vol. 15 nosiła tytuł "Heart". I Polskie Nagrania, które ją wydały dały przysłowiowej..., albowiem nie nastąpiło - chyba nigdy - wznowienie tej płyty od roku 1967 (jeśli się nie mylę), czyli od daty jej wydania.

Trio. Włodzimierz N. zasiada za fortepianem. No, jedynie w dwu utworach, tych, które rozpoczynają i kończą płytę. Tu jest niemal tradycyjnie, w tradycji lat 50 ubiegłego wieku mniej więcej. Pewnie, gdybym posłuchał tylko tych dwu utworów, umieściłbym wykonawcę pośród którychś z tuzów Blue Note z tamtych lat.

Jest jednak jeszcze sporo innej muzyki i tu już zaczynam się zastanawiać. Gdzie jesteśmy obecnie, gdzie byliśmy, bo gdzie będziemy to zobaczymy. Włodzimierz N. gra na saksofonie. Altowym. I tu zaczyna się zupełnie inna muzyka. Diablo współczesna i to nawet współczesna w tej chwili. Po 33 latach, muzyka ta brzmi świetnie. Być może można byłoby się przyczepić do jakości nagrania. Teraz byłaby - być może - zrealizowana inaczej. Z drugiej strony, na pewno można powiedzieć, że sposób nagrania jest na wskroś nowoczesny - obecnie używa go np. firma CIMP, którą bardzo cenię.

Powróćmy do muzyki, trio w którym Nahorny gra na saksofonie jest cudowne. W roku 1967 grało na pewno na poziomie, który można swobodnie nazwać światowym. Rewelacyjna muzyka, która kipi tym, co w jazzie najbardziej cenię. Jest tu dusza. Jest myślenie dźwiękami. Brzmi swobodnie i w sposób uwolniony od wszelkich zahamowań. Nahorny gra to co i jak chce. Entuzjastycznie.

Co ważne, słuchając obecnie tej płyty, kiedy zapomnę, w którym roku została nagrana, mogę ją odbierać tak, jakby muzyka ta działa się tu i teraz. To wielka sztuka, która triu Nahornego się udała. Nagrał na pewno nieprzemijalną muzykę.

Nieprzemijalną? Na pewno. Problem jedynie w tym, że Polskie Nagrania nie zechciały - chyba - nigdy nam pomóc w przekazaniu jej w czasy dzisiejsze. Pozostaje zatem zdobycie starego LP w nadziei, że przebijemy się przez szumy i trzaski winyla sprzed lat. Szkoda, by taka muzyka była zapomniana.

Pozostaje jeszcze przypomnieć współuczestników tego nagrania. Oprócz Nahornego, Jacek Ostaszewski na kontrabasie i Sergiusz Perkowski za perkusją. Obaj równie świetni, co lider. Wielkie, po latach brawa za tę muzykę.

Włodzimierz Nahorny Trio - Heart - Polish Jazz vol. 15, Polskie Nagrania XL 0452, wznowienie Polskie Nagrania PNCD 1015

środa, 29 września 2010

Jan Garbarek w Warszawie

Dla tych, co nie wiedzą, może jeszcze zdążę z informacją. Dzisiaj w Warszawie, w Bazylice Najświętszego Serca Jezusowego (ul. Kawęczyńska 53) zagra Jan Garbarek z The Hilliard Ensemble. Ich wspólna muzyka znana jest nie tylko z płyt "Officium" i "Mnemosyne", ale również z koncertów w Polsce. Więcej już zatem nie powiem, bo wiadomo czego się można spodziewać.

Frank Gratkowski Trio - The Flume Factor

Od pewnego czasu chodzi mi po głowie, by napisać słów kilka na temat amerykańskiego i europejskiego podejścia do muzyki free. Pewnie kiedyś coś takiego popełnię.

Od pewnego czasu również wsłuchuję się w dźwięki "The Flume Factor" - płyty, którą nagrał Frank Gratkowski z towarzyszeniem Dietera Manderscheida i Gerry Hemingwaya. Tria zatem mieszanego, z przewagą jednak "strony europejskiej". I tez, które sobie stawiałem próbując opisać, to o czym napisałem wyżej, niekoniecznie byłbym w stanie obronić.

Może Gratkowski nie jest zupełnie europejski, a może Hemingway niezbyt amerykański? Może w ogóle takiego podziału, który wydaje mi się słyszeć przy okazji odsłuchiwania amerykańskiej i europejskiej muzyki free jazzowej sprzed wielu lat po prostu nie ma (wówczas coś źle z moimi uszami, a jeszcze gorzej z tym, co powinno być pomiędzy nimi).

Tak, czy inaczej - przynajmniej jak na mój gust, wiedzę i słyszenie - muzyka Frank Gratkowski Trio czerpie z obu stron Atlantyku. I już niemal byłem pewny następnego stwierdzenia, że z tego tygla rodzi się jedna wspólna myśl muzyczna, ale i tego zdania nie jestem pewien. Generalnie zaś, to na "The Flume Factor" mnóstwo odniesień do muzyki Braxtona, raczej z jego wcześniejszego okresu, mnóstwo jednak i pomysłów wywodzonych nawet z melodyjnego - w tym towarzystwie - Ornette Colemana. Gdzieś pojawiają się jakieś konotacje do Petera Brotzmanna. Pomimo jednak aacmowych wycieczek, muzyka tu zawarta potrafi kopnąć takim freejazzowym swingiem, jaki uwielbiam. I znów chciałem powiedzieć, że spora w tym zasługa Hemingwaya, ale przecież nie jest to do końca prawda. Gratkowski, który potrafi freejazzowo kołysać niczym uwolniony Lee Konitz, a i Manderscheid również potrafi zagrać w sposób zdecydowanie "czarny". Tuż jednak po owej freeswingowej kipieli, potrafi się pojawić konceptualna muzyka zdecydowanie bliżej leżąca tradycji muzyki europejskiej, kompletnie pozbawiona wszelkich bluenote i synkop. Cóż, można by zatem rzec, że groch z kapustą. Można jednak, również - i to bliższe mojej ocenie tej płyty - zawarta tu muzyka jest jakby krótkim kompedium wiedzy o współczesnym, kameralnym free. Wywodząc się i czerpiąc z tradycji obu zasadniczych jej źródeł. Czy jest to płyta warta polecenia? Tutaj mam duży zgryz i gdyby nie kunszt muzyków powiedziałbym raczej, że chąc wydać ileś tam złotych za płytę, lepiej poszukać czegoś innego. Jednak i to nie do końca prawda. Ot taka płyta kameleon. Magiczny kalejdoskop. Co rusz, coś innego. Można lubić lub nie. Faktem, że od kilku dni od tych dźwięków nie mogę się wyzwolić.

