poniedziałek, 15 lipca 2013

Nadchodzi jazz, czyli od poniedziałku do niedzieli

Dalej trwa Letni Festiwal Jazzowy w Piwnicy pod Baranami, a informację o koncertach można znaleźć m.in. tutaj. Pozwolę sobie przypomnieć, że w jego ramach w najbliższą sobotę odbędzie się Noc Jazzu.
Również w ramach tego festiwalu spodziewać się można wydarzenia we wtorek w Kinie Kijów, gdzie wystąpi kwartet Branforda Marsalisa.

15.07.2013
Jazz Jam Session (Bartek Prucnal - sax, Kuba Płużek - p, Alan Wykpisz - db, Dawid Fortuna - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

16.07.2013
Branford Marsalis Quartet "An Evening with Branford Marsalis" (Branford Marsalis - sax, Joey Calderazzo - p, Eric Revis - db, Justin Faulkner - dr); Kino Kijów, godz. 20:00 - koncert w ramach Letniego Festiwalu Jazzowego.

Fabryka Zabawek (Ela Łuszczakiewicz - voc, Marcin Dyjak - harp, Damian Skóra - g, Grzegorz Bąk - db); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

17.07.2013
Latin Jazz Jam Session (Kuba Pach - tp, Szymon Kamykowski - sax, Tadeusz Leśniak - p, Andrzej Rusek - b, Marek "Smok" Rajss - perc, Łukasz Kurzydło - perc, Bartek Staromiejski - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

18.07.2013
Hot Swing (Wojciech Marcinowski - v, Marek Piątek - g, Wiesław Prządka - acc, Grzegorz Piętak - db); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

19.07.2013
The Gang Bang (Piotr Bolanowski - p, Grzegorz Sipiora - b, Dominik Stankiewicz - dr, DJ Plash - turntables, mpc); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

20.07.2013 - Noc Jazzu
Nuevo Tango Ensamble (Pasquale Stefano - p, Giano Iorio - bandoneon, Alessandro Terlizzi - db); Mały Rynek, godz. 18:00-22:00

Funk de Nite (Ryszard Krawczuk - sax, Piotr Grząślewicz - g, Piotr „Quentin" Wojtanowski - gb, Artur Malik - dr) & guest Brian Colbert (Anglia), Bernard Maseli - vib; Mały Rynek, godz. 18.00-22:00

Billy Cobham - Władysław „Adzik" Sendecki - Adam Bałdych - Wolfgang Schmidt; Mały Rynek, godz. 18:00-22:00

Aleksandra Tomaszewska Quartet feat. Maciej Grzywacz (Aleksandra Tomaszewska - p, Maciej Grzywacz - g, Michał Kapczuk - b, Sebastian Kuchczyński - dr, cajon); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30 - koncert w ramach Nocy Jazzu

Symptomatic Jazz and Groborz (Wojtek Groborz - p, Marcin Ślusarczyk - as, Bartek Staromiejski - dr, Piotra Feledyka - fl, Piotra Południaka - db); PiecArt, godz. 22:00

Marek Stryszowski „Little Egoists"; Piwnica pod Baranami, godz. 22:00

Tomek Grochot Electric Machine; Klub Pod Jaszczurami, godz. 22:00

Marek Batorski – „Malarstwo i Jazz"; Klub Dziennikarzy Pod Gruszką, godz. 22:00

Organ Spot (Kajetan Galas - org, Szymon Mika - g, Bartek Staromiejski - dr); Kino Kijów - Klub Off, godz. 22:00

FRITTATA (Przemek Sokół - tp, Bogusław Zięba - acc, Roman Ślazyk - db, Krzysztof Wyrwa - b, Grzegorz Bauer - dr); Spazzio Coffe&Coctail Bar, godz. 22:00

F.O.U.R.S Collective feat. Piotr Schmidt; Mile Stone Jazz Club, godz. 22:00

Piotr Domagała Trio – „Pnącza"; Tawerna Stary Port, godz. 22:00

Kuba Stankiewicz – „Kilar"; Aula Akademii Muzycznej, godz. 22:00

Krzysztof Ścierański – „Kocham gitary"; Alchemia, godz. 22:00

21.07.2013
Old Swing Cafe (Aleksandra Nowak - voc, Wojciech Marcinowski - v, Zdzisław Babiarski - p, Dominik Wywrocki - db, Michał Heller - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

Miejsca:
Harris Piano Jazz Bar - Rynek Główny 28
PiecArt - Szewska 12
Kino Kijów - Al. Krasińskiego 34
Mały Rynek
Piwnica Pod Baranami - Rynek Główny 27
Klub Pod Jaszczurami - Rynek Główny 8
Klub Dziennikarzy Pod Gruszką - Szczepańska 1
Spazzio Coffe&Coctail Bar - Szpitalna 9
Alchemia - Estery 5
Aula Akademii Muzycznej - św. Tomasza 43
Mile Stone Jazz Club - Nadwiślańska 6
Tawerna Stary Port - Straszewskiego 27

Kluby, muzycy, zespoły, których koncerty się nie pojawiły na tej liście, a które chciałyby zostać uwzględnione - proszę o kontakt, na pewno koncert zostanie dopisany.

niedziela, 7 lipca 2013

Nadchodzi jazz, czyli od niedzieli do niedzieli

Znów garść informacji o koncertach w Krakowie. Dzisiejsze można zobaczyć jeszcze pod tym adresem.

Pragnę również przypomnieć, że w lipcu trwa w Krakowie Letni Festiwal Jazzowy, a informację o koncertach można znaleźć m.in. tutaj

8.07.2013
Traditional & Swing Jam Session (Marek Michalak - tb, Wojciech Groborz - p, Jan Gonciarczyk - db, Wiesław Jamioł - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

Moskiewicz-Bardun Duo (M.Moskiewicz - voc, R.Bardun - p); PiecArt, godz. 21:30

Midnite Session: Cukunft & Guest; Alchemia, godz. 23:59

9.07.2013
Tony Warfer (Tony Warfer & Rdzeń z Dziadobusa); Alchemia, godz. 20:00

Old Metropolitan Band (Ela Kulpa - voc, Adam Góralczyk - tb, v, Ryszard Kwaśniewski - cl, sax, v, Tadeusz Oferta - bjo, Ryszard Kopciuch - db, Wiktor Kierzkowski - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

Moskiewicz-Bardun Duo (M.Moskiewicz - voc, R.Bardun - p); PiecArt, godz. 21:30

10.07.2013
Pałka/Wszołek Trio (Mateusz Pałka - p, Paweł Wszołek - db, Grzegorz Pałka - dr); PiecArt, godz. 21:30

Funky & Groove Jam Session (Kasia Wrońska - voc, Olaf Węgier - sax, Klaudiusz Kłosek - tp, Łukasz Belcyr - g, Deniz Kotynia - p, Wojtek "Guma" Gulis - b. Filip Mozul – dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

Midnite Session: Cukunft & Guest; Alchemia, godz. 23:59

11.07.2013
Pałka/Wszołek Trio (Mateusz Pałka - p, Paweł Wszołek - db, Grzegorz Pałka - dr); PiecArt, godz. 21:30

Super Trio (Andrzej "Gonzo" Gondek - g, Adam "Szabas" Kowalewski - db, Filip Mozul - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

Midnite Session: Frank London, Yoshie Fruchter & Guest; Alchemia, godz. 23:59

12.07.2013
Quantum Theory (M.Ciesielski - sax, K.Zawiślak - p, L.M.Matus - dr); PiecArt, godz. 21:30

Limboski Solo - "One Man Madness" (Michał "Limboski" Augustyniak - vocal, guitar, beatbox); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

Boom Pam & Kutiman; Alchemia, godz. 23:59

13.07.2013
Jorgos Solias feat. Antoni Skolias (Jorgos Skolias - voc, Antoni Skolias - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

Quantum Theory (M.Ciesielski - sax, K.Zawiślak-p, L.M.Matus - dr); PiecArt, godz. 21:30

14.07.2013
Olo Walicki Kaszëbë II (Olo Walicki - db, dulcymer, M. Bunio. S.- voc, g, Piotr Pawlak - g, Kuba Staruszkiewicz - dr); Alchemia, godz. 20:00

Stela Squat (Stela - voc, Jacek Długosz - g, Ignacy Matuszewski - p, Mateusz Frankiewicz - db, Michał Pamuła - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

Miejsca:
Harris Piano Jazz Bar - Rynek Główny 28
PiecArt - Szewska 12
Alchemia - Estery 5

Kluby, muzycy, zespoły, których koncerty się nie pojawiły na tej liście, a które chciałyby zostać uwzględnione - proszę o kontakt, na pewno koncert zostanie dopisany.

poniedziałek, 1 lipca 2013

Nadchodzi jazz, czyli od poniedziałku do niedzieli

Dzień później niż zwykle, bowiem wczorajszy - jak i przede wszystkim - sobotni dzień należał do Stinga. Nic nie mogło tego zakłócić. Od dzisiaj w Krakowie będzie można zatem zobaczyć i posłuchać.

1.07.2013
The Gang Bang Jam Session (Piotr Bolanowski - p, Łukasz Belcyr - g, Grzegorz Sipiora - b, Dominik Stankiewicz - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

Midnite Session: Cukunft & Guest; Alchemia, godz. 23:59

2.07.2013
Old Metropolitan Band (Ela Kulpa - voc, Adam Góralczyk - tb, v, Ryszard Kwaśniewski - cl, sax, v, Tadeusz Oferta - bjo, Ryszard Kopciuch - db, Wiktor Kierzkowski - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

Midnite Session: Frank London, Yoshie Fruchter & Guest; Alchemia, godz. 23:59

3.07.2013
Mateusz Pałka Trio (Mateusz Pałka - p, Alan Wykpisz - db, Patryk Dobosz - dr); PiecArt, godz. 21:30

Blues Rock Jam Session (Michele Cuscito - voc, Paweł Czajkowski - g, Rafał Kukiełko - b, Adam Partyka - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

Midnite Session: Cukunft & Guest; Alchemia, godz. 23:59

4.07.2013
Mateusz Pałka Trio (Mateusz Pałka - p, Alan Wykpisz - db, Patryk Dobosz - dr); PiecArt, godz. 21:30

Szymon Mika Quartet (Szymon Mika - g, Mateusz Śliwa - sax, Piotr Południak - db, Dawid Fortuna - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

Midnite Session: Frank London, Yoshie Fruchter & Guest; Alchemia, godz. 23:59

5.07.2013
Piotr Wójcicki Quartet (Piotr Wójcicki-g, Rafał Widacha-keyb, Tomasz Kupiec - db, Łukasz Sobczyk - dr); PiecArt, godz. 21:30

Bartek Przytuła Quartet (Bartek Przytuła - voc, Krzysztof Pietras - p, Kamil Jochymek - b, Maciej Kudła - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

Boom Pam & Kutiman; Alchemia, godz. 23:59

6.07.2013
Piotr Schmidt Quintet feat. Dante Luciani (Piotr Schmidt - tp, Marcin Kaletka - sax, Dante Luciani - tb, Adam "Szabas" Kowalewski - db, Szymon Madej - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

7.07.2013
Jakub Więcek Quintet (Jakub Więcek - sax, Mateusz Pałka - p, Szymon Mika - g, Alan Wykpisz - db, Patryk Dobosz - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

Nadto, od 28.06.2013 r., w Krakowie zaczyna się Festiwal Kultury Żydowskiej, gdzie sympatycy muzyki improwizowanej również znajdują wiele dźwięków miłych dla nich. Więcej o festiwalu na ich stronie.

Wczoraj, Niedzielą Nowoorleańską, rozpoczął się Letni Festiwal Jazzowy. Pełny program znajdziecie m.in. tutaj.

Oczywiście, również w Krakowie trwa Festiwal Kultury Żydowskiej.

Miejsca:
Harris Piano Jazz Bar - Rynek Główny 28
PiecArt - Szewska 12
Alchemia - Estery 5

Kluby, muzycy, zespoły, których koncerty się nie pojawiły na tej liście, a które chciałyby zostać uwzględnione - proszę o kontakt, na pewno koncert zostanie dopisany.

niedziela, 30 czerwca 2013

Sting - ... All This Time (diapazon.pl)

Jak daleko sięgają okolice jazzu? Osobiście nie wiem. Słucham jazzu, gdy mam ochotę na jazz, a gdy mam ochotę na jazz - słucham jazzu. To jest wtedy ta muzyka. To jest jazz. Puściłem właśnie "...All This Time", bo już nie miałem ochoty na jazz. A tu? A tu więcej jazzu niż we właśnie wybrzmiałym Billu Frisellu (choć przecież to znakomita muzyka).

Sting uczcił swe urodziny koncertem 11.09.2001 r. i pewnie o tej płycie napisano więcej niż o jakiejkolwiek innej. We wszelakich gazetach od interesujących się muzyką pop, po społeczno-polityczne ją zauważono, zrecenzowano. Po co ja? Bo ta strona trafia do miłośników jazzu. Mam nadzieję. Bo spotykają się tu Ci, którzy słuchają muzyki od Kinga Olivera po Nilsa Pettera Molvaera.

Jeśli kiedyś siostry Andrews to był jazz, jeśli kiedyś disco-soulowe popisy George'a Bensona były jazzem, a Frank Sinatra uchodził przez wiele lat za gwiazdę tej muzyki, jeśli w końcu smooth (tfu!) jazz to jazz, to... To już wiecie, co za chwilę napiszę. Sting to jazz!

No oczywiście nie zupełnie. Ale ta muzyka jest jazzem podszyta. Hammond gra jak w soul jazzie lat 60. Trąbka gra nie gorzej niż w smooth jazzowych produkcjach, za to z o wiele lepszym timingiem i po prostu swinguje. Puzon podgrywa krótko, jednak gdzieś tam frazę przesiąka jazz... A rytm? kołysze, kołysze, kołysze... jak kołysał swing. A przecież jazz to ani główny składnik idiomu Stinga. Jest tu miejsce na soul, pop, elementy bluesa i... Stinga, bo ten jest już postacią wybitną. I nic dziwnego, że muzykę przesiąga timing i swing rodem z jazzu. Popatrzcie na kolegów Stinga: Christian McBride (wow!), Chris Botti, Jason Rebello, Manu Katche - by wymienić jedynie tych, którzy w jazzowym światku są znani. Sting zaczynał w jazzowej kapeli. To widać, słychać i czuć, choć jego muzyka daleka jest od dixie i swingu, który wówczas grywał.

Kiedyś słuchałem jazzowych standardów w wykonaniu Stinga. Mniam. Gdyby śpiewał je, byłby dziś pewnie jednym z najwybitniejszych ich wykonawców.

Mniejsza o to. Posłuchajcie kochani jazzfani Stinga. To muzyka, która z tej, którą na codzień słuchacie bierze na tyle dużo, że poza niereformowalnymi wyjątkami, na pewno znajdziecie w niej choć kilka (tuszę, że znacznie więcej) dźwięków dla siebie.

