poniedziałek, 25 maja 2015

Elton Dean / Mark Hewins - Bar Torque (diapazon.pl)

Jazz rodem z Wysp Brytyjskich nie jest częstym gościem w polskich mediach (tak jakby jazz w ogóle był), ani też w polskich salach koncertowych. Wydaje się, że w ogóle znajomość jazzu brytyjskiego jest nikła. Nie ukrywam - także moja.

Elton Dean oraz Mark Hewins to weterani brytyjskiej sceny muzycznej, pierwszy był członkiem Soft Machine (a jak wieść niesie w przyszłym roku ukaże się nowa płyta tej formacji m.in. z udziałem Deana), współpracownikiem Keitha Tippetta i Carli Bley, drugi natomiast współpracował z takimi muzykami jak Dennis Gonzalez, Andrew Cyrille czy Django Bates, a od 1999 r. członkiem grupy Gong. Obaj panowie współpracują także ze sobą od lat.

Muzyka nagrana na tej płycie jest zapisem live, ale oprócz notki na okładce nic o tym nie świadczy. Trzy utwory na nią się składające to długie collage dźwiękowe na saksofony (saxello też należy do tej grupy instrumentów i jest czymś pośrednim pomiędzy sopranem a altem) i dźwięki. Chyba to najwłaściwsze określenie tego, co na gitarze (?) proponuje Hewins. Pomimo jazzowej proweniencji muzyków, propozycję zawartą na "Bar Torque" trudno by nazwać jazzem. Swobodne improwizacje to nie wszystko. Muzyka ma więcej wspólnego z grupami eksperymentującymi z muzyką elektroniczną, ilustracyjną niż z jakąkolwiek inną. Jedynie w solach Deana słychać niekiedy jazz. Oczywiście to ani ujma ani przywara, po prostu stwierdzenie faktu.

Długie, wolno rozgrywające się utwory, nie mają chyba jakiegoś wyraźnego schematu kompozycyjnego; są raczej pretekstem do improwizacji. Czy te są przekonujące? Cóż, na pewno spodobało mi się to co na tej płycie ma do zaproponowania Dean. Ma on swój ton, swój sposób prowadzenia improwizacji. Może to się podobać. Nie bardzo natomiast wiem, jak się odnieść do propozycji Hewinsa. Sama w sobie nie jest chyba niczym ciekawym; ot dźwiękowe, abstrakcyjne plamy. Być może jednak jest tak, jak to zostało napisane w materiałach reklamowych Moonjune, że liryczne improwizacje Deana są inspirowane przez "delikatny, często abstrakcyjny, harmoniczny podkład Hewinsa". To, że jest on delikatny i abstrakcyjny widać na pierwszy rzut oka (a raczej ucha), w to że inspiruje Deana wierzę na słowo. Wierzę zatem, że bez udziału Hewinsa nie powstała by taka muzyka.

Czy warto jej posłuchać? Niewątpliwie tak. Czy warto ją mieć w swej kolekcji? A to już zależy od indywidualnych upodobań - u mnie pozostaje.

Elton Dean / Mark Hewins - Bar Torque, Moonjune, MJR0001, 2001;
recenzja ukazała się po raz pierwszy, w zamierzchłej przeszłości w diapazon.pl

środa, 20 maja 2015

Mark Isham - Blue Sun (diapazon.pl)

Czy spokojna muzyka, spokojny, niespieszny jazz może jeszcze zainteresować? Od jakiegoś czasu zauważam, że duża część osób słuchających na codzień jazzu wymaga od tej muzyki albo dosadnego swingowania rodem jeszcze z lat 30. ubiegłego wieku, albo "łojenia", "free" itp. - katalog tych określeń jest bardzo szeroki. Czy zatem muzyk, który proponuje odmienne podejście do materii jazzowej może być w dzisiejszej dobie ciekawy?

Mark Isham, bo o nim mowa, jeśli popatrzeć na jego dyskografię winien być traktowany przede wszystkim jako kompozytor muzyki filmowej. Nie tak dawno przedstawiałem muzykę do filmu "Romeo Is Bleeding", a przecież pośród twórczości filmowej Ishama pojawiają się także typowo ilustracyjne obrazy zaaranżowane na orkiestrę symfoniczną. Być może właśnie praca dla filmu powoduje, że w swej własnej, muzyce nie robionej na potrzeby kina, Isham często w większej mierze koncentruje się na nastroju niż ekstatycznych solówkach. Oczywiście te ostatnie pojawiają się także, niemniej jednak, jak sądzę, tworzone są przede wszystkim z myślą o barwie, a nie by słuchacza epatować ich formalną konstrukcją.