Frank Gratkowski Trio - The Flume Factor - Random Acoustics RA 020

poniedziałek, 27 września 2010

Kilka pytań

Być może to zbyt wcześnie, by się dopytywać o takie rzeczy, jednakże - jeśli w ogóle ktokowliek czytuje tego bloga, chciałbym znać Jego zdanie.

1. Nie wiem, do kiedy i jak długo istnieć będzie jeszcze w sieci Diapazon. Ten blog będzie - już to wiem - istniał tak długo, jak ja. Chyba, że google zliwkiduje blogi. Przenieść zatem moje recenzje tam opublikowane tutaj?

2. Podobne pytanie. Na Diapazonie jest kilka moich opracowań dyskografii. Nie mam możliwości ich aktualizowania. Przenieść je tutaj? A jeśli tak, to ktokowlek ma jakiś pomysł jak to zrobić? Moja propozycja jest taka, że pojawią się owe dyskografie jako załoączniki tekstowe do danego wpisu. W ten sposób - jeśli się dobrze orientuje - będę mógł w dowolnym czasie zmienić ten plik, tak, by dyskografia za każdym razem była aktualna. A może nie tutaj? Może dołączyć je do wikipedii, czy któregoś z serwisów z dyskografiami? Albo po prostu dać sobie spokój?

3. Znów na Diapazonie, opublikowałem kilka not biograficznych. Znów mógłbym je przenieść tutaj. Albo znów... wikipedia itp. Oczywiście nie po to, by rozdmuchać bloga, tylko by informacje te - o ile są potrzebne - pozostały. Mam jeszcze kilka innych not, można zatem byłoby je również umieścić w blogu, bo jak na razie innego medium nie mam, a to wydaje się być - przynajmniej jak na razie - wygodne.

4. To pytanie - to wyzwanie. Między innymi do osób, które publikowały w Diapazonie - może udałoby się nam stworzyć nowy serwis o podobnym profilu? Jeśli tylko chcemy? Pewien pomysł mam.

Jameel Moondoc Trio - Fire in the Valley

Muzyka Jameela Moondoka była bodaj moim pierwszym spotkaniem z amerykańskim rree. Nieważne, loft jazz, czy coś innego. Po prostu, kiedy lata temu mój Ojciec zapisał się do kompletnie tajnej organizacji Klubu Czarnego Krążka, albo czegoś w tym guście Poljazzu w nadziei otrzymywania tego, co lubiał najbardziej - czyli swingu, dixielendu itp., jakimś dziwnym trafem został potraktowany jako ulubieniec współczesnego oblicza jazzu. Stąd też w moim domu zagościła muzyka, którą od lat dażę szacunkiem i uznaniem, a której mój Ojciec nie słuchał.

Słuchałem ja.

Pośród wielu płyt, jakie wówczas pojawiły się u nas, była także rejestracja wrocławskiego koncertu - wydarzenia, jak było (jeśli pamiętam) - napisane na okładce, koncertu Jameel Moondoc & The Muntu (jeśli tytuł pamiętam). Kwartetowy skład z pokręconymi, jak na bardzo nastoletniego wówczas gościa wwiercał się swymi pokręconymi dźwiękami pośród dość dobrze ówcześnie poukładane półki z Pink Floyd, Led Zeppelin, Deep Purple i Black Sabbath, bo te zespoły wówczas były - jeśli pamiętam - u mnie najbardziej poważane. Wyważał też drzwi z muzyką, któręj słuchał Ojciec: Armstrong, Fitzgerald, Basie, Ellington, Goodman, Grappelli. Pewnie jeszcze tona innych, których dziś już nie pomnę. Był nawet bardzo różny od muzyki, która wówczas jakby wkraczała do Polski - punku, hardcore'a i jego wszelkich odmian. Dziś już nie słycham Pink Floyd, szczególnie z owego późnego, watersowego okresu. Iron Mana lubię zapuścić nawet obecnie, Fitzgerald wespół z Armstrongiem wychwalam pod niebiosa, zaś... muzyka, która wówczas tak bardzo wyważała moje - jak mi się wydawało "szerokie muzyczne horyzonty" (nastolatka) pozostała do dnia dzisiejszego. Zresztą nie tak prosto. Było nam ze sobą raz bliżej, raz dalej. Teraz czujemy się jak stare małżeństwo, które ma za sobą i skoki w bok i uwielbienie. Przede wszystkim jednak obok uczucia pojawił się szacunek i uznanie.

Tak. Mam uznanie dla tego typu twórczości. Jest nieszablonowa. I wprawdzie nie burzy mi obecnie już żadnych horyzontów, to jednak zawsze słyszę w niej iskrę swobody. Nie inaczej jest z "Fire in the Valley". Płytą, jaką Jameel Moondoc nagrał dla Eremite w trio wraz Johnem Voightem i Lawrencem Cookiem. Jedynie trzech muzyków i jedynie... dwa uwtory. Muzyki - jeśli chodzi o czas jej trwania - też nie za wiele. Zaledwie około 40 minut, z czego ledwie około półtorej zawiera bis. Reszta to jeden rozbudowany utwór - improwizacja. Zatem nie ilość, ale jakość, bo ta jest przednia. Moondoc w najlepszym wydaniu. Osadzony w jazzowej tradycji, z freejazzowym swingiem grający dokładnie to, co można nazwać naturalnym przedłużeniem "starego" jazzu w czasy dzisiejsze. Jest jakby alter ego Ornette Colemana. Obaj potrafią w sposób absolutnie doskonały połączyć to co było i to co jest. Na moje oko, a raczej ucho, z owymi "starymi" mistrzami jazzu, Moodnoka łączy jeszcze jedno - jego muzyka płynie (albo gdy grał ów koncert płynęła) z głębi jego serca. Nie ważne jaka, ważne, że prawdziwa. Emocjonalnie zgodna z jej twórcami. Wolna i swobodna, mająca jedynie jedną "kotwicę" - ich ówczesne rozumienie czy lepiej powiedzieć: odczucie, czasu, w którym muzyka ta powstawała. Free jazz zatem taki, który ja uważam za kwintesencję tego stylu w amerykańskiej wersji. Jeśli ktoś to lubi, polubi i tę płytę. Ręczę, że jest co lubić.

Jameel Moondoc Trio - Fire in the Valley - Eremite MTE-08 CD

niedziela, 26 września 2010

Po prostu gratulacje

Nawet nie wiem, jak to zacząć. Było nerwowo. Jest wspaniale. Po wygranej z Niemcami i uprzednim zwycięstwie nad Kanadyjczykami - polska reprezentacja siatkówki na pewno wychodzi z grupy na Mistrzostwach Świata w siatkówce.