Sting - ... All This Time, Polydor, 2001; recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl dnia 24.09.2002 r.

niedziela, 23 czerwca 2013

John Scofield - The John Scofield Quartet Plays Live (diapazon.pl)

Jest kilka zespołów w historii jazzu, które mnie niemalże elektryzują. Jest kwintet i sekstet Davisa z lat 50., jest kwartet i trio Ornette'a Colemana z lat 50. i połowy 60., i jeszcze kilka innych. Pośród nich jest kwartet jakiego już nie będzie: John Scofield Quartet z Joe Lovano na saksofonie. Naprawdę piękne granie.

Mieliśmy okazję przekonać się o tym na żywo, albowiem kwartet ten gościł w Polsce chyba 2 czy 3 razy. Wówczas pamiętam takie sobie, raczej chłodne recenzje, które czytałem chyba w "Jazz Forum". Wydaje mi się, że wówczas, na przełomie lat 80. i 90., karmieni w Polskim Radio bardzo konserwatywnym jazzem oraz muzyką jazzowo-folkową Methenego itp., nie byliśmy jeszcze w pełni przygotowani do słuchania takiego jazzu. Dla mnie wówczas gitarzysty, który doszedł do wniosku, iż jest tylu lepszych, których poziomu nie doścignie, Scofield był jednym z tych, którzy wskazywali jak grać nowocześnie jazz na gitarze. Dojrzewałem i ja do tej muzyki długo, ale jak pokochałem - to chyba raz na zawsze. Mówię o kwartecie Scofielda, ale w krótkiej 4-letniej historii tego zespołu, niezmienni byli jedynie Scofield i Lovano, zmieniała się sekcja.

Wiedziałem, iż istnieją koncertowe nagrania Scofielda z jego kwartetem wydane na CD, tu z Markiem Johnsonem na basie i Billem Stewartem na perkusji. Na płycie znajdują się jedynie trzy utwory: "Stranger To The Light", "Meant To Be" i Chariots, dobrze znane z pierwszych dwu płyt kwartetu, jednakże inwencja improwizatorska jaką przejawiają w poszczególnych utworach nie ma sobie równych. W odróżnieniu od wersji studyjnych, te wzbogacone zostały solami Billa Stewarta w utworach 1 i 3 oraz Marca Johnsona w utworze 1. Najważniejsze jednak sola należą do dwu frontmanów Scofielda i Lovano, sola które tu przyjmują imponujące ramy kilkuminutowych popisów.

Scofield, mocno osadzony w bluesie, gra takie sola, że ciarki spacerują po plecach. Pomimo, iż trudno powiedzieć by kompozycje Scofielda oparte były na typowym jazzowym swingu (szczególnie pochód basu jest realizowany w kompletnie inny sposób), to sola Scofielda niesamowicie swingują. Lovano to klasa dla siebie. Nie ma obecnie innego tak dobrego tenorzysty. Być może Carter jest bieglejszy, być może technicznie bardzo dobrze gra Murray, byc może można mieć jeszcze estymę dla Rollinsa, Sheppa czy Sandersa, być może bardzo ważnym tenorzystą jest Marsalis, ale tak jak gra Lovano gra tylko on i nikt inny.

Sposób w jaki poszerza harmonie, znane jeszcze chyba od czasów mistrzów saksofonu z lat trzydziestych, jest wyśmienity. Lovano potrafi grać dźwięki spoza skali, które ani przez chwilę nie powodują niepotrzebnych dysonansów. Pozostaje wrażenie, że tak właśnie winna brzmieć w tym momencie harmonia (w zasadzie chyba to jest tym ogniwem, które jest wspólne w improwizacjach Lovano i Scofielda, co powodowało, iż ich nagrania zawsze były tak elektryzujące), a przecież gdyby popatrzeć na jej zasady to na pewno tak nie jest.

Trudno tu wyróżnić któryś z utworów. Mnie najbardziej chyba podoba się "Meant To Be". Bo to chyba najlepsza kompozycja na płycie. Niemniej jednak grane z niemalże rockową zadziornością "Chariots", znacznie ostrzej niż na oryginale studyjnym, też nie pozostawia człowieka obojętnym. W tym utworze są zresztą chyba najlepsze sola Lovano i Scofielda. Na płycie imponuje też zgranie zespołu. Jest cudowne. Pozostali muzycy kwartetu to fachmani najlepszej wody, a swingu od Stewarta winni uczyć się młodzi polscy perkusiści w szkole.

Płyta dla wielbicieli Scofielda i Lovano, ale nawet ci, jak mój dobry znajomy, dzięki któremu mam tę płytę, którzy Scofielda nie lubią dostrzegają, iż jest to naprawdę dobra muzyka.

Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na jedno, pomimo, iż płyta jest "niewiadomego pochodzenia" - wszakże koncert z roku 1991 winien być wydany przez Blue Note, to brzmi na sprzęcie, którego wyłącznym przeznaczeniem nie jest odtwarzanie wyłącznie nagrań testowych zaskakująco dobrze.

John Scofield - The John Scofield Quartet Plays Live, JazzDoor, JD 1249, 1993; recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl

Nadchodzi jazz, czyli od niedzieli do niedzieli

Dzisiejsze koncerty w Krakowie, znajdziecie na jazz w Krakowie do 23.06.2013 r.
Od jutra w Krakowie natomiast:

24.06.2013
Traditional & Swing Jam Session (Marek Michalak - tb, Wojciech Groborz - p, Jan Gonciarczyk - db, Wiesław Jamioł - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

Gawęda Trio (M.Gawęda - p, P.Południak - db, D.Fortuna - dr); PiecArt, godz. 21:30

25.06.2013
Gawęda Trio (M.Gawęda - p, P.Południak - db, D.Fortuna - dr); PiecArt, godz. 21:30

Darek Dobroszczyk Trio (Darek Dobroszczyk – p, Jakub Mielcarek – db, Grzegorz Masłowski – dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

26.06.2013
Roman Bardun Quartet (R.Bardun - p,voc, Szymon Mika - g, W.Szwugier - db, J.Rusinowski - dr); PiecArt, godz. 21:30

Acoustic Jam Session (Bartek Przytuła – voc, Krzysiek Pietras – p, Tomek Kruk – dobro); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

27.06.2013
Roman Bardun Quartet (R.Bardun - p,voc, Szymon Mika - g, W.Szwugier - db, J.Rusinowski - dr); PiecArt, godz. 21:30

Alladin Killers (Mateusz Pawluś - p, Adam Stodolski - gb, db, Przemek Borowiecki - dr, Jarosław "Jaroz" Pakuszyński – turntables); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

28.06.2013
Dominika Rusinowska (Dominika Rusinowska - v, Sebastian Zawadzki - p,Dawid Czernik - db, Grzegorz Pałka - dr); PiecArt, godz. 21:30

Workaholic (Jan Purchla - voc, g, Grzegorz Piećko - b, Leszek Mierzwa - g, Tomasz Pachciarek - p, Piotr Kosieradzki - v, Bart Kuraś – dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30 (koncert bluesowy)

29.06.2013
Natalia Cichoń - The Favorites of... Billie Holiday; Mile Stone, godz. 21:00

Bynajmniej Kwartet (Emilia Wójcikowska – voc, Maciej Dudek – g, Antonina Michalska – dr, Piotr Wojnarowski – bas); PiecArt, godz. 21:30

Jerzy Małek Quaret (Jerzy Małek – tp, Piotr Wyleżoł – p, Michał Barański – db, Arek Skolik – dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

30.06.2013
Hard Times (Łukasz "Wiśnia" Wiśniewski – voc, harm, Piotr Grząślewicz – g, Marcin Hilarowicz – g); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:00 (koncert bluesowy)

One Eyed Horse (Jacek Kochan - dr,lp, Fabrizio Brusca - g,lp, Dominik Wania - p); PiecArt, godz. 21:30

Nadto, od 28.06.2013 r., w Krakowie zaczyna się Festiwal Kultury Żydowskiej, gdzie sympatycy muzyki improwizowanej również znajdują wiele dźwięków miłych dla nich. Więcej o festiwalu na ich stronie.

30.06.2013, Niedzielą Nowoorleańską, rozpoczyna się Letni Festiwal Jazzowy. O wydarzeniu tym wspominałem już tutaj, zatem nie będę się powtarzać.


Miejsca:
Harris Piano Jazz Bar - Rynek Główny 28
PiecArt - Szewska 12
Mile Stone Jazz Club - Nadwiślańska 6

Kluby, muzycy, zespoły, których koncerty się nie pojawiły na tej liście, a które chciałyby zostać uwzględnione - proszę o kontakt, na pewno koncert zostanie dopisany.

wtorek, 18 czerwca 2013

Other Dimensions in Music - Live at the Sunset (diapazon.pl)

Klasyczny już dziś, skład bez fortepianu, jak by to powiedział ulubiony przeze mnie gawędziarz radiowy (bez żadnych uśmiechów). Tyle, że ów Pan myśli wówczas o zupełnie odmiennym zespole. Równie wspaniałym.

Sekcja marzeń Parker i Drake dopełniona przez Campbella i Daniela Cartera - jednego z moich ulubieńców - razem: Other Dimensions in Music. I ich najnowsza propozycja: "Live at the Sunset". Niestety nie tylko grają, ale i nagrywają rzadko. Szkoda, bo to jedna z najlepszych kapel, które umiejscowić można pod hasłem współczesny mainstream. Taki, którym byłby, gdyby nie...

Tak, to prawdopodobnie większość recenzentów, a i słuchaczy odbierze tę muzykę za free. Ok. Free, ale takie sprzed lat. Wielu, wielu... Other Dimensions in Music w najnowszej postaci przywodzi na myśl właśnie free sprzed lat. Kiedy muzyka ta tworzyła się właśnie. Sięga do takich nagrań jak jedno z moich ulubionych: "The Shape of Jazz to Come". Mógłbym zatem narzekać na tę muzykę? Nie! I niech tak zostanie, bo micha mi się cieszy od ucha do ucha. Swingująca sekcja masuje z lekka serducho, by na jej tle trębacz i saksofonista mogli wyczyniać swe harce. Ot, po prostu tak. Proste, jak konstrukcja cepa. Tyle, że... nie każdemu to się udaje.

Kilka słów zapowiedzi wprowadza w wyśmienity nastrój każdego, kto nie jest francuskojęzyczny. I nastrój ten się udziela. Frywolne dźwięki trąbki punktowane przez równie mile brzmiący saksofon. I sekcja jak młot! Genialne, genialne, genialne...

Te dwie koncertowe płyty, błagają o jeszcze... Przynajmniej przeze mnie. Bowiem muzyka grana przez tę czwórkę przywołuje tę energię, którą tak w jazzie kocham. Wzajem splatające się linie melodyczne, puls sekcji, długie solówki i... radość, radość grania, którą przełożyć mogę tylko na dwa słowa: radość słuchania.

Koniecznie.

Other Dimensions in Music - Live at the Sunset, Marge, 38, 2007; recenzja ukazała się po raz pierwszy w Diapazon.pl dnia 1.11.2007 r.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Daniel Carter / Gregg Keplinger / Reuben Radding - Not Out for Anywhere (diapazon.pl)

Niejaki Daniel Carter jest nieobliczalny. Ale to już wiem. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem go na żywo w trakcie koncertów tria Carter/Blumenkrantz/Zubek, czyli Chinatown Trio doszło to do mnie w sposób, który przeszył mnie od stóp do głów i z powrotem. Od tego czasu wiem, że cokolwiek, czego się nie chwyci przerodzi się w Muzykę!

Obojętnie jaka to będzie formuła. A podstawą dla jego gry może być dosłownie wszystko. Wydaje się, że mógłby grać czeskie polki, czy z Marylą Rodowicz, a i tak muzyka stałaby się muzyką Cartera. Nawet, jeśli nie grałby w niej pierwszych skrzypiec. Carter jest skromny i pokorny. Nie narzuca się. On inspiruje. Dopasowuje się, a potem podaje pomysły. Wydany nakładem Sol Disk dwupłytowy album firmowany przez trio Daniel Carter, Gregg Keplinger i Reuben Radding, jest kolejnym - tym cenniejszym, że nowym - krążkiem, na którym zaprezentowane zostały wizje muzyki by Daniel Carter.

Pierwsza płyta, to zapis muzyki nagranej jedynie przez trio firmujące album. W zasadzie dostajemy tu to, do czego takie składy, jak choćby z Keplingerem i Reddingiem, czy Chinatown (w wersji płytowej) nas przyzwyczaiły. Dla mnie, stosunkowym zaskoczeniem była gra Cartera na trąbce. Liryczna, introwertyczna, davisowska w brzmieniu i frazie. Odnotować na pewno trzeba również utwór zagrany na flecie. Ponownie liryzm, ale akurat zwykle używając tego instrumentu Carter jest liryczny. Saksofony to całe spektrum możliwości od cichych, ledwie słyszalnych dźwięków, po niemal dziką furię. Wrzask.

Druga płyta prezentuje trio w otoczeniu dziewięciu innych muzyków, a zespół przyjął nazwę Large Group. Ciekawostką może być, że dwunastoosobowa komanda liczy aż pięciu muzyków grających na instrumentach perkusyjnych. Tym razem muzyka jest chyba jeszcze bardziej zróżnicowana niż na pierwszej płycie. Swing, free, fragmenty jakby hard core mieszają się ze sobą jak we flashowej prezentacji. Ukojenie przynosi "No Name Ocean", w dużej mierze transowy, długi utwór kończący muzyczną prezentację. Muzycy zabierają w podróż ku nirwanie.

Kolejna dobra płyta współfirmowana przez Daniela Cartera. Biorąc pod uwagę, że od przełomu wieku muzyk ten nagrał więcej płyt, niż przez wcześniejsze 30 lat swej aktywności, a stał się legendą free i loftu za życia, nie pozostaje nic innego jak tylko się cieszyć. Niestety klimat muzyki granej przez saksofonistę w latach 70. i 80. odszedł bezpowrotnie. Nie ma niemal żadnych rejestracji. Nawet nielegalnych, bootlegowych. Teraz mamy już muzykę niemal nestora free. Kiedyś przeczytałem gdzieś zdanie, że jego improwizowanie w najpełniejszy sposób odzwierciedla ducha naszych czasów. Nie znam czasów Nowego Jorku przełomu wieków. Jedynie z opowieści. Z przekazów TV. Obraz ten jawi się, jako obraz skrajności. Biedy i bogactwa. Niefrasobliwej zabawy i wielkiej tragedii. W istocie, w muzyce Cartera można wszystko to usłyszeć. Recenzent miał rację? Wciąż jednak, wydaje mi się, że ów prawdziwy Carter powstaje, kreuje się dopiero na oczach słuchaczy podczas koncertów. Nic niestety nie jest tego w stanie oddać. Szkoda.