"Blue Sun" została wydana już kilka lat temu, i było to moje drugie, bądź trzecie zetknięcie się z muzyką trębacza. Wówczas podobała mi się (jak zresztą do dzisiejszego dnia) jednak nie bardzo znałem do niej klucz. Dziś, choć słucham jej także w lecie, wydaje mi się, że tym kluczem jest nadchodząca zima. Ta muzyka jest chłodna, spowita właśnie porannym, niebieskim, zimnym słońcem. Taka muzyka na niespieszne przebudzenie. Na popołudnie przy rajcującym kominku. Bowiem, gdy się w nią wsłucha, to chłód mija, a pozostają w pamięci ciepłe dźwięki gitary basowej i trąbki leadera. Dostarczycielem ośmiu spośród dziewięciu zamieszczonych na płycie utworów jest Isham, pozostałe dwa to standardy znane z wielu wykonań. Przy czym spokojne, wyciszone "In A Sentimental Mood" jest majstersztykiem takiego grania. Przyznam, że słyszałem już setki chyba wykonań tego utworu, w zasadzie zatem nie dziwi nic, jednak podejście Ishama, jego przedstawienie tej muzyki jest zupełnie inne. Z pozoru nie będzie działo się nic, wsłuchajcie się jednak w barwy wyczarowane w tym temacie. Ale i pozostałe utwory wpisują się w ten muzyczny krajobraz.

Gorąco namawiam do posłuchania Ishama. A na postawione na wstępie pytania odpowiadam twierdząco. Tak, o ile muzyce chce się poświęcić chwilę czasu i wgłębić w tę jej warstwę, która z początku nie jest wcale tak oczywista.

Mark Isham - Blue Sun, Columbia 481304 2, 1995.
Recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl 28.11.2002 r.

wtorek, 19 maja 2015

Billie Holiday - Music for Torching (diapazon.pl)

Czy jest muzyka, w której można się zakochać? Dla mnie jest. Od wielu, wielu lat jestem zakochany w piosenkach i pieśniach śpiewanych przez Billie Holiday.

Kiedy po raz pierwszy ją usłyszałem, a usłyszałem wówczas jej już późne nagrania, myślałem, że śpiewane są przez bardzo starą kobietę. Nie kobietę w podeszłym wieku - po prostu starą. Dopiero potem zdobyłem świadomość jej tragicznego życia. Dopiero potem zrozumiałem, dlaczego w tych miłosnych niekiedy wyznaniach tyle smutku, tyle nostalgii i jakże by inaczej - tyle tragedii. Dopiero wtedy doszło do mnie, że słucham kobiety w pełni wieku, trzydziesto, czterdziestoletniej. Cassandra Wilson (którą również bardzo cenię i lubię) też jest w tym wieku - porównajcie.

"Music for Torching" wydana pierwotnie w 1955 roku przez Clef, a wznowiona czterdzieści lat później przez Verve nie jest niczym szczególnym w dokonaniach Lady Day. Ot płyta zawierająca ballady znane na wylot, jak ellingtonowskie "Prelude to a Kiss", "Come Rain or Come Shine" Arlena i Mercera, czy "A Fine Romance" Kerna i Fields. Gershwin, Ellington, Porter... sami wspaniali twórcy muzyki. Muzyki, która doskonale znana z różnych wykonań, tak instrumentalnych jak i wokalnych wydaje się często wręcz nudzić. Ileż razy można słuchać tego samego. Jednak, po chwili zastanowienia zawsze odpowiem - w wykonaniu Holiday - zawsze. Ta kobieta, ta wokalistka była wokalnym jazzem swoich lat. I długo potem. I to mimo, że wcale nie jest jakąś super wokalistką o niesamowitej skali, niespotykanych walorach głosu. Jednak, jeśli jazz (przynajmniej wówczas) był muzyką duszy, muzyką czarnej duszy, to Holiday, tę duszę potrafiła doskonale oddać. Albo inaczej - to ona nią była. Jest wokalistyki jazzowej środkiem. Można śpiewać zupełnie inaczej, ale od Holiday się nie ucieknie. Bo zawsze przypomni się jak można wyśpiewać siebie. A Holiday czyni to w każdym słowie, w każdej frazie, dźwięku. Co z tego, że od tamtych lat, narodziły się całe pokolenia wokalistek, które śpiewają lepiej, czyściej, mają lepsze walory głosowe... Wymieniać można byłoby bez końca, bowiem Holiday (podobnie jak Armstrong) jest zaprzeczeniem klasycznego piękna w śpiewie. Jednak ona jest i nie przemija od kilkudziesięciu lat, a inne nadchodzą, zaśpiewają, i odchodzą. Pamięć po nich też. Pamięć o Holiday trwa.