Gratulacje chłopaki!

I dalej trzymam za Was kciuki.

Noah Howard - pozostały tylko nagrania

Właśnie się dowiedziałem, że 3.09.2010 r. zmarł Noah Howard. Urodzony w 1943 r. w Nowym Orleanie muzyk był przedstawicielem free jazzu przełomu lat 60/70 ubiegłego wieku. Sam ptzyznawał się do wpływu jaki na jego muzykę wywarli John Coltrane i Albert Ayler. Potrafił jednak znaleźć swój własny, muzyczny język. Wiem, że był ceniony przez jednego z moich przyjaciół, który myślał o sprowadzeniu go na koncerty do Krakowa. Niestety pozostały nam jedynie nagrania. Co gorsza dostępne w głównej mierze na bardzo niszowych wytwórniach.

Ostatnio słuchane

Postanowiłem od czasu do czasu, ale w miarę często zamieszczać informację o muzyce, której słucham. Być może spowoduje to przypomnienie u Was dawno niesłyszanych nagrań. Być może zainteresuje jakimś nagraniem.

Zatem - ostatni weekend.

Tak się stało, że w łapy me w końcu wpadło kilka nagrań, których od lat szukałem, a nie miałem do nich żadnego dostępu. Bez ocen zatem, a jedynie gwoli przypomnienia, zawiadamiam, że mój gościnny CA640C był łaskaw połknąć przez weekend:

John Carter-Bobby Bradford - Flight for Four (Flying Dutchman)

John Carter-Bobby Bradford - Self-Determination Music (Flying Dutchman)

John Carter-Bobby Bradford - Secrets (Revelation)

Julius Hemphill - Dogon A.D. (Freedom)

Henry Threadgill - X-75, Vol. 1 (Novus)

Alexander von Schlippenbach Trio - Pakistani Pomade (FMP/Unheard Music Series)

Frank Gratkowski Trio - The Flume Factor (Random Acoustic)

Peter Brotzmann-Han Bennink - Atsugi Concert (Gua-Bungue)

Billy Bang-John Lindberg - New York Collage (Anima)

Yazzbot Mazut - W pustyni i w puszczy (Multikulti)

Bass X3 (Drimala)

I kilka nagrań niepublikowanych, w tym świetny koncert Joe McPhee Quartet poświęcony Albertowi Aylerowi (jak się pospieszycie to na Big'O'Zine jeszcze jest).

Koncerty, koncerty

Sam już nie wiem, co o tym sądzić, ale na stronie Kena Vandermarka pojawiła się intrygująca wiadomość, że w poznańskim SPOT 2.11.2010 r. ma zagrać Peter Brotzmann Chicago Tentet. Sam SPOT się jeszcze tym nie chwali, a do mnie nie dochodzą informacje o koncertach jazzowych w Polsce (przy okazji - jeśli ktoś z organizatorów chciałby skorzystać z tego medium do ogłaszania o nich, to zapraszam; adres pavbaranov na gmail.com). Jeśli tylko uda mi się potwierdzić i podać nieco więcej szczegółów, to pojawią się one zaraz gdy tylko się dowiem, albowiem chicagowskiego tentetu Brotzmanna żaden miłośnik współczesnego jazzu po prostu nie ma prawa przegapić.

Yazzbot Mazut - W pustyni i w puszczy

Przyznam, że muzyka zawarta na tej płycie kompletnie mnie zaskoczyła. Na plus.

Po pierwsze nie lubię w jazzie elekrycznego fortepianu i syntezatorów. Tu są. I nie przeszkadza mi to wcale.

Po drugie - nie lubię w jazzie, czy muzyce czerpiącej z jego źródeł gitary basowej. Tu jest i może być. Pasuje jak ulał.

Po trzecie - nie bardzo odpowiada mi muzyka koncepcyjnie należąca, bądź wywodząca się z tradycji jazzrocka. Ta muzyka w jakimś stopniu taką jest. Mimo wszystko - w przeciwieństwie do innych nagrań w podobnej stylistyce - nie odrzuca mnie po pierwszych utworach, słuchać mi jej się chce. Ba, gości nawet w mym odtwarzaczu dość często.

Powinno zatem być na "nie", jest na "tak".

Pięciu muzyków znalazło sobie jakąś niszę, w której muzyka improwizowana, jazz, rock, groove, funk, efekty brzmieniowe łączą się w nierozerwalną całość. Skoro zaś muzyka jest spójna, jest też po prostu dobra. Być może stylistyka muzycznego tygla wielu kultur, wielu różnych elementów i źródeł musiała poczekać na swój czas. Na to, by muzycy ją tworzący "dorośli" do tego co chcą tworzyć. Nie wiem, nie jest to istotne, choć zastanawia mnie od kilku dobrych lat, dlaczego podobne eksperymenty lat 70 ubiegłego wieku nudzą mnie okropnie, zaś we współczesnych próbach tego typu znajdują sporo ciekawiących mnie rozwiązań.

Generalnie - "W pustyni i w puszczy" świetnie się słucha. Mieszane, akustyczno-elektryczno-elektroniczne instrumentarium nadało zawartym tu dźwiękom interesujących struktur. Z jednej strony dźwięki elektrycznego piana oraz klarnetów zmiękczają brzmienie, z drugiej ostrzejsza gitara elektryczna wprowadza sporo fermentu. I to nic, że grzebnąwszy w pamięci można byłoby odnaleźć jakieś muzyczne konotacje, do których niemal wprost się odwołuje muzyka kwintetu. Mimo tego brzmi całkiem świeżo.

Na pewno zespół, któremu będę się przyglądał. Podobnie jak klarneciście Piotrowi Mrelechowi i gitarzyście Andrzejowi Szawarze, oraz pianiście Dariuszowi Dobroszczykowi, bo chyba są oni najciekawszymi postaciami.

Yazzbol Mazut - W pustyni i w puszczy - Multikulti MPI 006

Alexander von Schlippenbach - Pakistani Pomade

Kiedy w roku 1972 pojawiała się płyta "Pakistani Pomade", Alexander von Schlippenbach Trio było niemal bliźniaczym zespołem do Cecil Taylor Trio. W jednym i drugim zespole skład był niemal identyczny. Za Wielką Wodą za fortepianem zasiadał Cecil Taylor, po tej stronie Alexander von Schlippenbach. Tam perkusję obsługiwał Andrew Cyrille, bądź Sunny Murray, tutaj Paul Lovens. Lekka różnica była jeśli chodzi o dęciaki. W Ameryce John Lyons królował za saksofonem altowym, w Europie, Brytyjczyk Evan Parker obsługiwał saksofony sopranowy i tenorowy. Reszta niemal bliźniaczo podobna. Włącznie z koncepcją muzyki, której podstawowym celem - przynajmniej z mojego obecnego punktu widzenia - było wyzwolenie muzyki jazzowej z wszelkich okowów, historycznie narosłych jej przez lata. Mimo wszystko jednak oba zespoły dzieli w pewien sposób świat dźwięków.