Dla porządku tego peanu pochwalnego na rzecz Cartera muszę (i chcę) oddać też sprawiedliwość pozostałym muzykom. Sekcja gra wspaniale. Szczególnie w uszy i pamięć zapadł mi Reuben Radding (kolejny już raz), który jest zupełnie niepospolitym basistą, potrafiącym w muzyce na wskroś jazzowej, akompaniować zupełnie wydawałoby się nie przystojącym do niej sposobem gry, przywodzącym niekiedy np. zespoły rockowe bardziej niż cokolwiek innego. Tym niemniej jednak Large Group, w przeciwieństwie do tego do czego przywykliśmy w tak dużych składach, niemal nie jest możliwym wyróżnienie kogokolwiek. Muzycy tworzą jednolitą grupę, nie siląc się niemal na popisy solowe. A choć i takie bywają, to jednakże pozostaje wrażenie gry całego zespołu, a nie solówek wyrywających się przed orkiestrę.

Daniel Carter / Gregg Keplinger / Reuben Radding - Not Out for Anywhere, Sol Disk, 2004; recenzja ukazała się po raz pierwszy w Diapazon.pl dnia 18.07.2005 r.

John Scofield - Überjam deux

Kiedy z górą dziesięć lat temu, Scofield zrobił woltę w stronę młodszych słuchaczy - a przynajmniej tak się mi wydawało - publikując album "Überjam", na różnych forach broniłem zarówno jego wyboru, jak i tej muzyki z tej płyty. Lata mijają. Scofield oczywiście w międzyczasie nagrał sporo różnego materiału. Po jedenastu latach wydał płytę "Überjam deux".

No i jest tragedia. Chyba nigdy nie słyszałem tak słabego nagrania Scofielda, choć w ostatnich latach - muszę przyznać - jego muzyka mnie już nie zachwyca. Uproszczenia, uproszczeniami, można nawet dojść do prymitywizmu. Wszystko to musi mieć jednak jakiś sens. Druga odsłona "Überjam" - przynajmniej moim zdaniem - sensu żadnego nie ma. Prościuchne utworki, plastikowo brzmiące, bez żadnego pomysłu tak kompozycje, jak i na improwizacje.

Dłuższej recenzji nie będzie. Szkoda słów, podobnie jak i szkoda uszu na słuchanie tej płyty.

John Scofield - Überjam deux, Emarcy, 0602537337248, 2013

Khan Jamal Quintet - Black Awareness (diapazon.pl)

Khan Jamal, Byard Lancaster, Grachan Moncur III - ze czterdzieści lat temu, te nazwiska pojawiające się na jednej płycie, powodowałyby żywą reakcję ówczesnej "awangardowej" prasy jazzowej. Czas mija. W roku 2005 trójka weteranów wspomagana przez Dwighta Jamesa, również weterana, i o niecałe pokolenie młodszego, Dylana Taylora nagrała płytę dla wciąż niezależnej wytwórni CIMP. Wprawdzie materiał zatytułowany "Black Awareness" firmuje wibrafonista, jednakże utwory pochodzą mniej więcej po połowie od niego i puzonisty, który w ostatnim utworze również, hmmm.... "śpiewa" (wydawca był ostrożny, określając ów śpiew mianem "voice").

Pomijając zwykłą przyjemność słuchania, zawsze mając do czynienia z płytą niegdysiejszych awangardzistów, zastanawiam się czy muzyka, którą proponują po kilkudziesięciu latach jest w dalszym ciągu prowokująca, czy jest odmienna od tej sprzed lat. Mam pewnie jeszcze kilka innych pytań. "Black Awareness" nie jest muzyką odkrywczą. Dzisiaj, sytuuje się gdzieś w okolicy "środka jazzu, w którym powinien on być, gdyby nie krytycy kurczowo trzymający się tradycji". Jeszcze większej tradycji, niż muzyka zawarta na płycie.

Nie ulega bowiem dla mnie żadnej wątpliwości, że siedem zaprezentowanych tu utworów osadza się głęboko w tradycyjnym jazzie (i bynajmniej nie chodzi mi tu o Ory'ego, Mortona i innych pionierów). Próżno szukać jakichkolwiek nowości. Każdy z głównych jej sprawców, czyli Jamal, Lancaster i Moncur III, grają w sposób właściwy dla nich nie siląc się nawet na próby jakichkolwiek zmian swych przyzwyczajeń. Dostajemy zatem produkt, którego jazzfani, słuchający tej muzyki nie od dziś, a i znający bohaterów nagrania, mogą się jeszcze spodziewać przed wyjęciem płyty i zapoznaniem się z jej zawartością. Inna sprawa, że album ten jest chyba jednym z najlepszych firmowanych przez Khana Jamala od przynajmniej kilku, czy kilkunastu lat.

Czym innym jest jednak ciągłe poszukiwanie nowości w muzyce, a czym innym przyjemność, jaką ona daje. Oczywiście jedno z drugim może iść w parze. "Dark Awareness" daje właśnie taką radość słuchania. Poszczególne solówki, przede wszystkim Lancastera i Moncura III są pełne pasji. Utwory, choć trudno stwierdzić, by miały jakieś wyraziste, łatwo wpadające w ucho melodie, trzymają słuchacza jeśli nawet nie w napięciu, to w zaangażowaniu. W tym idyllicznym obrazie nieco przeszkadza mi... rewelacyjna jakość studyjnego nagrania. Aż przydałby się koncertowy brud, bo - nie mam wątpliwości - najlepszym miejscem do jej słuchania jest typowy jazzowy klub. Tam sprawdza się taka muzyka najlepiej.

Innymi słowy - nie odkrywcza, jednakże płyta zawierająca bardzo dobry, współczesny mainstreamowy jazz, którą można postawić obok najlepszych nagrań tego typu, jak choćby płyty kwintetu Dave'a Hollanda, czy kwartetu Williama Parkera.

Khan Jamal Quintet - Black Awareness, CIMP, #322, 2005; recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl dnia 6.02.2006 r.

niedziela, 16 czerwca 2013

Cuong Vu - Come Play With Me (diapazon.pl)

Nowa płyta Cuonga Vu jest kontynuacją drogi obranej jeszcze na pierwszym albumie artysty - "Bound" (Omnitone 12002) i bezpośrednio rozwija pomysły z płyty "Pure" (Knitting Factory KFW-286).

Wydaje się, że młody wietnamski (przynajmniej z pochodzenia) trębacz, powoli krystalizuje swój styl. Dynamizm znany ze skądinąd wspaniałej grupy Saft/Vu odszedł w cień, a jego miejsce zajęły długie, niespieszne motywy grane przez wszystkich muzyków oraz poszukiwania nowych brzmień, szczególnie jeśli chodzi o warstwę graną przez basistę Stomu Takeishi.

Nowym zjawiskiem w tej muzyce jest udział gitarzysty Laurenta Brondela w jednym z utworów. I jest to udział zbawienny. Pomimo niewątpliwego zgrania, zarysowywania się koncepcji tria, w kwartecie muzyka ta brzmi lepiej. Może zatem lepiej by było, gdyby w nowych produkcjach młodego Wietnamczyka pojawiali się częściej zaproszeni goście. Mnie prawdopodobnie bardziej by się podobała taka muzyka.

W swoich materiałach Knitting wskazuje, że płyta winna być umieszczana w kategorii jazz awangardowy. Niemniej jednak bardzo niewiele tu jazzu, co oczywiście nie jest żadną krytyką, czy przywarą. Zamiast tego są dźwięki rodem z ambientu i rocka, a zamiast swingu jest mroczny nastrój kojarzący się z nową muzyką elektroniczną. Z jazzu pozostała jedynie improwizacja i niekiedy brzmienie trąbki Vu. Zatem jeśli to jazz, to jazz ambientowy, choć nie tak rytmiczny jak propozycje skandynawskie (Molvaer, Aarset). Być może, muzyka Vu, podobnie jak wspomnianych Skandynawów właśnie tworzy jakiś nowy kierunek w muzyce, bo przecież takich dźwięków jak prezentowane przez Vu jeszcze do niedawna chyba nie było.

Pięć utworów wypełniających ten album ma jednak jakąś magnetyczną siłę powodującą, że do płyty tej chce się sięgać ponownie.

Cuong Vu - Come Play With Me, Knitting Factory, KFW-298, 2001; recenzja ukazała się po raz pierwszy w Diapazon.pl dnia 18.05.2002 r.

Nadchodzi jazz, czyli od niedzieli do niedzieli

Dzisiejsze koncerty w Krakowie, znajdziecie na jazz w Krakowie do 16.06.2013 r.
Od jutra w Krakowie natomiast:

17.06.2013
Jazz Jam Session (Kuba Płużek - p, Bartek Prucnal - sax, Mike Parker - db, Dawid Fortuna - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

Sebastian Zawadzki Piano Solo; PiecArt, godz. 21:30

18.06.2013
Nucleon (Aleksander Papierz - sax, Tomek Głuc - handsonic,groove box, sampler, Michał Dymny - g, Jakub Rutkowski - dr); Alchemia, godz. 20:00

Agnieszka Rosa - koncert dyplomowy (Agnieszka Rosa - voc, Ala Zhernova - p, Bartłomiej "Siara" Krawczyk - b, Jakub Miarczyński - dr, Bartek Wielgosz - ts); PiecArt, godz. 21:00

The Three Waves Trio (Roman Bardun - p, Mike Parker - db, Grzesiek Pałka - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

19.06.2013
SQQ (Sound Quality Quartet) (M.Kwarciński - fl, J.Kopiec - acc, M.Frankiewicz - db, M.Pamuła - dr); PiecArt, godz. 21:30

Latin Jazz Jam Session (Kuba Pach - tp, Szymon Kamykowski - sax, Tadeusz Leśniak - p, Andrzej Rusek - b, Marek "Smok" Rajss - perc, Łukasz Kurzydło - perc, Bartek Staromiejski - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

20.06.2013
Mateusz Pałka Quartet (Sz.Mika - g, M.Pałka - p, M.Parker - db, D.Fortuna - dr); PiecArt, godz. 21:30

F.O.U.R.S. feat. Piotr Schmidt (Piotr Schmidt - tp, Staszek Plewniak - sax, Michał Salamon - p, Szymon Frankowski - db, Szymon Madej - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

21.06.2013
The Groove Set - A tribute to Esbjorn Svensson Trio (Krystian Jawosz - p, Paweł Kluba - b, Michał Peiker - dr); Mile Stone, godz. 21:00

Mateusz Pałka Quartet (Sz.Mika - g, M.Pałka - p, M.Parker - db, D.Fortuna - dr); PiecArt, godz. 21:30

Krecia Robota (Maciej Kleczek - g, voc, Marcin Sonnenberg - p, voc, Jacek Chruściński - b, Adam Stępniowski - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30 (koncert bluesowy)

22.06.2013
Małgorzata Moskiewicz Quartet (M.Moskiewicz - voc, M.Pałka - p, W.Szwugier - db, G.Pałka - dr); PiecArt, godz. 21:30

Piotr Domagała Trio (Piotr Domagała - g, Adam Kawończyk - tp, flgh, fl, Sławek Berny - tabla, udu, cajon, bongos, electric trampura, chekere); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

23.06.2013
Między Udami (Jacek Długosz - g, Ignacy Matuszewski - p, Mateusz Frankiewicz - db); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:00

Małgorzata Moskiewicz Quartet (M.Moskiewicz - voc, M.Pałka - p, W.Szwugier - db, G.Pałka - dr); PiecArt, godz. 21:30


Miejsca:
Alchemia - Estery 5
Harris Piano Jazz Bar - Rynek Główny 28
PiecArt - Szewska 12
Mile Stone Jazz Club - Nadwiślańska 6

Koncerty, które uważam za szczególnie ciekawe, bądź te, na które się mam zamiar wybrać wyróżniłem pogrubieniem.
Kluby, muzycy, zespoły, których koncerty się nie pojawiły na tej liście, a które chciałyby zostać uwzględnione - proszę o kontakt, na pewno koncert zostanie dopisany.

wtorek, 11 czerwca 2013

Joe Morris - At the Old Office (diapazon.pl)

Kwartet prowadzony przez Joe Morrisa uznać chyba trzeba za rozszerzenie koncepcji jego akustycznego tria o czwartego członka zespołu. Gitarzysta nie ułatwia nam jednak sonorystycznych skojarzeń, albowiem skład z gitarą i skrzypcami, bądź altówką - jeśli pamięć mnie nie myli - nieczęsto się zdarza. Zwłaszcza, że owym czwartym członkiem zespołu jest nietuzinkowy wiolinista, albowiem Mat Maneri.

Chciałoby się rzec, że jak w "zwykłym kwartecie" istota muzyki rozwijać się będzie właśnie pomiędzy obu solistami. I w zasadzie tak jest, choć to duże uproszczenie. W tym kwartecie, za wyjątkiem długości utworów, wszystko rozwija się w "mikro-świecie". W zasadzie nic dziwnego - mikrotonalizm Maneri praktycznie wyssał z mlekiem... ojca. Ale i solówki Morrisa oparte są na mikro frazach. Szczególnie widoczne to w pierwszym utworze, który ma dość otwartą formę, praktycznie bez typowej ingerencji sekcji rytmicznej, która również podporządkowuje się owej mikro zasadzie. W drugim utworze pojawia się porządkujący muzykę fundament rytmiczny, dość motoryczny zresztą, oparty niemal na jednej figurze basowej. To na jej tle prowadzone są opowieści gitarzysty i altowiolinisty. Mimo jednak owej o wiele bardziej wyrazistej sekcji, muzyka znów rozgrywa się w owej mikro skali.

I tak jest mniej więcej do końca płyty. Kompozycje mają dość otwartą formę, jednak słychać, że są to... kompozycje, że muzyka dostała swój konkretny wymiar zanim jeszcze została zagrana. Oczywiście - jak zwykle bywa u Morrisa - kompozycje te dają wiele wolności poszczególnym muzykom dla kreacji swego wizerunku. Chciałoby się zatem rzec - free jazz. I myślę, że z braku innych, lepszych etykietek, to najlepsza z możliwych. Jeśli jednak mowa o muzyce free, to patronami jej nie będą ani Coleman, ani późny Coltrane, ani Taylor. Sama gra gitarzysty przywołuje skojarzenia z bodaj pierwszym gitarzystą free - Billem DeArango - na którego wpływ, Morris bodaj nigdy się nie powoływał. Z drugiej strony, kompozycyjny charakter utworów i ogólna ich koncepcja pozwala na przyjęcie, że jeśli jest to free jazz, to jego początku poszukiwać można raczej w koncepcjach Joe Maneriego niż wielkich ojców tej muzyki.

Nie jest to muzyka łatwa i miła. Prawdopodobnie wymaga pewnego przygotowania i być może powolnego wchodzenia w świat tych dźwięków. Prawdopodobnie mało komu spodoba się od pierwszego wysłuchania. Trudno w niej szukać jakiejś efektowności, czy schlebiania popularnym gustom. Jeśli jednak poświęcimy jej chwilę, to prawdopodobnie okaże się, że ma w sobie jakieś zniewalające piękno. Przynajmniej ja ją tak od kilku lat postrzegam.