Ta płyta ma też jedną niewątpliwą zaletę - nie gra na niej Oscar Peterson, a wyśmienity dla Holiday akompaniator - Jimmy Rowles. Składu dopełniają Harry "Sweets" Edison i Benny Carter. Jedynie żal, że nie gra tu Lester Young. Byłoby doskonale. Jest po prostu bardzo dobrze. Polecam. Ta muzyka to smutek, który może powodować uśmiech na twarzy

Billie Holiday - Music for Torching, Verve 527 445-2, 1955/95.
Recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl dnia 25.08.2004

poniedziałek, 18 maja 2015

Billie Holiday - Lady Day & Prez (diapazon.pl)

Przyznam, że ilekroć słucham takiej muzyki, tylekroć jestem wzruszony. Ile bym dał za podróż w czasie. Znaleźć się w jakimś zadymionym klubie, w którym na scenie występuje Billie Holiday, a przygrywa jej Lester Young! Mężczyźni w nienagannie skrojonych garniturach, kobiety we wspaniałych wieczorowych kreacjach... szampan, wino, whisky... chyba jestem nostalgiczny...

Nigdy nawet nie starałem się próbować kryć swej fascynacji Lady Day... Billie Holiday. Ja ją kocham, niezależnie od tego, czy śpiewa w swych najlepszych latach, czy też są to nagrania późniejsze, kiedy głos jej już nie dopisywał. Są inne. Są.... cudowne.

"Lady Day & Prez" jest oczywiście składanką. 24 utwory na niej zebrane prezentują nagrania wielkiej Lady Day z bodaj najwspanialszego okresu, początku lat 40., kiedy to utraciła już młodzieńczą witalność, nabrała delikatnego szlifu, patyny wręcz... zaś głównym jej akompaniatorem został nie kto inny, lecz bodaj najwybitniejszy tenorzysta tamtych lat i chyba jednak jeden z najwspanialszych saksofonistów wszech czasów - "Prez", czyli Lester Young.

Te nagrania są kwintesencją melancholijnego swingu. Dobór ich zaś przedni. Mamy tu zatem największe przeboje Holiday - "All of Me", "Me, Myself and I", "Mean to Me", "The Man I Love", czy "Let's Do It (Let's Fall In Love)". Zabrakło "God Bless The Child", czy "Strange Fruit", jednak w zamian możemy docenić swingowo-taneczne oblicze Smutnej Pani. Pewnym zaskoczeniem i dość rzadko prezentowanym utworem może być spopularyzowane przez Raya Charlesa "Georgia In My Mind", w jakże innym wykonaniu.

Nic już nie będę pisał. Po prostu słuchajcie, grajcie na prywatkach... To był jazz. Cudowny, wspaniały, niemal jedyny. Dodatkową zaletą winna być cena - nagrania wydawane przez Giant of Jazz nigdy nie należały do drogich.

Billie Holiday - Lady Day & Prez, Giants of Jazz, 53006, 1998.
Recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl dnia 8.07.2004 r.

Agneta Baumann - Sentimental Lady (diapazon.pl)

Jest takie młodzieżowe słowo: "przesmaczony". I takie mam wrażenie słuchając już któryś raz nowej płyty Agnety Baumann - "Sentimental Lady". Jest ona "przesmaczona". Wiem, sentymentalna pani ma swoje zwyczaje i potrzeby. Niemniej jednak, jazz zaproponowany przez nią nie przemawia do mnie. Przynajmniej w domowym zaciszu. Być może, gdybym słuchał tej muzyki w ekskluzywnej restauracji byłbym zachwycony. Dom jednak to co innego. Człowiek ma za dużo czasu by wsłuchać się w każdy niuans, w każdy dźwięk i szczegół interpretacji.

Agneta Baumann wybrała chyba najtrudniejszą z jazzowych sztuk - śpiewanie ballad. Nadto jeszcze dodatkowo utrudniła sobie życie, tzn. wykonanie, pozbawiając się kompletnego akompaniamentu. Tylko fortepian i kontrabas oraz w połowie utworów dodatkowo trąbka. To bardzo kameralny skład. Często implikuje też wykonanie - wyciszone, nastawione na szczegół... Są też mistrzowie takiego grania. Słuchając Baumann często zastanawiałem się, kto i jak śpiewał podobne utwory w zbliżonym składzie. To niepokojące, bowiem zwykle oznacza poszukiwanie jakiegoś wzorca, a to znaczy, że interpretacja nie jest satysfakcjonująca. Osobiście mam takie wzorce dwa: Chet Baker w triu z gitarą i basem, oraz Sarah Vaughan w takim samym składzie. Ośmielam się twierdzić, że jednak nawet nieco przereklamowana Diana Krall jest interpretacyjnie lepsza.