Porównań nie będzie. Przynajmniej teraz.

Pakistani Pomade jest przykładem europejskiej szkoły free jazzu początkowego okresu jej tworzenia się. W roku 1972 byliśmy już po hardcorowo intensywnym Machine Gun, byliśmy już po orkiestrowych próbach Globe Unity Orchestra i po wielu innych jeszcze zdażeniach muzycznych, jakie rozegrały się w Europie w drugiej połowie lat 60 ubiegłego wieku.

Muzyka tria von Schlippenbacha była europejska. Myślę, że nawet w większym stopniu tkwiła w kilkusetletniej tradycji muzyki europejskiej, z całym jej "klasycznym" dorobkiem, niż w muzyce wywodzącej się z jazzowego, zatem u swego źródła - po prostu ludycznego pnia. Mimo absolutnego równouprawnienia wszystkich muzyków, mimo kompletnej swobody rytmicznej i melodycznej jej porządkowanie następowało według zasad wywodzących się z tradycji muzyki starego kontynentu. Gdyby nie to, że von Schlippenbach był traktowany jako muzyk jazzowy, to ze spokojem moglibyśmy go wówczas zaliczyć do awangardy tzw. "muzyki współczesnej" i znalazłby miejsce pośród innych jej ówczesnych tuzów, jak choćby Lutosławski, czy Penderecki, by ograniczyć się wyłącznie do polskiego podwórka. Pomimo otwartości i swobody, ta muzyka była dyscyplinowana na europejski, "kompozycyjny" sposób.

Gdzieś z końcem lat 70 ubiegłego wieku przeżyła kryzys. Podobnie jak zresztą cały ówczesny jazz. W miejsce komplementów krytyki wdarły się (nie chodzi mi o von Schlippenbacha, lecz w ogóle ocenę europejskiego free) całkiem nawet niewybredne ataki na tego typu podejście do materii muzycznej. I wydaje się, że dopiero wraz ze wznowieniami jej na CD, popularyzacji jej w USA poprzez choćby udział na tamtym rynku Petera Brötzmanna, czy serię Unheard Music Series Atavistika stała się ona ponownie - jeśli nie popularna - to na pewno intrygująca.

I w zasadzie należałoby się zastanowić bardziej nie tyle co zawiera Pakistani Pomade, ale czy i jaki wpływ na współczesny jazz, ów europejski pień free ma obecnie. Pozwolę sobie w tym miejscu postawić jedynie tezę, że wpływ ten jest słyszalny i rozwinąć ją innym razem. Ten tekst jest już bowiem i tak wystarczająco długi.

Alexander von Schlippenbach - Pakistani Pomade - FMP 0110, wznowienie - Atavistic/Unheard Music Series UMS240CD /nagranie UMS zawiera dodatkowe 4 utwory z sesji, których nie ma na oryginalnym LP/

Bass X3

Lubię takie składy. Nieszablonowe. Gebhard Ullman jest zaś jednym z tych jazzmanów, którzy mogą mi ich dostarczać. I od czasu do czasu to robi. BassX3 to zespół "zogniskowany" w basowym rejestrze. W dodatku w dość niespodziewanym składzie. Nie powiem, że lider, ale prawdopodobnie spiritus movens całego przedsięwzięcia, Ullman właśnie gra na klarnecie basowym i takimż flecie. Towarzyszą mu dwaj basiści: Peter Herbert i Chris Dahlgren, który również "obsługuje" inne instrumenty.

i...?

Z tarczą jak najbardziej. Wspaniały Fred Flinston krzyknąć by mógł swoje "yabadabaduuu" po wysłuchaniu płyty. Ja zapewne też, jednak powstrzymuję się nieco przez wzgląd na sąsiadów. Choć w istocie - ów okrzyk wystarczyłby za wszystko. Krótkie i entuzjastyczne "yabadabaduuu" powiedziałoby wszystko, a ja mógłbym się spokojnie udać do innych zajęć. Tak dobrze jednak nie ma. Napisać wypada nieco więcej.

Zanim jeszcze o zawartości krążka kilka uwag na wstępie.

Po pierwsze nie mam pojęcia w jaki sposób można tę płytę nabyć. Wypuściła ją wytwórnia Drimala Records, która chyba już nie istnieje. Firma ta nigdy nie miała swojej dystrybucji w Polsce. Być może zatem krążek jest jeszcze dostępny gdzieś w sklepach internetowych, być może pojawi się na rynku wtórnym. Możliwe, że kupić go będzie można podczas koncertów muzyków. Do mnie trafiła właśnie w ten sposób. Wiem też, że płyta była wznowiona przez Orchard, jednak chyba nie na wiele się to zda.

Po drugie. Audiofilskie periodyki zwracają uwagę na jakość nagrania. Sądząc po dźwiękach dobywających się z mojego lampiaka, jakość nagrania jest doprawdy przednia.

Po trzecie - Muzyka. Nie darmo piszę to słowo przez wielkie "m". Kibicuję Ullmannowi od lat kilku i przez lata te zwykle potrafił mnie zaskakiwać wciąż nowymi, świeżymi pomysłami. BassX3 brzmi niemal jak rockowa kapela. Z tą samą intensywnością. Z taką samą energią. Czadem. Z drugiej strony, muzyka zbliża się do czegoś, co zwykło się nazywać world music, współczesnym folkiem bez żadnych konkretnych odniesień. Jest w niej jakaś bezpretensjonalna bezpośredniość. Trafia w sam cel, w słuchacza. A jak trafi, to już nie puści. I niech tak będzie. Nie mam nic przeciwko. Z innej strony patrząc, jest to kawał wysublimowanych dźwięków, podanych w rejestrach, które zwykle wywołują miłe doznania. Mówiąc krótko i bez ogródek - rewelacyjne, świeże granie. Przy tym bardzo komunikatywne, świetnie brzmiące, niemal skoczne. Niemal na ludowo. Jednocześnie dźwięki te są jakby z zupełnie innego świata, do którego słuchacz nie jest kompletnie przyzwyczajony. To tak, jakby jednocześnie zaznawać niewypowiedzialnej przyjemności i równocześnie być łaskotanym. Gdzieś z tego biorą się dźwięki jedynego w swoim rodzaju tria. Wspaniałe dźwięki.