Joe Morris - At the Old Office, Knitting Factory, KFR-272, 2000; recenzja ukazała się po raz pierwszy w Diapazon.pl dnia 29.10.2004 r.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Lucas Niggli - Rough Ride (diapazon.pl)

Niedawno miałem przyjemność zaznajomienia się (i podzielenia jego efektami) z płytą Lucasa Niggliego i jego Big Zoom zatytułowaną "Big Ball". Jak to się mówi - złapałem bakcyla i sięgnąłem po dwie pozostałe płyty bazowej formacji Big Zoom, czyli tria Zoom.

"Rough Ride" jest rejestracją koncertową i... w zasadzie można powiedzieć o tej płycie praktycznie wyłącznie jedno - jest bardzo dobra. Nie wiem nawet, czy zubożenie zespołu - przynajmniej o kontrabas - nie wychodzi tej muzyce na dobre.

Mamy zatem muzykę zagraną przez dość nietypowe trio: puzon, gitara elektryczna i perkusja. Przemyślane utwory, których tematów jednak się nie pamięta (daleko im do wszelakiej śpiewności), zawierają w sobie doświadczenia ostatnich bodaj czterdziestu lat muzyki improwizowanej. Może nawet i więcej, bo w zasadzie można również dopatrzyć się paralel z muzyką współczesną tworzoną na solowe instrumenty. Nils Wogram, bowiem, cały czas mając wsparcie w pozostałych dwu członkach zespołu, gra praktycznie solowy popis. Albo inaczej - asortyment jego środków wyrazu jest właściwy solowym popisom instrumentalnym. Jeśli natomiast chodzi o jego miejsce w zespole, to trzeba przyznać, że jest on ściśle w nim osadzony, a pomiędzy muzykami dochodzi do tego rodzaju współpracy, który powoduje współkreację muzyki. Muzyka powstaje z łącznego występowania w niej wszystkich pierwiastków wnoszonych przez każdego muzyka, nie jest to koncert "w starym stylu" - sekcja plus instrument solowy. Dla porządku warto odnotować, że Wogram w niektórych partiach używa melodiki, co dodaje kolorytu muzyce.

Chyba jeszcze na większą uwagę, niż w przypadku Big Zoom, zasługuje gra gitarzysty - Philippa Schafelbergera, o którym nie wiem praktycznie nic, oprócz tego, że pojawia się jako partner Niggliego oraz występował z takimi muzykami jak Pierre Favre z jednej strony i dla odmiany Dewey Redman, z drugiej. Rola gitarzysty w tak "dziurawym" i zarazem wymagającym składzie, jak w przypadku Zoom jest bardzo trudna. Musi on bowiem zagospodarować całość dźwięków pomiędzy perkusją, a instrumentem solowym, jakim w tym przypadku jest puzon. Z drugiej strony już dawno porzuciliśmy pomysły, by gitara była wyłącznie instrumentem rytmicznym. W Zoom, Schafelberger gra harmonie, kontrapunkty, linie solowe - po prostu wszystko, co można zagrać na gitarze. Wciąż sięga po inne środki wyrazu, co jest tym bardziej interesujące, że praktycznie nie korzysta z wszechobecnych we współczesnej muzyce gitarowej przystawek. Żadnych fuzzów, wah-wahów, distortionów, octaverów - nic z tych rzeczy. Po prostu elektrycznie wzmocniona gitara. Tym większe słowa uznania dla gitarzysty, bo swą grą potrafi przykuć uwagę i to nawet, gdy pierwszą linię gra Wogram.

Na koniec słów kilka o liderze. Niggli jest cudowny. Czujny, delikatny, dosadny. Gra rytm, gra melodię. Bawi słuchacza niespodziewanymi przejściami. I nie wyrywa się na sam przód, na linię pierwszą, jak w wielu zespołach prowadzonych przez perkusistów. Słowa uznania należą mu się również jako kompozytorowi, który dostarczył - przynajmniej jako współautor - wszystkie utwory na płytę. Jak powiedziałem - praktycznie bez zapamiętywalnych tematów, jednak długie utwory zawierają sporo materiału dla poszczególnych solówek, a swą ciągłą zmiennością potrafią przykuć uwagę słuchacza.

Na koniec zaś dwa słowa, o tym jaka to muzyka, bo że wspaniała, to już napisałem, ale to zwykle zbyt mało. Nie będę twierdził, że wiem. Że łatwo ją zakwalifikować np. do free jazzu i odgwizdać koniec meczu. Są tu elementy, zdecydowanie bliższe awangardowemu rockowi, są elementy jak z muzyki współczesnej, są oczywiście jazzowe. Myślę, że właśnie amatorzy awangardowego rocka i jazzu w muzyce tej znajdą coś dla siebie.

Lucas Niggli - Rough Ride, Intakt, 082, 2003; recenzja ukazała się po raz pierwszy w Diapazon.pl dnia 12.07.2004 r.

niedziela, 9 czerwca 2013

Nadchodzi jazz, czyli od niedzieli do niedzieli

Dzisiejsze koncerty w Krakowie, znajdziecie na jazz w Krakowie do 9.06.2013 r.
Od jutra w Krakowie natomiast:

10.06.2013
Duch; PiecArt, godz. 21:30

Traditional & Swing Jam Session (Marek Michalak - tb, Wojciech Groborz - p, Jan Gonciarczyk - db, Wiesław Jamioł - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

11.06.2013
Vein (Michael Arbenz - p, Thomas Lähns - db, Florian Arbenz - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

12.06.2013
Poleshift Project (Malwina Kołodziejczyk - ts, Kuba Wójcik - g, Jakub Miarczyński - dr); Alchemia, godz. 20:00

Old Metropolitan Band; Tawerna Stary Port; godz. 20:00

The Gang Bang Jam Session (Adrian Faryj - sax, Piotr Bolanowski - p, Grzegorz Sipiora - b, Dominik Stankiewicz - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

13.06.2013
Organ Spot (K.Galas - org, S.Mika - g, B.Staromiejski); Kaberet, godz. 20:00

Jazz Crimes (O.Węgier-sax,M.Szczypka-g,M.Parker-db,D.Fortuna-dr); PiecArt, godz. 21:30

Kuba Płużek Quartet (Kuba Płużek - p, Marek Pospieszalski - sax, Alan Wykpisz - db, Patryk Dobosz - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

14.06.2013
Grobosz N'Symptomatic Jazz; Klub Dziennikarzy pod Gruszką, 20:00

Jazz Crimes (O.Węgier-sax,M.Szczypka-g,M.Parker-db,D.Fortuna-dr); PiecArt, godz. 21:30

SOUL FINGER (Krzysztof Bodzoń - voc, b, Grzegorz Gryboś - g, Rafał Zając - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

15.06.2013
Shock Wave (S.Pezda-ts, D.Rusinowska-el.vln., M.Parker-db, P.Dobosz-dr); PiecArt, godz. 21:30

Hot d’Jazz Trio (Jacek Serczyk - g, Tomasz Kobiela - g, Michał Rapka - db); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:30

16.06.2013
Bester Quartet; Achemia, godz. 20:00

Jasiek Kusek Quartet (Jasiek Kusek - p, Bartek Prucnal - sax, Mike Parker - db, Grzesiek Dowgiałło - dr); Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:00

Shock Wave (S.Pezda-ts, D.Rusinowska-el.vln., M.Parker-db, P.Dobosz-dr); PiecArt, godz. 21:30


Miejsca:
Alchemia - Estery 5
Harris Piano Jazz Bar - Rynek Główny 28
PiecArt - Szewska 12
Klub Dziennikarzy Pod Gruszką - Szczepańska 1
Tawerna Stary Port - Straszewskiego 27
Kabaret - Krakowska 5

Koncerty, które uważam za szczególnie ciekawe, bądź te, na które się mam zamiar wybrać wyróżniłem pogrubieniem.
Kluby, muzycy, zespoły, których koncerty się nie pojawiły na tej liście, a które chciałyby zostać uwzględnione - proszę o kontakt, na pewno koncert zostanie dopisany.

sobota, 8 czerwca 2013

Jon Lloyd Quartet - Syzygy (diapazon.pl)

To jest free jazz, a zatem mainstreamowcy z dala od tej muzyki. Tym bardziej admiratorzy smooth. Słuchający czegoś-tam-jazzu, etykietek nadawanych instrumentalnej muzyce, której równie blisko do jazzu, jak i do każdej innej muzyki, a wywodzącej się przede wszystkim z eksperymentów muzyki klubowej też pewnie nie znajdą w tej muzyce niczego ciekawego.

To muzyka dla miłośników Ornette'a Colemana, bowiem Jon Lloyd przede wszystkim ciąży do tej postaci free jazzu. Wprawdzie znaczące miejsce zajmuje tu także John Law, który gra na fortepianie, ale nie zmienia to postaci rzeczy: jest to rozwinięcie najbardziej klasycznego free jazzu, jaki sobie można wymarzyć. Rozwinięcie, co nie znaczy kopiowanie, co muszę zaznaczyć wyraźnie. Ba, nawet inspiracje Lloyda nie ograniczają się z pewnością do Colemana, słychać bowiem i Coltrane'a, i Aylera, i Brötzmanna, jednak muzyka ta, podobnie do colemanowskiej, ma ten rodzaj melodyjnego zaśpiewu, którego ciężko szukać w bardziej współczesnych formach free.

Po co grać colemanowskie free w trzydzieści lat po jego erupcji w Nowym Jorku? A po co grać cokolwiek? Ważne, że w tej muzyce zarówno Lloyd, jak i towarzyszący mu muzycy są bardzo szczerzy i przekonujący. I jeśli wnoszą w doświadczenia tej muzyki jakiś wkład, to swoje osobiste zaangażowanie.

Ja w każdym bądź razie słowa złego o tej płycie nie powiem. Wpisuje się ona dokładnie w środek moich zainteresowań muzycznych. Kolejne utwory ciekawią swym rozwojem, kolejne solówki zastanawiają jakiego doboru dźwięków i środków wyrazu dokonają muzycy za chwilę. Dla mnie to jeden z najważniejszych probierzy dobrej muzyki, by sama sobą zmuszała słuchacza do słuchania. Ta, dla fana free jazzu, taką jest, zwłaszcza, że kwartet: Jon Lloyd, John Law, Paul Rogers i Mark Sanders to zespół niesamowicie zgrany.

The Jon Lloyd Quartet - Syzygy, Leo Records, CDLR173, 1990; recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl dnia 11.10.2003 r.

Mary LaRose - Walking Woman (diapazon.pl)

To druga płyta Mary LaRose, jednakże istnieje małe prawdopodobieństwo, że zetkniecie się z tą pierwszą - wydana została przez prywatne wydawnictwo LaRose i Jeffa Lederera. Omawiana wydana jest przez większą wytwórnię, choć byłbym bardzo ostrożny ze stwierdzeniem, że jest to firma duża - GM Records prowadzoną przez Gunthera Schullera.

Mnie cieszy jedynie, że w Polsce oprócz Wielkich znajduje się miejsce dla dystrybucji małych wytwórni; stąd też z dostępem do GM Records nie ma kłopotów - to dobrze bo jej katalog zawiera szereg wspaniałych (jak np. Jamie Baum) płyt, a katalog z tzw. muzyką poważną jest ponoć jeszcze lepszy niż z jazzową.

Zaskakujący jest zarówno skład muzyków towarzyszących LaRose, jak i dobór utworów. Jeszcze przed przesłuchaniem płyty można się spodziewać, że będą tu niezłe fryty - w końcu tacy muzycy jak Steve Swell, Matt Wilson czy Jamie Saft od lat związani są raczej z awangardowymi nurtami w jazzie. A nadto w zestawie utworów prezentowanych przez LaRose są i kompozycja Braxtona, i utwór wykonywany niegdyś przez Led Zeppelin oraz przez Beatlesów, utwory z repertuaru Dolphiego, Mingusa. Cóż, zestaw uprawniający do twierdzenia, oj będzie ostro.

A jak jest? Poważnie. Swingowo. Mary LaRose jest piosenkarką wyposażoną w naturalne poczucie swingu, nawet tak ciężkie utwory jak "Kashmir" Led Zeppelin brzmi w jej wykonaniu z pewną dozą swingu - choć jest to w istocie najcięższy utwór na płycie, zresztą coraz bardziej podobający mi się. Utwory takich kompozytorów jak Griffin, Fletcher Henderson czy Braxton po prostu swingiem kipią. I to nawet pomimo plamiastych i nisko grzmiących organów B-3 Hammonda. Saft bowiem w odróżnieniu od np. Jimmy Smitha nie gra swingowo, to co pokazuje w grze organowej jest bliższe temu czym niegdyś raczył nas podczas koncertów Keith Emerson, niż swingowi Smitha, Basiego czy jakiegokolwiek organisty aż do czasów Younga. Od samego Younga także jest cięższy.

Charakter płycie nadawany jest właśnie przez brzmienie organów oraz puzonów, w tym pojawiającego się od czasu do czasu puzonu basowego. Szczerze mówiąc nigdy dotąd nie słyszałem, by tak ciężkie w brzmieniu instrumenty zostały kiedykolwiek zestawione z głosem w typie żeńskiej części Manhattan Transfer, ba takiego akompaniamentu nie słyszałem do tej pory w ogóle i to nie tylko w jazzie. Być może taką aranżację spowodowała chęć przeciwstawienia jasnemu głosowi LaRose instrumentów o brzmieniu mrocznym, ciężkim i niskim - gdyby zabrzmiały tu alty, trąbki, piano - muzyka mogłaby być zbyt krzykliwa.

Płyta podoba mi się, i to pomimo kilku słów krytyki, które za chwilę. Szczególnie przypada mi do gustu gra Safta, który po raz kolejny pokazuje swoją klasę. Także Swell ugruntowuje pozycję pośród liderów puzonu. Wyborne są też aranże będące dziełem LaRose (pojawia się ona jeszcze w roli autorki tekstów - napisała teksty do wszystkich dotychczas instrumentalnych utworów i kompozytorki) oraz Lederera.
Nie jestem natomiast zachwycony doborem utworów. O ile jeszcze kompozycje Braxtona, Led Zeppelin, Dolphiego, a nawet Beatlesów i Purcella (notabene jest to jedna z lepszych adaptacji muzyki klasycznej do jazzu; utwór brzmi bluesowo, jazzowo, a nie jak barokowy wykonywany współcześnie przez jazzmanów usiłujących zagrać go "po swojemu") wpisują się w ów ogólnie mroczny obraz także samą melodyką, to utwory Griffina, Hendersona, Mingusa, Ornette'a Colemana, a nawet Hollanda brzmią nieco zbyt lekko jak na sonorystyczny kaliber wydawnictwa. Wolałbym zatem, gdyby płyta miała jeszcze bardziej jednorodny charakter, choć nie ukrywam, że dla niektórych właśnie ta różnorodność będzie powodowała większą ciekawość wydawnictwa; być może również wówczas nie byłoby na niej tyle swingu. Być może jeszcze się do tego zestawu przekonam w całości.