Gorąco polecam. Nawet biorąc pod uwagę konieczność włożenia nieco sił w zdobycie płyty.

Gebhard Ullmann/Chris Dahlgren/Peter Herbert - BassX3 (Drimala 109093/Orchard 34707

sobota, 25 września 2010

Energię czerpcie z Domu

Słowo się rzekło itd. z płotem na końcu, zatem napisać coś trzeba. Bądź można. Biorąc pod uwagę jednak wrażenia jakie mi od pewnego czasu towarzyszą słuchając tego koncertu raczej trzeba.

Pamiętam, że gdy jakieś dziesięć lat temu po raz pierwszy zetknąłem się z muzyką Kena Vandermarka to poraziła mnie wręcz iście rockowa energia wpleciona w nagrania pierwszego składu The Vandermark 5 oraz wcześniejszej nieco formacji The Vandermark 4. Było jazzowo, było odlotowo, ale było i rockowo. Potem, gdy Jeb Bishop zaprzestał gry na gitarze brakowało mi nieco tych ostrych dźwięków w V5. Zresztą zmieniła się także sama koncepcja granej przez ten zespół muzyki.

Koncert Powerhouse Sound z tegorocznego Newport Jazz Festival nieco przypomina już niemal zapomnianą przez Vandermarka koncepcję. Jest ostry jak brzytwa, energetyczny niczym Motorhead z najlepszych lat a przy tym swobodnie improwizujący. Niby nic wielkiego, ale łza się w oku kręci na wspomnienie takich nagrań jak "Simpatico". Tym razem bez puzonu, bez drugiego saksofonu. I z innymi muzykami. Zatem w zasadzie wszystko odmiennie.

Słuchając tego nagrania, przyszła mi refleksja, że Nate McBride jest w sumie jednym z lepszych muzyków grywających na gitarze basowej. Na pewno zaś jednym z niewielu, których w muzyce - choćby po części - jazzowej, na tym instrumencie w ogóle akceptuję. Co ciekawe - i moim skromnym zdaniem - nie usiłuje wywodzić swej gry od dwu bodaj najwiębardziej uznanych tuzów gitary basowej w jazzie - Jaco Pastoriusa i Marcusa Millera. Jego gra jest zupełnie odmienna, bardziej drapieżna, bardziej rockowa mimo, że wciąż osadzona w swej roli instrumentu będącego fundamentem sekcji rytmicznej.

Jeff Parker, który niekiedy mnie nudzi, niekiedy zachwyca, tutaj prezentuje się w sposób absolutnie, odlotowo dosadny. Ostre riffy, drapieżne solówki. W sumie od czego jest gitara elektryczna po Jimim Hendriksie...

Najmniej znanym muzykiem dla mnie jest perkusista John Herndon, którego gra wnosi funkowy groove i energię godną metalowych kapel.

I ostatni sprawca tego zamieszania - Ken. Tym razem bardziej energetyczny niż zdyscyplinowany. Głośny, choć bardzo melodyczny.

I można byłoby tak jeszcze długo, jednak to blog, zatem krótkie raczej informacje. Generalnie jednak Powerhouse Sound w obecnej formie wpisuję na listę zespołów do słuchania.

Może dlatego, że ostatnio słuchałem sporo rocka... ?

Koncert dostępny jest na stronie NPR: http://www.npr.org/templates/story/story.php?storyId=128985982

KV simpatique!

Sam Ken zachęca, zatem dlaczego nie powielić jego - miłych - wieści dla polskiej gawiedzi? Oto 27.09.br pojawić się ma na w radiu BBC koncert The Vandermakr 5. Będzie go można posłuchać tutaj: http://www.bbc.co.uk/programmes/b00twyq4

Ken zachęca również do wysłuchania koncertu Powerhouse Sound z Newport Jazz Festival 2010. Koncert jest dostępny pod tym adresem: http://www.npr.org/templates/story/story.php?storyId=128985982

Zachęcam do posłuchania, a moje wrażenia o PH już niebawem (może nawet dzisiaj).

O nagraniach, których nie ma...

Nie można mieć wszystkiego. Niestety. Są też koncerty, których nie można zobaczyć. Żeby nie wiem jak kochać jazz, żeby nie wiem jakimi pieniędzmi dysponować i tak się wszystkiego nie zobaczy i nie wysłucha. A głód muzyki (czy generalnie kultury, bowiem przecież nie tylko do muzyki się to odnosi) może być wielki. Zwłaszcza dla podgatunku homo sapiens znanego jako muzykożerca.

Stąd też, będąc muzykożercą doskonałym, szukam w internecie różnych muzycznych zdarzeń, których mi nie było dane doświadczyć. Zwłaszcza muzyków, których cenię, a nigdy nie miałem okazji ich zobaczyć. Z różnych względów zresztą.

Jednym z nich jest Kidd Jordan. Rewelacyjny saksofonista już zdecydowanie starszego pokolenia (urodzony w 1935 roku), który ciekawi mnie niezmiernie, a dostęp do jego nagrań, nie mówiąc już o koncertach jest praktycznie żaden. I to nie tylko w Polsce.

Wielką radość, zatem, sprawiło mi zdobycie kilku koncertów Kidda z różnych zresztą lat (jeśli ktoś będzie chciał, prześlę linka). Jednym z nich jest koncert, jaki nestor free dał 11.06.2008 r. na Vision Jazz Festival. Jak wiecie, nie bardzo lubię pisać o składach, jednak tym razem zrobię wyjątek, bowiem jest on powalający: oprócz Kidda, Billy Bang na skrzypcach, William Parker na kontrabasie i Hamid Drake na perkusji. Skład zatem rewelacyjny i takaż muzyka. Koncert jest stosunkowo krótki (nawet nie wiem, czy cały, zdaje się, że wyłącznie to jeden set), ale intensywny intensywnością, którą dają mi niemal wyłącznie muzycy zza Wielkiej Wody. W dodatku - chyba się starzeję - zwykle co najmniej średniego pokolenia. Zgiełk, furia, tenor wchodzący w sopranowe rejestry, wściekłe - niekiedy - skrzypce i kipiąca energią sekcja. Rewelacja ponownie świadcząca o nieprzemijalności free jazzu. Nie ma znaczenia temat (którego zresztą nie ma), nie ma znaczenia co jest grane, chyba nie ma też znaczenia jak. Choć tu chyba się rozpędziłem, bowiem z doskonałości owego "jak" rodzi się to co w tej muzyce - wg mnie - najważniejsze. Ona dociera wprost. To żadne konceptualne zadanie i łamigłówka. Siadasz przed tą muzyką i pozwalasz jej do siebie dojść. Przy uszach szeroko otwartych dojdzie w sposób tak dosadny, że przeżyjesz coś na kształt nirwany, jeśli nie nią samą. Jeśli zaś tego nie usłyszysz, to jeszcze nie pora na takie dźwięki. Na taką intensywność.