Płyta nie jest być może objawieniem jazzowej wokalistyki tym niemniej jednak przedstawia ciekawą, nową twarz w jazzie. Dodać należy, że wielce ciekawą. Wszyscy ci, którzy jak ja poszukują w jazzie nowych rzeczy, nowych postaci winni się zainteresować omawianą płytą.

Mary LaRose - Walking Woman, GM Records, GM3041CD, 1999; recenzja ukazała się dawno temu na Diapazon.pl

piątek, 7 czerwca 2013

Kent Kessler - Bull Fiddle (diapazon.pl)

Przyznam, że o ile uwielbiam niewielkie jazzowe składy, tak nagrania solowe, szczególnie te, które nagrane są przez instrumenty niekojarzone z solowym głosem w muzyce, nieczęsto mnie bawią.

Solowy album Kenta Kesslera kupiłem przy okazji koncertów The Vandermark 5 w Krakowie. I nie żałuję! O tym, że Kessler jest wspaniałym basistą miałem okazję wielokrotnie się przekonać. Kiedy po którymś koncercie z maratonu Vandermarka puściłem w nocy tę płytę, zawładnęła mną całkowicie. Była jedną z nielicznych, których byłem w stanie w tamtych dniach słuchać. Dlaczego? Zanim jeszcze padnie odpowiedź na to pytanie, spieszę donieść, że słowo "solowa" w odniesieniu do tej płyty jest pewnym nadużyciem. Jest niemal solowa. W trzech utworach gości współpracownik Kesslera z innych projektów - perkusista Michael Zerang grający tu na dumbeku.

A teraz pora udzielić odpowiedzi, która jest prosta jak tylko może być. Wbrew bowiem wprowadzającym niepokój elementom, tak w grze samego Kesslera, jak i Zeranga, płyta jest oazą wciąż "awangardowego" spokoju. Nikomu jej jednak nie polecam i nikomu nie bronię jej zakupić. Ma swój świat dźwięków, utworów, szkiców, utworów, jakby wyjętych spośród koncertów The Vandermark 5. Taki pomysł może się spodobać lub nie. Mnie podoba się, choć nie bardzo potrafię powiedzieć dlaczego. Ot, po prostu, gra kontrabasista, a każdy z zagranych dźwięków, wpada w moje uszy łagodnie je głaszcząc. Nie wywołuje żadnych innych skojarzeń, żadnych wizji. Muzyka taka, jaka jest - abstrakcyjna. To co w niej najcenniejsze, przynajmniej dla mnie, to że muzyka ta nie jest kolejną pozycją wybitnego instrumentalisty, nagraną dla innych muzyków grających na tym samym instrumencie. Może zafascynować każdego. Ja przy niej po prostu odpoczywam. Od wszystkiego.

Kent Kessler - Bull Fiddle, OkkaDisk, OD12038, 2003 ; recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl dnia 25.04.2004 r.

Benjamin Stapp Trio - Ecstasis

Pokolenia nam się zmieniają. Muzyczne również. Na jazzowej scenie pojawiają się coraz częściej muzycy urodzeni w latach 80, czy 90 ubiegłego wieku. Nie inaczej jest z głównym bohaterem tego tekstu, bowiem Benjamin Stapp urodził się w 1982 r. Zdążył już pojeździć po świecie, zdobyć gruntowną wiedzę, pokazać się jako muzyk tu i ówdzie. W roku 2008 wydał swoją debiutancką płytę. W sumie, mając wówczas już 26 lat mógłby wydać już ich kilka. Nie mam zamiaru zastanawiać się dlaczego "Ecstasis" jest dopiero jego debiutem.

Benjamin Stapp dzieli swój czas muzyka pomiędzy grą muzyki klasycznej oraz dźwiękami improwizowanymi. Trio to ta druga sfera jego zainteresowań. Wespół z debiutantem pojawiają się tu już muzycy doskonale znani: Tony Malaby na sopranie i tenorze oraz Satoshi Takeishi grający na instrumentach perkusyjnych. Nie powiedziałem jeszcze na czym gra sam bohater? Na tubie. Skład zatem podobny do przedstawionych choćby przez Sama Riversa Tuba Trio, czy choćby trio Arthura Blythe'a z Bobem Stewartem i Cecilem Brooksem III. Nie jest to zatem, we współczesnym świecie przeróżnych połączeń instrumentalnych coś, co w jakikolwiek sposób by mogło szokować.

Także sama muzyka, gdzieś zakorzeniona jest w przeszłości. Pozostaje świeża, jednakże ilekroć słuchałem tej płyty, miałem wrażenie, że gdzieś siedzi ona w jakichś wartościach, które są mi doskonale znane. Dopiero później, gdy przeczytałem o twórczości Stappa nieco więcej, o jego zainteresowaniach muzycznych, kiedy posłuchałem tych nagrań raz jeszcze uświadomiłem sobie, że jest ona bardzo źródłowa. I nie chodzi mi tu absolutnie o jazz. O to, że Stapp na swojej płycie sięgnął po muzykę nowoorleańską, Kansas, czy nawet bezpośrednie źródła jazzu. Brzmiąc jazzowo, korzenie jej tkwią zdecydowanie dalej. Wystarczy posłuchać gry Takeishi. Partie te równie dobrze mogłyby się znaleźć w jakiś wykonaniach tzw. world music, czy nawet nagrań z muzyką dawną, niekoniecznie z naszego regionu. Podobnie - może już nawet nie partie grane przez Malaby'ego - ale brzmienie tak tenoru, jak i przede wszystkim sopranu, w jakiś sposób przywołuje mi muzykę z czasów, kiedy jeszcze nikt nie myślał o tym, że niejaki Adolphe Sax wymyśli najpopularniejszy ze swoich instrumentów.

Z tego typu korzeniami, przy jednoczesnym żywiołowym, jak na tubę, sposobie gry Stappa, muzyka brzmi bardzo przyjaźnie. Mnóstwo tu melodii, rytmu - tych elementów, na których chętnie skupiamy swoją uwagę przy zapoznawaniu się z jakąś nieznaną nam jeszcze twórczością. Na płycie jest jednak również sporo tego, za co fani jazzu cenią tę muzykę najbardziej: ciekawe improwizacje, istnienie nieszablonowych rozwiązań czy to rytmicznych, harmonicznych, czy melodycznych.

Dla mnie, najważniejszą lekcją tych nagrań, pozostaje odkrycie jeszcze jednego, ciekawego tubisty, stąpającego po rejonach muzyki, którą lubię. Trzeba się będzie mu przyglądać.

Benjamin Stapp Trio - Ecstasis, UQBAR, 2008

Wayne Shorter Quartet - Beyond The Sound Barrier (diapazon.pl)

Dobra passa Wayne Shortera trwa. Po dwu wielbionych przez publiczność i krytykę płytach, kwartet saksofonisty wydał nowy album koncertowy "Beyond the Sound Barrier". Nowy, aczkolwiek przynoszący materiał zarejestrowany na różnych koncertach, jakie odbyły się pomiędzy jesienią 2002, a wiosną 2004 roku. Cóż, ocena tej płyty mogłaby mieć dwa oblicza.

Pierwsze, nazwijmy je bardzo krytyczne. Nie, tyle może pod względem artystycznym, ale przede wszystkim edytorskim. Oprócz bowiem wielce enigmatycznego stwierdzenia, że poszczególne utwory nagrane zostały w Ameryce Północnej, Europie i Azji nic bliżej nie wiemy. Ani dat, ani miejsc, nie mówiąc już o bardziej szczegółowej informacji. Jeśli tego komuś jeszcze mało, niektóre utwory - jakby nie było - koncertowe zostały po prostu, po chamsku wyciszone. Szkoda i wstyd!
Reszta...

Reszta, jak dla mnie jest wspaniała. Uwielbiam nowy kwartet Shortera. Uwielbiam za wspaniałe solówki, za cudowne, niepospolite harmonie, które pojawiają się w kompozycjach Shortera, za skoki dynamiki, za... niepospolitość. Uwielbiam przede wszystkim za to, że słuchając mam wrażenie, że w muzykę tę muzycy wkładają tyle emocji, że potrafi ona poruszyć. Ta muzyka żyje. Jest żywa, skrząca się barwami.

Uwielbiam też za to, że w muzyce tej głęboko w tradycji osadzone odniesienia (bardzo głęboko i niekoniecznie wyłącznie jazzowe) przeplatają się z bardzo nowoczesnie brzmiącymi tematami, linearnym rozwojem poszczególnych utworów.

Kiedyś Marek Romański o jakiejś płycie powiedziedział: to jazz, który winien być nazwany mainstreamem, gdyby nie ciągłe przyzwyczajenia niektórych krytyków. Właśnie - to taki jazz. To powinien być środek współczesnego jazzu. Od tej muzyki dopiero winno się oceniać awangardę, a wszystko co bardziej tradycyjne, winno być już postrzegane w aspektach historycznych. Przy okazji "Footprints Live!" w jednej z recenzji przeczytałem, że Shorter zawartą tam muzyką wyznacza nowe kierunki jazzu. Hmmm... biorąc pod uwagę, że bariera dźwięku została przekroczona jedynie tytułem, zaś muzyka jest kontynuacją koncepcji z tej, wspomnianej wyżej płyty i... nadal brzmi na wskroś nowocześnie, jej istnienie wystawia nienajlepsze świadectwo innym produkcjom jazzowym, postrzeganym jako mainstream.

Cóż, tak czy inaczej, uważam "Beyond the Sound Barrier" za płytę bardzo dobrą (nie doskonałą - skutkiem uchybień edytorskich) i przy okazji za dość murowaną kandydatkę do miana jazzowej płyty roku. Nie jest to istotne - zachęcam do posłuchania, bo chyba warto. Jeżeli natomiast ktokolwiek ma dostęp do nagrań koncertowych kwartetu Shortera z tych lat nie skażonych ręką producenta lub był na koncercie będzie wiedział na czym polega świętokradztwo jednego z gigantów światowej fonografii.

Wayne Shorter Quartet - Beyond The Sound Barrier, Verve, 000451802, 2005; recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl dnia 22.12.2005

Nowości C.I.M.P.

Od czasu, gdy zacna i zasłużona dla prezentowania współczesnego jazzu, rodzinna wytwórnia C.I.M.P. w zasadzie wypadła z kręgu polskich dystrybutorów, dość ciężko o ich płyty. Pozostaje zamówienie przez internet lub kupno podczas koncertów. Szkoda, choć rozumiem rozterki naszych dystrybutorów.

W ostatnim czasie C.I.M.P. jak zwykle przygotował nie lada gratkę dla tych, którzy chcą bardziej "zakręconych" dźwięków. Na nowości składają się:

Changing Tranes (CIMP #390), czyli kolejna płyta duetu Jimmy Halperin (Saxophone), Dominic Duval (Bass) tym razem prezentująca nagrania Coltrane'a. Pewnie niebawem pojawi się recenzja. Mam nadzieję ;)

Honeymood on Saturn (CIMP #389) tria Andrew Lamb (Saxophone), Tom Abbs (Bass), Warren Smith (Drums) i bardzo pragnąłbym zwrócić uwagę na muzykę Andrew Lamba. Warto go słuchać.

Side By Side duetu Frode Gjerstad (Saxophone), Paal Nilssen-Love (Drums) (CIMP #388) - tu bez komentarza. Dwu świetnych, europejskich improwizatorów być może dzięki temu wydawnictwu w większym stopniu dotrze za Wielką Wodę. Oby.

Duetto duetu Diane Moser (Piano), Mark Dresser (Bass) (CIMP # 387)

Avenue of the Americas kwartetu: David Haney (Piano), Mat Marucci (Drums), Doug Webb (Saxophone), Jorge Hernaez (Bass) (CIMP #386)

Nowości niesie również katalog koncertowy, czyli CIMPoL

Live On Tour 2008 (CIMPoL 5015) - Trio X - to nagranie z nami jest już jakiś czas obecne, prezentuje koncert McPhee, Duvala i Rosena w Colgate University Hamilton

Live at the Dirty Dog (CIMPoL 5014) kwartetu Ernie Krivda (Saxophone), Claude Black (Piano), Dan Kolton (Bass), Renell Gonsalves (Drums); Muzyka Erniego Krivda nie jest chyba zbyt popularna w naszym kraju, a myślę, że warto się z nią zapoznać.

Live in Montreal (CIMPoL 5013) znów kwartet, tym razem w składzie: Gebhard Ullmann (Clarinet), Steve Swell (Trombone), Hilliard Greene (Bass), Barry Altschul (Drums), znanym z wcześniejszego nagrania CIMP #315. Osobiście zawsze czekam na nowe propozycje Ullmanna - w tym składzie - tym bardziej.

Anthony Braxton - Quartet (Dortmund) 1976 (diapazon.pl)

Anthony Braxton to potęga. I koniec. Na tym można skończyć wszystko co można napisać o tej płycie. Ta płyta - to potęga! Pewnie zadowolonych z takiej recenzji byłoby tylu, ilu te słowa nie podobałyby się, bo jeśli recenzja ma w jakiś sposób przybliżyć muzykę zawartą na płycie, to w zasadzie nic o niej nie mówi. Za wyjątkiem tego, że... to potęga.

Znam wiele osób, które, na co dzień słuchając różnych odmian łatwiejszego w odbiorze jazzu, od Armstronga po Methenego, do muzyki Braxtona podchodzą jak pies do jeża. Nawet nie wiedzą co to jest, a już się boją. Zdaniem wielu - najprawdopodobniej tych, którzy nie słyszeli ani jednej nuty zagranej przez niego - Braxton to ekstremalny awangardzista, którego muzyka ma więcej wspólnego z tzw. muzyką współczesną niż z jazzem. A Braxton wciąż powtarza: jestem jazzmanem... Niewątpliwie na tej płycie daje tego świadectwo. Owym braxtonowym sceptykom zaręczam, że muzyka z dortmundzkiego koncertu z roku 1976 jest, jak na oryginalne kompozycje Braxtona, bardzo komunikatywna.

Muzyka tu zawarta, to materiał koncertowy z występu na festiwalu "Jazz Life" w Dortmundzie, jaki odbył się w 1976 r. Podejrzewam, że gdyby dane mi było teraz, po niemal 30 latach usłyszeć taki materiał na koncercie byłbym równie zachwycony. To muzyka, która się nie starzeje. Jest tu wszystko. I nieco pomysłów przywodzących na myśl swobodną improwizację, i nieco swingującego niemal jazzu, są fragmenty, które obecnie można byłoby zaliczyć do jazzu środka. Muzyczny jazzowy kalejdoskop. Nic nowego? Oczywiście, że nic. Tylko, że Braxtonowi udało się wszystkie te elementy wymieszać w taki sposób, że wydaje się, że jazz zawsze tak brzmiał i będzie brzmieć. Tylko, że poszczególne elementy braxtonowej układanki są tak ściśle ze sobą powiązane, że nie sposób jest je rozdzielić.