Dla mnie rewelacja. I dlaczego - skoro nagrane - nikt tego nie chce wydać?

piątek, 17 września 2010

Shipp, Morris... Hipnosis

Świętujący swoje 10 lecie Jazzclub Hipnoza z Katowic zgotował nie lada gratkę miłośnikom jazzu z najwyższej, lecz niekomercyjnej, półki.

Oto 21 września o 20.00 w klubie winien rozpocząć się koncert duetu - Matthew Shipp i Joe Morris.

W tym roku jeszcze kilka koncertów artystów związanych z wytwórnią Ninja Tune, ale o tym innym razem.

Mały jubileusz, czyli KJJx5

Ani się spostrzegliśmy, jak krakowskiej Alchemii i Markowi Winiarskiemu stuknęła piątka. Dzisiaj rozpocznie się piąta edycja Krakowskiej Jesieni Jazzowej. W sumie aż się nie chce wierzyć, że to już pięć lat.

Co nam zgotowali? Wychodzi na to, że tym razem będzie sporo muzyki spod znaku europejskiej sceny jazzowej. Całość jak zwykle wygląda imponująco i prezentuje się tak:

- 17.09.2010 / piątek / 20.00 / Klub Fabryka / ul. Zabłocie 23

FULL BLAST

Po koncercie zabawa z Dj’ami:

MR. Krime & Daniel Drumz Showcase

- 26.09.2010 / niedziela / 20.00 / Klub Alchemia / Plac Nowy

PIERRE FAVRE & SAMUEL BLASER /SWISS CLUB

- 30.09.2010 / czwartek / 20.00 / Klub Alchemia / Plac Nowy

LUCIEN DUBUIS TRIO / SWISS CLUB

- 02.10.2010 / sobota / 19.00 / Klub Alchemia / Plac Nowy

PHALL FATALE / SWISS CLUB

Po koncercie zabawa z Dj’ami:

MR. Krime & goście

- 07.10.2010 / czwartek / 20.00 / Klub Alchemia / Plac Nowy

RAFAŁ MAZUR ELECTRO-ACOUSTIC QUARTET

- 10.10.2010 / niedziela / 20.00 / Klub Alchemia / Plac Nowy

LUCAS NIGGLI & PETER ZUMTHOR / SWISS CLUB

- 16.11.2010 – 19.11.2010 / wtorek - piątek / 20.00 / Klub Alchemia / Plac Nowy

3 małe składy Barry Guy New Orchestra

W ramach obchodów 10-lecia istnienia orkiestry

Po piątkowym koncercie zabawa z Dj’ami:

Dj Kicó & Zombee / Silesian Banquet Union

- 20.11.2010 / sobota / 20.00 / Klub Fabryka/ ul. Zabłocie 23

Barry Guy New Orchestra (12 osób)

Po koncercie zabawa z Dj’ami:

Dj Kicó & Zombee / Silesian Banquet Union

- 27.11.2010 / sobota / 19.00 / Klub Alchemia / Plac Nowy

DEAD CAPO / SPAIN JAZZ

Po koncercie zabawa z Dj’ami:

MK Krime + goście

- 29.11.2010 / poniedziałek / 20.00 / Klub Alchemia / Plac Nowy

KEN VANDERMARK SOLO

- FINAŁ KRAKOWSKIEJ JESIENI JAZZOWEJ

30.11.2010 / wtorek / 20.00 / Klub Alchemia / Plac Nowy

Freejazzowa maszyna do wróżenia

Dj Ken Vandermark

Organizatorom gratulacje, a ja - w miarę możliwości - postaram się napisać tutaj jak bywało. Zapraszam jednak przede wszystkim do osobistego zapoznania się z muzyką.

czwartek, 9 września 2010

We wish you...

Czas płynie nieubłaganie i ani się spostrzegliśmy, jak jeden z absolutnych herosów saksofonu tenorowego 7.09.br właśnie ukończył lat 80.

Wszystkiego najlepszego Panie Sonny Rollins!

niedziela, 30 maja 2010

AUM Fidelity - 2010

Ilektoć mówią o "nowościach" z AUM Fidelity musimy mieć na względzie fakt, że jest to wytwórnia wydająca stosunkowo niewiele płyt. Jedna jak?!

Oglądając ostatnio ich stronę zwróciłem uwagę na:

Little Woman - Throat (AUM CD061). Cóż dwa saksofony, gitara i perkusja robią hałas, który lubię. Niestety niewiele mówią mi nazwiska muzyków biorących udział w sesji, jednak hardcore'owy pomysł na jazz, należy uznać za ciekawy. Zobaczymy.

David S.Ware - Saturnian (AUM CD060) - Tym razem mistrz solo. Czapki z głów zanim posłuchamy.

Joe Morris Quartet - Today on Earth (AUM CD058). Tę płytę mam wielką przyjemność słuchać od jakiegoś czasu. Już kilka lat tamu Morris zmienił, a zarazem przywrócił do łask, skrzypce na saksofon. Ponownie zatem jego kwartet występuje w składzie g+sax+b+dr. I - wierzcie lub nie - jest to wspaniała muzyka. Pewnie jeszcze chwilę jej poświęcę.

Darius Jones Trio - Man'ish Boy (A Raw & Beautiful Thing) (AUM CD057). Na tę płytę zwróciłem uwagę przez niesamowicie ciekawego pianistę Cooper-Moore'a, który stanowi 1/3 Tria. Oprócz niego Darius Jones na saksofonie altowym i Rakalam Bob Moses na perkusji. Fragmenty dostępne ze strony zapowiadają ciekawą ucztę.

Morris-Cancura-Gray - Wildlife (AUM056). Płytę udało mi się już omówić. Nie powiem, że zjawisko, ale na pewno ciekawe.

The Fully Celbrated - Drunk on the Blood and Holy Ones (AUM054). Płyty nie znam. Jednak skład znany z zespołów Joe Morrisa: Jim Hobbs, Timo Shanko i Django Carranza, a także próbki zawarte na stronie AUM Fidelity zapowiadają niezły jazz.

Cleaver/Parker/Taborn - Farmers By Nature (AUM053). Wprawdzie niebardzo już lubię tria fortepianowe w jazzie, ale tego sobie nie odpuszczę. Wielcy Mistrzowie i - według zajawek - ciekawa muzyka

David S.Ware - Shakti (AUM052). Cóż. Jeszcze nie znam, jednakże trzech mistrzów swych instrumentów: David S.Ware, Joe Morris (tym razem na gitarze) i William Parker zapowiadają moc wrażeń.

I na razie tyle z ostatnich poczynań AUM Fidelity.

piątek, 21 maja 2010

Nina!... Antonina?... Było czarno. Jest I Put a Spell on You.

Jest na tej płycie utwór, który zamiast swoich dwóch minut z kawałkiem, mógłby trwać wieczność. Rozpoczyna tę płytę i przynosi jej tytuł. I Put A Spell On You w wykonaniu Simone jest po prostu genialny.

Jego twórca w niezliczone jego wykonania włożył tyle siły i energii, że mógłby na kilkadziesiąt lat zapewnić ogrzewanie Europie. I cóż? I nic. Pewna trzydziestolatka, nagrywając go spowodowała, że dzięki niemu możemy latać na Marsa. Lub gdziekolwiek chcemy. Mimo smyczków w aranżacji wykoanie Simone ma jakąś taką moc, której nie mogę się oprzeć. Po prostu rewelacja. Ta płyta mogłaby się składać po prostu z tego jednego kawałka zapętlonego w nieskończoność. Gniealne, genialne, genialne.

Cóż. Nie składa się. I niestety oprócz świetnych interpretacji mamy tu też popłuczyny i.. klimat ówczesnego niby-jazzującego Paryża. O ile Tommorow Is My Turn Aznavoura, w swingującym klimacie jest genialny, o ile Ne Me Quitte Pas Brela przekonujące, to np. Marriage is For Old Folks - pomijając nieco dowcipny tytuł - już niekoniecznie. Przynajmniej z dzisiejszej perspektywy. Infantylna aranżacja, fleciki nie wiadomo z jakiej ziemii. Na pewno nie obiecanej. Ten kawałek niczego nie obiecuje. Dobrze, że dalej bywa lepiej. Kołyszące July Tree może się podobać nawet po czterdziestu latach od nagrania. Mimo nachalnych smyczków rodem z francuskich impresjii o czarnych kryminałach. Co robi tu soulowe Gimmie Soul nie wiem. Mimo wszystko jest jednak ok. Jakby próba zmierzenia się z geniuszem Wielkiego Raya. Udana mimo wszystko. Potem jest lepiej. One September Day przejmująco się zaczyna. Świetny, aranż jak z lat sześciesiątych. Jak z Bonda. Czyli - tak jak powinno być. Mocny kawałek. Znów mimo mięciutkich smyczków. Cóż, nie każdy ma głos Niny. Tak czarny. Mięciutkie One September Day jest... po prostu stylowe jak na tamte czasy. Ot, egzystencjalne. W owym francuskim stylu. Potem rhythm'n'blues Blues on Purpose. Instrumentalne i krótkie. Niektórzy twierdzą rewelacja. Ja będę się upierał przy pochwale jego krótkości. Niestety następny utwór - Beautiful Land - ma w sobie coś, czego nie cierpię infantylność aranżacji lat '60. Trudno mi prawdopodobnie o tym napisać. Trudo powiedzieć o co chodzi. Kretyński flecik, coś, co przypomina harfę. I tyle. Mamy się cieszyć. Nie bardzo. Przynajmniej obecnie nie bardzo. Całe szczęście, że z You've Got to Learn Wielka Nina Simone wraca w swoje najlepsze rejony. Lekko swingujące, przepełnione bluesem nagranie. Równie ciepłe jak i przejmujące. I to wszystko w osnowie leciutkiego swingu. Lubię tego typu rzeczy. Aznavour po raz wtóry w interpretacji Simone sprawdza się doskonale. Pewnie obecnie inaczej zostałoby to zaaranżowane, jednak - cudo. No i coś, co przypomina mi... Niemena - Take Care of Business. Jest jak Sen o Warszawie. To najlepszy komplement dla... Niemena. Sam kawałek, gdyby nie kastaniety podobałby mi się jeszcze bardziej.

I cóż... zapętlamy płytę. Wybieramy tych kilka utworów i mamy doskonałość. Popowo, ale cudnie. Nina Simone w świetnej formie, nieco tylko skażonej latami '60. Niestety. Bo jakby ich nie było, byłoby tylko lepiej.

Nina Simone - I Put A Spell On You (Verve 600502) /to numer ostatniego wydania/

wtorek, 18 maja 2010

Hank Jones (1918-2010) R.I.P.

Smutna wiadomość dla fanów jazzu. 16.05.2010 r. zmarł w Nowym Jorku Henry "Hank" Jones, pianista i kompozytor współtwórca sukcesów wielu artystów ostatnich 70 lat. Akompaniował Elli Fitzgerald i Nancy Wilson, grywał z Charlie Parkerem, Wesem Montgomerym, czy Joe Lovano. Prowadził wiele własnych projektów.

Cóż, pozostawił za sobą i ze swoim udziałem kawał historii jazzu.

R.I.P.

wtorek, 4 maja 2010

Nowości płytowe - CIMP cz. 1

Przeglądy wytwórni płytowych będą bardzo subiektywne. Moje. Będę nie tylko zamieszczał nowości tych wytwórni, które uznaję za najciekawsze, ale również wyłącznie te płyty, kŧóre mnie - potencjalnie - interesują. W końcu to mój blog ;)

W zasadzie nie wiem dlaczego, ale zwykle poszukiwanie nowych płyt zaczynam od wytwórni C.I.M.P. Tym razem nie może być inaczej. Cóż zatem nowego?

CIMP 379. Dość ciekawie zapowiada się płyta "Symbols Strings and Music" firmowana przez trio: Jimmy Bennington (dr), Perry Robinson (cl), Ed Schuller (b). Zamieszczam, ze względu na udział Perry Robinsona, niesamowicie ciekawego klarnecisty, który niestety nie ma zbyt bogatej dyskografii.

CIMP 378. Ciekawy kwartet nestora sceny free i młodzieży. "Fresh Breeze" firmują: Odeon Pope (sax), Bobby Zankel (sax), Lee Smith (b) i Craig McIver (dr). Nic nie wiem, musi być smakowite.

Z tych już wydanych:

CIMPoL 5003. Jedynie Joe McPhee (as) i Dominic Duval (b). Ten ostatni, w drugim, czy trzecim pokoleniu nasz rodak. Lubię ich i cenię.

CIMPoL 5001. Pod tym numerem: Trio X, czyli Joe McPhee (ts), Dominic Duval (b) i Jay Rosen (dr) i album AIR: Above and Beyond Trio X jest genialne. Wiem, bo widziałem. Słuchać!