Jest jeszcze coś, co dla mnie jest chyba najważniejszą cechą - ta muzyka jest niesamowicie szczera. To co można powiedzieć o wszystkich zawartych tu utworach, to, że muzycy je grający wznieśli się na wyżyny szczerości. Nie ma tu żadnych wyuczonych patentów, jest swoboda, jest JAZZ. Najwspanialszy, jaki sobie można wymarzyć. Wielka w tym zasługa ówczesnych partnerów Braxtona. Najbardziej znany to ceniony niemal w każdym zakątku Ziemi Dave Holland. Oprócz niego grają tu dwaj nieco zapomniani obecnie muzycy. Przede wszystkim jednym z głównych architektów tej muzyki jest George Lewis na puzonie (nie mylić z klarnecistą i saksofonistą dixielandowym o takim samym imieniu i nazwisku). To znany niegdyś awangardzista. Muzyk o rewelacyjnej technice. W jego rękach (ustach) puzon ma tę samą żwawość co trąbka. Każda nuta naładowana jest emocjami. Rewelacja. Drugim jest równie popularny niegdyś w kręgach awangardowych perkusista Barry Altschull. I aż dziw bierze, ile mogliby nauczyć się niektórzy współcześni muzycy od niego.

Dla mnie to jedna z tych płyt, które wziąłbym na bezludną wyspę.

Anthony Braxton - Quartet (Dortmund) 1976, Hat Hut, hatOLOGY 557, 2001 (wcześniejsze wydanie jako Dortmund (Quartet) 1976, hatART 6075, 1991); recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl dnia 20.07.2002 r.

czwartek, 6 czerwca 2013

Keith Jarrett, Gary Peacock, Jack DeJohnette - Somewhere

Ta płyta jest piękna, wspaniała, cudowna. Trzech panów, którzy od trzydziestu lat zachwycają nas swoją muzyką, ponownie postanowili przedstawić swoje wykonania jazzowych standardów. Praktycznie prawie murowany kandydat do wszelkich zestawień na "naj" bieżącego roku. Nie mam zastrzeżeń, niech i tak Życzę im tego z całego serca.

Jako się rzekło, muzyka piękna, muzyka wspaniała. Wspaniale improwizujący muzycy. Wspaniałe między nimi porozumienie. I jeszcze ta elegancja...

Jednak będę marudził. Może już tak mam w zwyczaju, więc wybaczcie.

Z muzyczną drogą tria Keith Jarrett, Gary Peacock, Jack DeJohnette jestem od samego początku. Na pewno, pierwsze ich nagrania, jakie usłyszałem, to pierwsze dwa wolumeny "Standards". Potem "Standards Live". Potem następne. Ileż ich było? Kto to by zliczył?
Pierwszy raz, usłyszałem te wspaniałe dźwięki gdzieś na początku lat 80 ubiegłego wieku. Czy w dacie premiery? Nie gwarantuję. Pierwszy raz zachwyciłem się nimi, zacząłem się im bardziej przysłuchiwać, analizować; pewnie jakąś dekadę później. Może niecałą. Zawsze cudowne. Zawsze doskonałe. Tu nie ma dwu zdań. Podobnie jest z tymi nagraniami, wydanymi na trzydziestolecie istnienia Tria. Powtórzę - płyta jest doskonała.
W swojej stylistyce. Ci co chcą usłyszeć Trio Jarretta - usłyszą je. W przedniej formie i krasie.

Tylko, że... mi już czegoś w tej muzyce brakuje. Czegoś jest za mało.

Doskonałość - doskonałością, ale gdzieś obok biegnie prawdziwe życie. Ta muzyka, którą obecnie prezentują jest "salonowa". Jest przewidywalna jak smak amerykańskiego wina. Czego mi brakuje? Pewnej dozy nieprzewidywalności. Postawienia nieco innych dźwięków tam, gdzie się spodziewamy właśnie tych, które zabrzmiały. Przecież potrafią to doskonale. Przecież to są najprawdziwsi mistrzowie. Daleko tej muzyce do czegoś, co nazywam "jazz-like". Jakoś jednak nie potrafię się powstrzymać od wrażenia, że "prawdziwy" jazz jest jednak obok tego. Ten jazz, który czerpie ze źródeł nie tyle swej muzyki, co swojego istnienia. Brakuje tego, co sprawiało, że zawsze z wypiekami czekało się na występ swojego ulubionego - mniej lub bardziej - artysty. To co na takim występie potrafiło zaskoczyć. Ponieść gdzieś w nieprzewidywalne rejony. Prawdopodobnie zarówno dla słuchaczy, jak i dla muzyków.

Dostajemy produkt, doskonały produkt. Lśni blaskiem wygłaskanego tysiące razy lakieru. Błyszczy. Jest cudowny. Tylko, że gdzieś w tym wszystkim mi zabrakło tego, co tak naprawdę od lat łączyło mi się z muzyką, którą ulubiłem. Odczuwalnej od pierwszego, do ostatniego dźwięku, duszy.

I by raz jeszcze to zabrzmiało dosadnie: ta płyta jest doskonała.
Aż za bardzo.

Keith Jarrett, Gary Peacock, Jack DeJohnette - Somewhere, ECM 2200, 2013

Marilyn Crispell - Contrasts: Live at Yoshi's (1995) (diapazon.pl)

Marilyn Crispell postrzegana jest (bądź przynajmniej była) jako kontynuatorka tradycji Cecila Taylora w pianistyce jazzowej. Być może jest w tym nieco prawdy, bowiem niektóre jej autorskie projekty były pokrewne stylistyce Wielkiego Pianisty.

Jednak stwierdzenie, że Crispell naśladuje, czy choćby wzoruje się na Taylorze byłoby dla niej co najmniej krzywdzące, jeśli nie po prostu kłamliwe. Doskonale prezentuje to koncert, jaki artystka dała w znanym klubie Yoshi's w Oakland 27 czerwca 1995 roku.

Nie na darmo koncert uzyskał tytuł "Contrasts" - kontrastów tutaj pod dostatkiem. Są momenty ostrej, mocnej, niekiedy dysonansowej pianistyki, znanej z wcześniejszych jej dokonań, są również fragmenty liryczne, prezentowane nie tylko przy okazji interpretowania kompozycji jednego z największych liryków fortepianu Billa Evansa, ale także w kompozycjach pianistki, które wówczas jakby zwiastowały okres twórczości w triu zarejestrowany dla ECM.

Wydaje mi się, że ów liryczny klimat jest na tej płycie dominujący. Przede wszystkim odbieramy liryzm tych utworów, dopiero później przychodzi refleksja, że przecież nie cały koncert takim jest.

Solowy fortepian, niespieszna muzyka - dość często dla niektórych słuchaczy bywają symptomem nieciekawej muzyki, dźwięków, które jeszcze szybciej znużą niż można byłoby się nimi nacieszyć. Zaręczam, że w tym przypadku nic takiego się nie przydarzy. Crispell nie tylko doskonale panuje nad instrumentem, ale przede wszystkim nad dramaturgią koncertu, wprowadzając ostre, dysonansowe elementy (kojarzone zwykle z free) we fragmenty bardzo spokojne. Być może to jedynie mój osobisty odbiór tej muzyki, jednak wydaje mi się, że pianistce udaje się też wziąć nas w podróż po emocjach towarzyszących jej przy graniu. Zwłaszcza, że gdzieś pozostaje świadomość udziału w przedsięwzięciu jednorazowym, bowiem słuchamy muzyki improwizowanej, "komponowanej" na bieżąco przed słuchaczem i to nawet w interpretacjach znanych standardów. W ten sposób koncert przestaje być jedynie zespołem dźwięków granych przez solistkę, ale również naszym własnym przeżyciem.

Marilyn Crispell - Contrasts: Live at Yoshi's (1995), Music&Arts, CD 930, 1996;recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl dnia 3.10.2003 r.

Art of Improvisation Creative Festival 2013

Już 20.06.2013 r. rozpocznie się kolejna edycja wrocławskiego festiwalu Art of Improwisation Creative Festival. Program, jak widać z poniższego przedstawienia, prezentuje się dość imponująco. W jego ramach nie tylko odbędą się występy muzyków, ale - co zasługuje na szczególną uwagę - np. interdyscyplinarne warsztaty dla dzieci. Brawo za tę inicjatywę.

Oprócz koncertów, wystaw, warsztatów, w ramach festiwalu będzie miało miejsce również przedstawienie najzdolniejszych, młodych artystów improwizujących w ramach programu Kreacje - Przegląd/Zderzenia. Dla artystów, "dostęp" do tego sposobu prezentacji swoich wizji jest otwarty. Wystarczy się zgłosić do 7.06.2013 r. Wszelkie informacje, wraz z regulaminem i kartą zgłoszeniową dostępne są na stronie CK AGORA.

Program festiwalu prezentuje się natomiast następująco:

20.06.2013 r. - Imprezy towarzyszące
14.00 Interdyscyplinarne warsztaty dla dzieci "Improwizacja w procesie twórczym", zakończone występem uczestników.
19.00 Otwarcie interaktywnej wystawy "Metamorfozy" G.M.K.

21.06.2013 r.
10.00 Improwizacyjne warsztaty integracyjne z Evelyn Glennie (otwarte dla publiczności)
18.00 Kreacje/Przegląd część pierwsza
21.30 Yui Kawaguchi & Aki Takase „Cadenza - Die Stadt im Klavier V"
ok. 23.00 Jam Session

22.06.2013 r.
11.00 Improwizacyjne warsztaty integracyjne z Yui Kawaguchi (otwarte dla publiczności)
13.00 projekcja filmu „Rising Tones Cross"
15.00 projekcja filmu „Touch the Sound: A Journey with Evelyn Glennie"
17.00 Kreacje/Przegląd część druga
20.30 Postaremczak/Szpura/Tokar/Cierliński
22.00 Saadet Turköz/Giovanni Maier/Zlatko Kaučuč
ok. 23.00 Jam Session

23.06.2013 r.
13.00 Improwizacyjne warsztaty integracyjne Z Saadet Turköz (otwarte dla publiczności)
16.00 Kreacje/Zderzenia
19.00 Małgorzata Bogusz& Hybrida Conclusio
20.30 Agustí Fernández/Evan Parker

Jeśli dobrze się doczytałem, wszystkie imprezy odbędą się w Centrum Kultury AGORA we Wrocławiu. Więcej na ten temat dostępne jest na stronie festiwalu.
Jeśli ktoś nie wie z kim będzie miał do czynienia podczas występów i warsztatów, to doprawdy warto poświęcić chwilę na tę lekturę.

Carter / Blumenkrantz / Zubek - Chinatown (diapazon.pl)

Takiej muzyki dla polskiej firmy chyba jeszcze nikt nie nagrał (choć zastrzegam się, że niestety nie znam jeszcze nagrań Musiki Genery).

Trzech instrumentalistów - dwu powinno być doskonale znanych bywalcom polskich klubów jazzowych, albowiem dwukrotnie już gościliśmy nieistniejący już zespół Satlah. Shanir Ezra Blumenkrantz oraz Kevin Zubek stanowili sekcję rytmiczną tamtego tria.

Kto jednak pamięta jej żywiołowość z koncertów i nagrań Satlaha, będzie nieźle zaskoczony. Muzyka, sposób grania obu instrumentalistów jest kompletnie różny od tego, do czego polska publiczność została przyzwyczajona. Nie ma tu żywiołowości. Nie ma energii w tradycyjnym słowa tego rozumieniu. W zamian dużo gry skupionej na brzmieniu, dźwięku, na przedstawianiu płaszczyzn brzmieniowych stanowiących także tło, na którym rozwija swe improwizacje trzeci z muzyków Chinatown.

Tym trzecim jest legenda amerykańskich loftów - Daniel Carter. I on jednak przedstawia się tutaj w nietypowej dla siebie roli. O ile zwykle pojawiał się na płytach w charakterze saksofonisty, tak tutaj saksofony (alt i tenor) stanowią jedynie 2/5 jego instrumentarium. Oprócz nich sięga również po flet, trąbkę i klarnet.

Również Blumenkrantz jest muzykiem, który przedstawił się w nowym świetle, instrumentalisty grającego na arabskiej lutni - oud. I zacznijmy od tego instrumentu. Trzecim utworem na płycie jest piękny duet Cartera z Blumenkrantzem, w którym ten ostatni gra właśnie na oudzie. Nie zawsze mam wrażenie, że spokój w muzyce może być pięknem. Tym razem nie mam wątpliwości. Zresztą w zasadzie cała płyta jest dość wyciszona. Grana bez wyraźnego timingu, z bardzo "problematycznie" zarysowanym rytmem (mam wrażenie, że to ostatnia rzecz, na której skupiali się muzycy - ta muzyka jest wręcz rytmu pozbawiona), za to bogata w niuanse brzmieniowe. W zasadzie trudno byłoby również jednoznacznie wskazać na tematy tych kompozycji. Rozgrywają się one od jednego motywu do drugiego, a każdy z nich więcej ma ze swobodnej improwizacji niż z jakichś uprzednich ustaleń. Jednocześnie wszyscy muzycy mają dużo miejsca dla zagospodarowania, lub jak chce Frith - zawłaszczenia, przestrzeni dźwiękowej dla siebie. Każdy z muzyków właśnie zawłaszcza ją dla siebie.

Daleki jestem jednak od stwierdzenia, że zawłaszczenie to polega na tym, że każdy z nich zdaje się mówić: "słuchajcie mnie, guzik mnie obchodzi co grają inni". Nie dość, że daleki, to właśnie na tę cechę można byłoby wskazać jako jedną z najważniejszych - tu każdy z muzyków dba o słuchanie pozostałych. Dzięki temu powstała frapująca płyta, która winna być przedmiotem zainteresowań osób lubiących muzykę free.

Daniel Carter / Shanir Ezra Blumenkrantz / Kevin Zubek - Chinatown, Not Two, MW-752-2, 2003; recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl dnia 16.11.2003 r.

Elliott Levin Quartet - The Motion of Emotion (diapazon.pl)

Znów kupno płyty w ciemno. Na zasadzie: "Elliott Levin is a veteran high energy free tenor sax player" musi mnie zainteresować. A skoro i weteran i energicznie na tenorze grający, to musi być "to". Zrazu wyobraziłem sobie Levina, jako nestora sceny free, kogoś w rodzaju Freda Andersona, od lat grającego, ale nie nagrywającego, zatem zamawiając płytę, próbowałem się dopytać o jego postać. Niestety nikt nie wiedział kto zacz.

Niemniej jednak, kiedy już poszedłem płytę odebrać, usłyszałem, że w sumie, to Levin raczej przy Andersonie młodzieniaszek. Rok urodzenia 1953. Filadelfia. Potem gdzieś napotkałem na informację, że grał z Cecilem Taylorem (i fakt, nawet sam dwie takie płyty mam, tyle, że Levin niknie tam w wieloosobowym enemblu), zaś na CIMP jest jeszcze kilka innych płyt z Tyronem Hillem i Marshallem Allenem. Nadto jest poetą. Ok, może zatem nie nestor, ale w świecie amerykańskiego avantu nie jest to na pewno postać nieznana, choć na pewno ani nie z pierwszych, ani nie z drugich stron gazet. Może z ósmej, a i to małym drukiem. Niech będzie, nie raz zostałem pozytywnie zaskoczony muzyką graną przez kompletnie nieznanych mi muzyków. Ba, to przeżycie jest chyba zawsze najmocniejsze - natknąć się na coś nowego, nieznanego i być pozytywnie zaskoczonym.

"The Motion of Emotion" też niech będzie. Nawet bardzo niech będzie. Levin występuje tu z sekcją składającą się z bardziej znanych mi muzyków niż sam lider, bowiem praktycznie każde nagranie z Dominikiem Duvalem, czy Denisem Charlesem można - przynajmniej w zakresie gry sekcji - uznać za doskonałe. Niespodzianką dla mnie był udział drugiego basisty i zarazem wiolonczelisty - Akiry Ando. Nietypowy zatem kwartet, któremu brzmieniowo bliżej do popularnych triów, niż kwartetów. Stylistycznie muzyka zawieszona gdzieś pomiędzy free jazzem, a free bopem. Albo inaczej stanowi wyrosły z tradycji monkowskiego free bopu free jazz. Cokolwiek to znaczy.

Świetnie brzmią te dwa basy. Nieczęsty to skład stosowany w jazzie i zwykle, przy zdwojeniu tego instrumentu wprowadza się słówko "eksperymentalny", tym niemniej jednak koncepcja muzyczna Levina, na pewno przy nagraniu tej muzyki była skonkretyzowana. Żadnych eksperymentów. Dwa instrumenty pełniące rolę... chyba najlepiej byłoby napisać harmolodyczną. Nawet bowiem Duval, któremu przypadł zaszczyt bycia wyłącznie basistą zespołu, nie pełni typowej dla takiego muzyka roli. Zresztą stwierdzenie o kwartecie jest nieco na wyrost, albowiem pośród sześciu utworów, jakie zawiera kompakt, są nagrane dwa duety (jeden z Charlesem, drugi z Duvalem) i jedno trio (z Ando i Charlesem). Szczególnie w tym ostatnim przypadku można sobie porównać co wnosi do zespołu dodatkowy kontrabas. Biorąc zaś pod uwagę, że utwory do krótkich nie należą, czasu na analizy może być sporo.

Ok, a co mają począć ci, którzy chcą słuchać muzyki dla przyjemności słuchania, nie zaś dla analiz? Niech słuchają. Sympatykom wspomnianego już Freda Andersona, wczesnego Davida Murraya, Jemeela Moondoka i doprawdy wielu muzyków eksplorujących amerykańskie, współczesne free, muzyka ta nie będzie obca i przyniesie wiele zabawy. Jest tak ceniona przeze mnie energia saksofonowej gry, są aranżacyjne smaczki, szczególnie gdy grają Ando i Duval, są porywające solówki. Nie będzie obca, jednak trudno byłoby mi uznać, że frazy instrumentów są przewidywalne. Wręcz przeciwnie - za każdym razem słuchając "The Motion of Emotion", łapię się na tym, że kiedy słuchałem jej poprzednim razem, wydawało mi się, że linia improwizacji była poprowadzona inaczej.

Mocna rekomendacja.

Elliott Levin Quartet - The Motion of Emotion, CIMP #153, 1998; recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl dnia 22.01.2006 r.

środa, 5 czerwca 2013

Michael Riessler - Doppler Boden - Soli

Kiedy gdzieś, przed wielu laty, bodaj przy okazji "For Alto" Anthony Braxtona, okazało się, że można grać ciekawą muzykę jazzową solo na instrumencie dętym, otwarła się szuflada z takimi nagraniami. Sięgać po tego typu recitale zaczęli niemal wszyscy, uznawani za głównych improwizatorów współczesnego jazzu, czy generalnie muzyki improwizowanej. Wielu wychodziło z tarczą, niektórzy jednak byli wynoszeni na niej. Mniejsza o to, kto, kiedy i na jakiej płycie. Tak, czy inaczej granie koncertu solowego na tego typu instrumentach jest wyzwaniem. Żadnego oparcia harmonicznego, żadnego rytmicznego. Jedyne, czym muzyk może przykuć uwagę słuchacza, to własny kunszt i pomysłowość. Przy czym - według mnie - kunszt to za mało. Trzeba jeszcze tej iskry bożej, tego natchnienia, które powoduje, że niektóre spośród takich nagrań odczytujemy, a w każdym bądź razie ja tak odczytuję, jako ciekawe, czy nawet wybitne, a niektóre w ogóle nie przykuwają uwagi.

Z muzyką Michaela Riesslera spotkałem się dotąd bodaj wyłącznie na jego wspólnym nagraniu z Tomaszem Stańko (oraz Manfredem Bründlem) - Suite Talk. Teraz wpadła mi w ręce płyta "Doppler Boden - Soli" nagrana solo przed kilku laty. Jak się okazuje, muzyk ten posiada całkiem pokaźny dorobek artystyczny, a jego muzyczne zainteresowania sięgają daleko poza muzykę improwizowaną. Ba, chyba więcej tu nagrań z szeroko pojętą muzyką klasyczną.

"Doppler Boden - Soli" jest nagraniem solowym. Zrealizowanym bez użycia nakładek oraz jakiegokolwiek wspomagania elektronicznego. Tylko Riessler, jego klarnet basowy, klarnet w stroju Es oraz saksofon sopraninowy z niewielkim dodatkiem tak zwanych "małych instrumentów" oraz tabli. I niesamowite wręcz umiejętności Riesslera oraz jego wyobraźnia. Według mnie warto wejść w świat tych dźwięków. Brak tu epatowania słuchacza swoimi możliwościami. Całość warsztatu Riesslera została podporządkowana wyłącznie przekazowi. I dzięki temu muzyka ta pozostaje szczera i przekonująca.

Oczywiście nie poleciłbym tej płyty sympatykom bardziej tanecznych, frywolnych odmian muzyki, w tym jazzu. Niemniej jednak daleko tej muzyce od ekstremalnych dokonań free improwization, wobec powyższego sympatycy bardziej zakomponowanej formy również będą - mam nadzieję - znaleźć tu mogli kilkadziesiąt minut ciekawego grania.

Z mojej strony - gorąca rekomendacja.
Michael Riessler - Doppler Boden - Soti, ATOPOS, ATP-011, 2006

Letni Festiwal Jazzowy w Piwnicy pod Baranami 2013

Gwiazdami z jazzowego piedestału rozpieszczają nas w tym roku. Na WSJD 2013 m.in. Wayne Shorter, a krakowski Letni Festiwal Jazzowy w Piwnicy pod Baranami pochwalić się może zaproszeniem Branforda Marsalisa, kwartetu Enrico Ravy i jego zespołu oraz Ala Jarreau, by wymienić wyłącznie tych najbardziej utytułowanych.

Festiwal rozpocznie się 30.06.2013 r., tradycyjną już Niedzielą Nowoorleańską na Rynku Głównym, skończy zaś 28.07.2013 r., właśnie koncertem Ala Jarreau.

Program przedstawia następująco:
30.06.2013 r. - Niedziela Nowoorleańska, Rynek Główny. W programie tego, plenerowego, koncertu występu: JBBO & Stanley Breckenbridge (USA), Big Band Malopolski, Boba Jazz Band, Old Metropolitan Band, Beale Street Band & Jurek Bożyk

1.07.2013 r. - Koncert Inauguracyjny, Małopolski Ogród Sztuki, godz. 20:00. Koncerty Pascal Schumacher Quartet oraz Enrico Rava- Giovanni Guidi

6 i 7.07.2013 r., w Auli Akademii Muzycznej odbędzie się Solo Piano Weekend, podczas którego usłyszymy cztery, solowe recitale fortepianowe. Oba koncerty rozpoczną się o 20:00.
6.07 Joachim Mencel, Mike del Ferro
7.07 Vladislav Sendecki, Michael Wollny

16.07.2013 r. - En Evening with Banford Marsalis, Kijów Centrum, godz. 20:00; Branford Marsalis Quartet (Branford Marsalis – saksofony, Joey Calderazzo – fortepian, Eric Revis – bas, Justin Faulkner – perkusja).

20.07.2013 r. - Noc Jazzu, Mały Rynek, godz. 18:00. Ponownie plenerowy koncert, podczas którego będziemy mogli usłyszeć: Nuevo Tango Ensamble oraz specialny koncert Funk de Nite, którego gośćmi specjalnymi będą: Billy Cobham & Adam Bałdych oraz Vladislav Sendecki i Wolfgang Schmidt

27.07.2013 r. - Koncert Finałowy „Trzaskowski”, Dziedziniec Pałacu pod Baranami, godz. 20:00 - wystąpią dwa sekstety, prezentując muzykę Andrzeja Trzaskowskiego: Sekstet Jana Ptaszyna Wróblewskiego oraz Sekstet Janusza Muniaka

28.07.2013 r. - Koncert Nadzwyczajny, Opera Krakowska, godz. 20:00, wspomniany już występ Al Jarreau. Legendarnemu wokaliście towarzyszyć będą Joe Turano - instrumenty klawiszowe, saksofon, John Calderon - gitara, Mark Simmons - perkusja, Chris Walker - gitara basowa i Larry Williams – instrumenty klawiszowe.

Nadto od 1.07. do 26.07.2013 r., w Piwnicy pod Baranami o godzinie 21:00 przewidziane są występy:
01.07 Brusca i Kochan Project
02.07 Jazz Band Ball Orchestra
03.07 Karolak/Muniak/Czerwiński
04.07 Bill Neal,Karolak,Ścieranski, Napiórkowski, Czerwiński
05.07 Marek Bałata All Strings
06.07 Benko Dixeland Budapest
07.07 Kahiba
08.07 Adam Bałdych - Paweł Kaczmarczyk
09.07 Adam Bałdych - Up to date
10.07 Adam Kawończyk Kwartet
11.07 Adam Pierończyk Project
12.07 Travel Image
13.07 Piotr Wyleżoł Trio
14.07 High Definition
15.07 Mariusz Bogdanowicz Quartet-Syntonia
16.07 Yuri Honing Trio
17.08 Boba Jazz Band
18.07 New Bone
19.07 Nuevo Tango Ensamble
20.07 Noc Jazzu
21.07 Janusz Skowron Group
22.07 Vitold Rek i Jarosław Bester East West Wind
23.07 Jakub Płużek Band
24.07 Muniak / Wyleżoł / Kowalewski Trio
25.07 Damiecka & Licak Quartet
26.07 Bernard Maseli / Irek Głyk Duo
Nadto "nocne granie" Jerzego Jurka Bożyka z gośćmi.

Odbędą się również dwa koncerty dodatkowe:
14.07.2013 r. - Radio Kraków, godz. 18:00, koncert Boba Jazz Band Show z Swing & Sway Dance Group
25.07.2013 r. - Harris Piano Jazz Bar, godz. 21:00 - Dominik Bukowski Project featuring Sri Harunaga (Indonezja)

Oprócz koncertów, imprezie towarzyszyć będą wystawy: wystawa fotograficzna oraz prezentacja filmów Andrzeja Wasylewskiego oraz wystawy fotograficzna Leszka Pizło i Piotra Kłoska.


Warsaw Summer Jazz Days 2013

Od pewnego czasu jest już wiadomo, kogo zobaczymy i usłyszymy podczas tegorocznego Warsaw Summer Jazz Days. Festiwal odbędzie się pomiędzy 15, a 19 lipca w Warszawie w Sali Kongresowej oraz w Soho Factory. Na główne imprezy zapowiadają się dzień poświęcony sześćdziesiątym urodzinom Johna Zorna oraz występ Wayne Shorter Quartet. Jednakże i pozostałe występy są warte uwagi.

Pełny program wygląda następująco:

15.07.2013 r., Sala Kongresowa, godz. 19:00 - ZORN at 60. W programie koncerty: Song Project, Illuminations, The Holy Visions, The Alchemist, Templar-in Sacred Blood, The Dreamers i Electric Masada

16.07.2013 r., Sala Kongresowa, godz. 19:00. Koncerty: Marcin Olak Quartet, Renaud Garcia-Fons i Paco de Lucia

17.07.2013 r., Soho Factory, godz. 19:00 19:00. Koncerty: Tie Break, Power of the Horns i Sun Ra Arkestra

18.07.2013 r., Soho Factory, godz. 19:00. Koncerty: Wayne Shorter Quartet, Maciej Obara International Quartet i Piotr Wojtasik Quartet

19.07.2013 r., Soho Factory, godz. 19:00. Koncerty: Andrea Marcelli Trio, Jerzy Mazzoll Trio + Zdzisław Piernik i Antonio Sanchez Quartet

Henrik Walsdorff / Adam Pultz Melbye / Kasper Tom - Grøn

Jednym z efektów chodzenia na koncerty, jest poznawanie nowych muzyków, zapoznawanie się z ich grą, która - jeśli się podoba - zwykle pojawia się w formie płyt w naszej płytotece. Bonusem z ostatniego koncertu, na którym byłem jest poznanie świetnego basisty oraz wzbogacenie swej płytoteki między innymi o płytę tria Henrik Walsdorff - Adam Pultz Melbye - Kasper Tom Christiansen. Dzięki temu muzyka Adama pozostaje mi na dłużej w pamięci. I cieszę się z tego.

Cieszę, bo uszy cieszy mi to nagranie. Free, jakie bardzo lubię. Swobodne, pełne emocji, energetyczne, a jednocześnie dalekie od emanowania słuchacza wyłącznie zgiełkiem nic nie znaczących i nic nie wnoszących do muzyki "improwizacji". Kiedy pytałem Adama o tę płytę, stwierdził, że jest to podobne granie do tego, którego właśnie byliśmy świadkami, czyli występu Mikołaja Trzaski z Adamem Pultz Melbye i Petera Ole Jorgensena (relacja z warszawskiego koncertu), jednakże bardziej bopowe. Odwołał się nawet do tradycji Charlie Parkera.