CIMP LTD 364. Jedynie Khan Jamal (vib) i Dylan Taylor (clo) i płyta "Fire and Water". Dwa, nieczęsto obecnie słyszane instrumenty w jazzie. Zresztą nigdy zbyt często. Nie wiem, ale brzmi zachęcająco.

CIMP LTD 362. Weteran freejazzowej sceny Kalaparush McIntyre (ts) wraz z: Warren Connell (as), Michael Logan (b) i Warren Smith (dr) firmują płytę pod wiele zapowiadającym tytułem: "Extremes". Myślę jednak, ze tak bardzo ekstremalnie nie będzie. Zobaczymy.

CIMP LTD 353. Ten sam pan wraz z Matt Davis (g), Michael Taylor (b) i Craig McIver (dr) i płyta "To The Roach". Odeon wieszczy dobrą, klasyczną zabawę free. Zobaczymy.

CIMP LTD 352. "Double Diploid" to płyta firmowana przez Steve Swell (tb), David Taylor (btb), Warren Smith (perc) i Chad Taylor (perc). Misz-masz osobowości. Do posłuchania co najmniej, by zaspokoić ciekawość.

CIMP 344: Infinite Potential. Firmują: Lou Grassi (dr, perc), Perry Robinsaon (cl), David Taylor (btb), Herb Robertson (tp, ptp, flgh), Adam Lane (b). Zespół osobowości. Już to winno ciekawić.

CIMP 343. Loaded Basses. Firmuje: Joe Fonda (b) wraz z Claire Daly (bs), Joe Daley (tu), Gebhard Ullmann (bcl), Michael Rabinowitz (bassoon), Gerry Hemingway (dr). Pomijam już zespół osobowości, z których każdy byłby w stanie zapewnić niesamowite przeżycia. Przeczytawszy skład instrumentalny wyobraźcie sobie to brzmienie.

Steve Swell na dobry humor!

Strasznie dawno nie słuchałem tej płyty. Sam w sumie nie wiem dlaczego. Odkrywam ją poniekąd na nowo i jest to jak podróż w czasie. Bynajmniej nie dlatego, że nagranie pochodzi z 2006 r. W jakiś sposób, muzyka tu zawarta przywodzi mi na myśl początki free jazzu i to takiego spod znaku Ornette Colemana. W tamtej muzyce zawsze istniał blues. Tu też istnieje. Tamta muzyka, choć otwarta i swobodna, w jakiś niepojęty sposób przepełniona była swingiem. Ta również. Im dłużej się ten krążek kręci, tym bardziej czuję się jak w wehikule czasu. Z drugiej strony trudno mówić, by kwartet Swella był jakąś kalką muzyki sprzed półwiecza. Brzmi to świetnie, w dalszym ciągu współcześnie, a przede wszystkim ciekawie.

Nosząca przydługawy tytuł płyta zawiera też - moim zdaniem - jedne z ciekawszych nagrań Jemeela Moondoka, jakich dokonał na przestrzeni ostatnich lat. W końcu słychać tu werwę, poszczególne improwizacje są przekonujące i bardzo emocjonalne. Słychać, że saksofoniście po prostu chce się grać, czego - niestety - nie zawsze można było ostatnio o nim powiedzieć. Do tego dochodzi rewelacyjny Swell, którego - jeśli nie widzieliście nigdy na żywo - trzeba koniecznie posłuchać i oglądnąć na koncercie. To niewątpliwie jeden z najciekawszych obecnie puzonistów. Z jednej strony głęboko osadzony w tradycji, z drugiej potrafiący ową tradycję przetransformować w obecne czasy. I o to chodzi - takiej muzyki świetnie się słucha nawet dla odprężenia. Pełny zaś bluesowej nuty rytm zapewnia świetna sekcja Williama Parkera i Hamida Drake'a.

Bez wyróżnienia któregokolwiek utworu, bez wskazywania na któregokolwiek muzyka, po prostu znakomite dźwięki, których się wspaniale słucha. Im dłużej tym wprawia w lepszy humor.

Steve Swell's Fire Into Music - Swimming In A Galaxy Of Goodwill And Sorrow (RougeArt ROG-0009)

sobota, 1 maja 2010

The Thing + Ken Vandermark - Hideout

Gdybym chciał zamówić dla siebie muzykę, pewnie zwróciłbym się do The Thing. Nie to, że uważam, że w pozostałej muzyce nie mam czego szukać. Jednak, jeślibym zamówić chciał, to prawdopodobnie potrzebowałbym jakiegoś zewnętrznego kopa. W przypadku skandynawskiego tria mam to wpisane w ich nazwę.

Od jakiegoś czasu, czasami, trio występuje z udziałem Kena Vandermarka. Kiedyś już zdarzyło mi się opisywać ich koncert i doszukiwałem się w roli Kena jakiegoś elementu porządkującego dotychczas rozbuchaną do granic jazdę Skandynawów (zob.: http://diapazon.pl/PelnaWiadomosc.php?bn=Artykuly&Id=707 ).

Kiedy słucham tych zaledwie 37 minut muzyki z Chicago z kwietnia 2007, wydaje mi się, że nie do końca można się upierać przy tamtej tezie. The Thing zawsze gra energetycznie, tu nie ma czasu i miejsca na lekkie dźwięki. To buldożer, który ma zamiar przewartościować estetykę naszych zmysłów. Dodatkowo Ken? Cóż, wpisuje się w te dźwięki idealnie. Wszyscy panowie znają się z różnych składów jak łyse konie, wobec powyższego z niebywałą łatwością przychodzi im grać wcale niełatwe przecież 37 minut kompletnego free.

Faktem jednak jest, że mając w pamięci krakowski koncert The Thing (zob.: http://diapazon.pl/PelnaWiadomosc.php?bn=Artykuly&Id=547 ) udział Vandermarka powoduje większe uporządkowanie tej muzyki. Być może to po prostu udział czwartego muzyka, z którym należy się liczyć. Faktem, że nie jest to już tak hardcore'owa odsłona The Thing.

Niemniej jednak kawał dobrego, soczystego free, gdzie wszyscy muzycy doskonale się porozumiewają. Mocna sekcja, mocne, męskie (zawsze będę mówił, że istnieje męska odmiana jazzu ;) ) zagrywki obu saksofonistów. Pokręcone linie, oparte jednak na pewnej strukturze. Barwne, ale przede wszystkim mocne.

No i stwierdzić by należało "rewelacja". Mam jednak jedno zastrzeżenie do Małegomiasta - ta płyta jest zdecydowanie zbyt krótka.

The Thing + Ken Vandermark - Hideout (Smalltown Superjazz 2007 STSJ105CD