Nie wiem, czy akurat muzyka Birda kojarzy mi się słuchając tej płyty, ale nie ma to większego znaczenia. Ba, nie wiem nawet, czy stylistyka bopu, post-bopu, free-bopu, czy czegokolwiek innego przychodzi mi na myśl, kiedy z głośników płyną dźwięki tej płyty. Raczej nie. Kojarzy mi się jedynie to, co w największym stopniu uwielbiam w jazzie. Absolutnie świetne porozumienie między muzykami. Ciekawie prowadzone improwizacje. Wzajemny szacunek muzyków wobec siebie, wzajemne słuchanie się, które powoduje, że muzyka prowadzi się w kierunku właśnie stworzonym przez muzyków. Jednocześnie jest w tej muzyce niesamowita dawka emocji, choć są to emocje zdecydowanie mało krzykliwe. Żaden z muzyków nie chce przykuć uwagi słuchacza wyłącznie swoją grą. Żaden też nie próbuje prześcigać się z innym. Gdzieś nad nimi wszystkimi czuwa duch Freda Andersona. Choć Waldorff gra na alcie, to przede wszystkim z Andersonem miałem skojarzenia słuchając tych nagrań i wcale nie były to skojarzenia na zasadzie: ot, alcista próbuje zagrać na alcie, jakby grał na tym instrumencie wielki tenorzysta z Chicago. Broń boże. To wyłącznie pewien sposób przekazywania emocji. Bardzo nasycony, swobodny, ale z drugiej strony pełen świadomości. Świadomości korzeni, historii. Nie budujemy od początku wszystkiego nowego. Nie staramy się na awangardę dla awangardy. Nie próbujemy kształtować dźwięków tylko i wyłącznie po to, by nimi zaskoczyć słuchacza. Nie zestawiamy niespotykanych środków wyrazu, czy technicznych, jedynie po to, by słuchacz został zaskoczony. Ilekroć słucham takich nagrań, jak właśnie Gron, tylekroć mam wrażenie, że powstają one nie tylko z wewnętrznej potrzeby muzyków, ale również są świadectwem ich szacunku dla słuchacza. Tego typu granie jakby próbowało powiedzieć, z klocków, które doskonale znasz, z dźwięków, z którymi się doskonale zaprzyjaźniłeś, zbudujemy ci nowy świat doznań i wrażeń. I niekoniecznie musi to prowadzić do trywialnego stwierdzenia, że najlepszą muzyką jest tak, którą doskonale już znamy. W Gron, podobnie jak w muzycznym świecie wspomnianego Andersona, pojawia się świadomość dziedzictwa, jednakże jednocześnie do tego dziedzictwa dokładany jest jeszcze jeden, choćby mały klocuszek, który powoduje, że po tym nagraniu, po tych koncertach, owe dziedzictwo jest już inne niż przed nimi. Wzbogacamy świat bez burzenia posad. Szanuję takie podejście.

Mamy na Gron zatem "ducha" całego współczesnego jazzu, który gdzieś się toczy właśnie mniej więcej od Parkera. Podanego w ciekawym trójgłosie. Altu, który jest jakby wolniejszy niż zwykle, w przemierzaniu przeróżnych pasaży. Basu, który jest i nowoczesny i korzenny zarazem. I - co tu dużo kryć - delikatnej, jak na taką swobodę, w której się muzycy znaleźli - perkusji. Jest to tym cenniejsze, że muzykę tę stworzyli względnie młodzi muzycy, którzy wiele lat jeszcze mogą zachwycać nas swoją muzyką. Żaden z nich, zresztą, nie zasługuje na szczególne uznanie, choć gdybym miał na któregoś wskazać, na tego, kto zasługuje na szczególne uznanie, to jest to Adam Pultz Melbye. O nim, być może jednak już innym razem.


Henrik Walsdorff / Adam Pultz Melbye / Kasper Tom - Grøn, Barefoot Records, BFREC022CD, 2013

Lucas Niggli - Big Ball (diapazon.pl)

Zaczynamy od... żółtej okładki. W rogu wygląda tak, jakby została przez kogoś pobrudzona. Zbieraliście znaczki? Było takie słowo - kancera. Tak, ta okładka wygląda na skancerowaną. Ki bida? Jednak tak ma być.

Zawarta na płycie muzyka kancer nie nosi. Typowy kwintet, w lekko nietypowym składzie (zestawienie klarnetu, puzonu i gitary) gra muzykę, która winna w dniu dzisiejszym być środkiem jazzu. Być bazą do poszukiwań innych muzyków. Przecież takie dźwięki, takie harmonie, tego typu granie wprowadzane jest do tej muzyki już... czterdzieści lat. Nie przyjęło się? Chyba nie o to chodzi. Rozwój jazzu mniej więcej od lat pięćdziesiątych nie poszedł linearnie, a, ja wiem jak to nazwać?, płaszczyznowo. Zaczęły współistnieć różne dźwięki. Różne koncepcje, które powodowały jeszcze różniejsze. Pomimo stosowania terminu mainstream, trudno chyba dziś określić co jest środkowym nurtem. Może po prostu takiego nie ma?

Płaszczyzna, na której znajduje się szwajcarski perkusista czerpie z doświadczeń. Doświadczeń muzyki Colemana, Taylora, Braxtona... Nic nowego, ale... jakaż ta muzyka może być piękna. Trzeba sobie tylko pozwolić skupić się na jej wybrzmieniach, na solach, na interakcjach zachodzących pomiędzy muzykami. Gdzieniegdzie można się uśmiechnąć, gdy gitara zaczyna pobrzmiewać w pinkfloydowo-omegowskim klimacie (jak na początku płyty znajduje się motyw jak żywcem wzięty z "Dziewczyny o perłowych włosach"). W innym miejscu puzonista podgrywając harmonie dla sola klarnecisty brzmi równie fascynująco co sekcja blach w big bandzie. Generalnie właśnie pełne, niemal bigbandowe, brzmienie rzuca się w uszy. Potem przychodzi refleksja nad różnymi niuansami. Nad zmiennością tej muzyki, bowiem niespełna siedemdziesięciominutowa płyta to całe bogactwo brzmień i pomysłów. Gorąco zachęcam do wysłuchania, a ja idę poznawać ZOOM, czyli trio stanowiące podstawę tego zespołu.

Lucas Niggli - Big Ball, Intakt, 083, 2003; recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl dnia 26.06.2004 r.

wtorek, 4 czerwca 2013

Daniel Glass Trio - Something Colorful (diapazon.pl)

Zespół prezentujący się na "czymś kolorowym" w 2/3 jest nam znany z jesiennych koncertów Eldada Tarmu w Polsce - wówczas to grali wibrafonista i perkusista tej sesji. O ile jednak tam mieliśmy do czynienia z powieleniem składu Modern Jazz Quartet, o tyle tutaj gra jedynie trio: wibrafon, bas i perkusja.

Nie jest to skład, który często prezentuje się na płytach, czy koncertach. I w zasadzie nie wiadomo dlaczego. Wibrafon w swych możliwościach jest dość zbliżony do fortepianu, a przecież trio fortepianowe jest chyba najpopularniejszym składem na współczesnej scenie jazzowej. Może po prostu mało jest wibrafonistów...?

Płyta zawiera dziesięć utworów, równo po połowie standardów i utworów własnych, przy czym głównym ich dostarczycielem jest nie leader zespołu, a wibrafonista. Dla niektórych marudzących, że wciąż ogrywane są te same standardy, spieszę donieść, że najbardziej znanym pośród nich jest dorhamowski "Lotus Blossom", pozostałe chyba nawet nie mogą nosić miana standardu jazzowego - ot, po prostu cudza kompozycja grana przez zespół. No właśnie - zespół. Nie wiem jak często grywają ze sobą w tym składzie - Tarmu i Glass, o ile się nie mylę tworzą częsty tandem - zgranie muzyków jest jednak na przednim poziomie.

Jaka to jest muzyka? Najprościej powiedzieć spokojna. Dla wytchnienia. Ot, po prostu dobrze zagrany jazz środkowego nurtu, nawiązujący do west coastowych dokonań, który niczym nie zaskakuje, ale którego słuchanie może sprawić przyjemność, wytchnienie właśnie. Duża porcja dobrej swingującej, wyciszonej muzyki.

Nie namawiam do kupna tej płyty, bowiem można mieć takiej muzyki sporo, a zdaje się, że płyty wytwórni Very Tall nie są powszechnie dostępne w Polsce. Jednak, jeśli ktoś jest entuzjastą wibrafonowych brzmień, wówczas ten krążek, podobnie jak nagrania Vibes, staną się jazdą obowiązkową współczesnej, jazzowej wibrafonistyki, zwłaszcza, że jakość nagrania jest przedniej klasy (szczególnie jeśli chodzi o dynamikę).

Daniel Glass Trio - Something Colorful, Very Tall Music, VT70001-2, 2002; recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl dnia 25.12.2002 r.

José James - No Beginning No End

Ponoć wraz z osiąganiem coraz starszego wieku, człowiek staje się coraz bardziej wyrozumiały. Pewnie jest w tym doza prawdy, zaś postawa niektórych polityków jest tylko wyjątkiem ją potwierdzającym. Może też wraz z wiekiem, człowiek łagodnieje. Faktem jest, że pewnie kilka lat temu, gdyby dane mi było słuchać ostatniej płyty José Jamesa, posłuchałbym, lecz zapewne jednorazowo i nie stanowiłaby ona dla mnie żadnego sensownego doświadczenia w mojej podróży przez muzyczne dźwięki. Od jakiegoś czasu jednakże, słucham No Beginning No End i sprawia mi to sporą frajdę. Lekka, kołysząca muzyka, gdzieś na skraju wszelkich muzycznych światów popu, soulu, rhythm'n'bluesa, ba nawet folku i jazzu. Bez silenia się na cokolwiek, dźwięki miłych utworów sączą się delikatnie i sprawiają dużą radość. Fakt, słucham sporo soulu, fakt lubię posłuchać starych mistrzów wokalnego jazzu i nielicznych z młodszego towarzystwa. Taka muzyka, która łagodzi obyczaje i doskonale się sprawdza wówczas, gdy rodzina zdecydowanie już zaprotestuje przeciwko dalszej eksploracji ścieżek obranych przez najbardziej cenionych przeze mnie wykonawców. Jedynie córka reaguje znudzeniem, bowiem nie ma tu zgiełku nu-metalowych gitar, żadnego gotyku, czy choćby pop/post-grunge'owych stylizacji. Cóż, na te ostatnie przypadki zawsze mogę sięgnąć po jakąś Apocaliptikę, czy najnowsze Black Sabbath. Po chwili, gdy trzeba jednak odpocząć, gdy chcę się wyciszyć, dość często w głośnikach brzmi właśnie ostatni album Jamesa.

Nie jest to jakiś muzyczny absolut. Ot, dwanaście bardzo dobrze zaaranżowanych, kołyszących utworów, delikatnie wykonywanych przez Jamesa i zespół mu towarzyszący. Niekiedy pojawia się drugi głos, tym razem żeński (dwa razy to Emily King, raz Hindi Zahra). Można tę płytę rozpatrywać przez pryzmat wszystkich gatunków, które wcześniej wymieniłem. I prawdopodobnie za każdym razem, dojdzie się do przekonania, że - zachowując współczesność - stanowi ona jakiś powrót do źródeł. Nie w tym sensie, by próbować znaleźć jej jakichś protoplastów, ale umieszcza się ona tam, gdzie muzyka ta służyła na początku. Do tańczenia, do radowania się, do słuchania dla zwykłego relaksu. Tę rolę spełnia doskonale. Przy okazji daleka jest od typowej sztampy. Z dużą przyjemnością można się wsłuchać w delikatne aranże Hammonda B3, czy Fender Rhodesa (Do You Feel, czy It's All Over Your Body). Można spróbować załapać o co chodzi w pogiętym jak karoseria po niezłej stłuczce rytmie (Make It Right). Można powspominać stare funkowe dęciaki (It's All Over Your Body). Znaleźć afrykańskie korzenie (Sword + Gun). Można... Tylko w sumie po co? Mam wrażenie, że to muzyka, która ma bawić i tę rolę spełnia doskonale, leżąc daleko od muzycznej papki, której zbyt wiele w RTV.

Dla mnie, to po prostu kawał rzetelnej muzyki, której kołyszącemu urokowi poddaję się kilka ostatnich tygodni.

José James - No Beginning No End, Blue Note 59802, 2013

Peter Brötzmann/Jason Adasiewicz - Going All Fancy

Wydawać by się mogło, że światy prezentowane zarówno przez Brötzmanna, jak i Adasiewicza, choć należą do jednego wspólnego uniwersum, któremu na imię muzyka improwizowana, jednak są tak odległe, że nie tylko nie sposób, by z ich zderzenia wyszło coś ciekawego, ale nawet w ogóle trudno byłoby pomyśleć, że gdziekolwiek, kiedykolwiek mogą się spotkać. Nie dość, że się spotkały, to stworzyły doprawdy piękną muzykę.
Wprawdzie Brötzmann, to Brötzmann. Niezależnie, który ze swoich instrumentów weźmie, nie liczmy, by zabrzmiał delikatnie, czy "wytwornie". To nie jest muzyka salonowa. Z drugiej strony, nie łudźmy się, że techniczne możliwości wibrafonu, nawet w rękach takiego wirtuoza, jakim jest dzisiaj Adasiewicz, pozwolą mu wydać z siebie mocarne brzmienie.

I tutaj przychodzi refleksja, że nieważne na czym się gra, mając odpowiednią wyobraźnię i kulturę, chcąc słuchać innych współtworzących muzykę, zawsze znajdzie się porozumienie. Nie darmo się mówi, że muzyka to język uniwersalny. Niestety zapomina się często, że to właśnie język jest. Trzeba go znać, by się nim posługiwać, by się komunikować, by móc coś przekazać. Na całe szczęście, pomimo swej bezkompromisowość Brötzmanna rozumieć należy w wyborze swej drogi artystycznej, nie zaś w bezgranicznym zapatrzeniu w siebie i graniu tylko w sposób, który potrafi tylko i wyłącznie zaprezentować swoją muzykę, narzucając ją innym. Brötzmann - co niejeden już raz miałem okazję usłyszeć na żywo - pomimo tego, że odbierany może być jako ten, który właśnie narzuca innym muzykom swój świat dźwięków, daleki jest od tego. Doskonale słychać to na tej płycie. Mamy tu zatem Brötzmann, który gra niby tak samo, ale jakże inaczej niż zwykle. Gra w ten sposób, bowiem słucha Adasiewicza. Z drugiej strony, Adasiewicz też w tym materiale jest inny. To również muzyk, który słucha współtwórców. Dzięki temu, między nimi pojawia się komunikacja. Dzięki takiej otwartej postawie, jesteśmy w stanie doświadczać czegoś absolutnego.
Bo ta muzyka, jest absolutna. W każdym tego słowa znaczeniu. Można analizować każdy dźwięk, przebieg improwizacji, brzmienie, jakie pojawia się w określonym momencie. Można zrobić muzyczny jej rozbiór. Tylko po co? To nie ma znaczenia, bowiem z tego niespodziewanego spotkania wyszła muzyka tak pełna, tak całościowa, że gdyby się chciało ją przekroczyć jej granice, to pewnie musiałaby trwać gdzieś około czterech i pół minuty. Zdecydowanie bardziej wolę oddawać się słuchaniu świata dźwięków tych dwu muzyków, niż słuchać ciszy. To wspaniałe, że są jeszcze muzycy, którzy wciąż jeszcze mają coś do powiedzenia, do zakomunikowania, do pokazania. Dzięki takim spotkaniom właśnie wiem, że niekoniecznie milczenie jest złotem.

Peter Brötzmann/Jason Adasiewicz - Going All Fancy, BRÖ ‎– BRÖ-E, 2012