Jak powiedziałem, Baumann na tej płycie śpiewa ballady. Sposób ich wykonania przywodzi Peggy Lee. I być może tu jest klucz, do mojego marudzenia, albowiem za tą ostatnią wokalistką nie przepadam. Tak, czy owak, Baumann sili się na wykonanie nastawione przede wszystkim na słowo, na śpiew. Towarzyszące jej instrumenty, są w tle. I właśnie taka interpretacja nie przekonuje. Wprawdzie wokalistka dykcję ma taką, że można się z jej śpiewu uczyć języka angielskiego, jednak dla mnie to nazbyt mało. Nie znam innych jej nagrań, nie wiem zatem, czy też jej sposób śpiewania tu zaprezentowany jest manierą wokalną, czy też utwory te specjalnie w taki sposób wykonuje. W jaki? Dlaczego się czepiam? Otóż Baumann śpiewa wszystko bardzo wąską skalą. Wszelkie "górki" są zdecydowanie spłaszczone, tak jakby rejestr jej głosu tam nie sięgał. Wiem, z drugiej strony, że można w taki sposób śpiewać, chcąc osiągnąć pewne stonowanie, wyciszenie. Jeśli taki był zamiar wokalistki, to udało jej się aż z nadmiarem, albowiem muzyka przybrała wręcz senny wymiar. W przeciwieństwie też, do wspomnianych przeze mnie "wzorców absolutnych", balladowego, kameralnego smęciarstwa, Baumann nie nadała swym interpretacjom swingu. Niestety. Jego brak jest wręcz dotkliwy. Efekt ten pogłębia sposób nagrania z wyraźnie zaznaczonym pierwszym planem wokalnym i wycofanymi, wręcz sciszonymi pozostałymi instrumentami. Fortepian brzmi, jakby nagrywany był z mikrofonu znajdującego się w oddali od niego. Bas jest ledwie obserwowalny, a trąbka - wówczas gdy się odzywa - gra bardzo matowym brzmieniem. Do tego stopnia matowym, że raz po raz, zastanawiałem się, czy głośniki wysokotonowe nie zostały przepalone.

Jak już wspominałem, tym razem chęć przekazania "głębi interpretacyjnej" zabiła muzykę. Szkoda, bo muzyka to elegancka, Baumann dysponuje mimo wszystko miłym głosem, a kameralnego, wokalnego jazzu od czasu do czasu posłuchać lubię. Tylko, byleby nie przedobrzyć. Jak tym razem.

Agneta Baumann - Sentimental Lady, Touché Music, TMcCD 017, 2002
Recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl dnia 23.11.2002 r.

Dave Liebman - Ceremony

Albo się starzeję, albo... Stop. Tak, czy inaczej zdanie będzie prawdziwe. Podobnie jak prawdziwe są zdania: Dave Liebman niezasłużenie nie jest wystarczająco doceniony, nagrał w swoim życiu co najmniej kilka bardzo ciekawych płyt, jak i niewiele o nim, tak na prawdę, wiemy.
Wiemy, że był saksofonistą w zespołach Davisa pierwszej połowy lat 70 ubiegłego wieku. Wiemy, że był uważany za zapatrzonego w Coltrane'a. Wiemy... No właśnie. Teraz ręka w górę: ilu z nas przesłuchało przynajmniej kilka płyt firmowanych przez niego, pochodzących z różnych lat jego rozwoju. Jakoś lasu rąk nie widzę. Może to i lepiej, bowiem chciałbym Wam przedstawić nagranie - no nie powiem, że zjawiskowe - po prostu bardzo, ale to bardzo dobre.
W wielu swoich projektach, Liebman był kojarzony z muzyką fusion. W innych z akustycznym, niemalże nawiązaniem do cool. Kojarzycie go z muzyką kubańską? Przyznam, że pośród owych rąk wyciągniętych w górę w odpowiedzi na wcześniej postawione pytanie, mogła by się znaleźć i moja. Niemniej jednak Liebman i Kuba raczej mi się nie kojarzą.
"Ceremony" to płyta z udziałem muzyków kubańskich. To także nagranie, gdzie kubańskie rytmy mają dużo do powiedzenia. Właśnie: rytmy, a nie muzyka kubańska, z jej harmoniami, specyficzną śpiewnością i witalnością. Saz tu nie znajdziecie. Jest natomiast mnóstwo rytmu. Tego czarno-latynowskiego rytmu, gdzie niemal każdy Polak gubi się z podziałami. Gdzieś to jest etniczne do szpiku kości. Gdzieś odczuć można, że to muzyka grana przez osoby, które doskonale wiedzą co grają. Grają bowiem muzykę, w której się wychowali. Przeniknęli nią. Tym niemniej ta warstwa tego nagrania, to wyłącznie rytm. Gdzieś z dalekich Karaibów, z wysp i wysepek. Niemal jak jakiś obrzęd voodoo (bo nic innego do głowy mi nie przychodzi). Do tego Liebman. Swobodny, kompletnie z innych kręgów. Tym akurat blisko modlitewnemu żarowi improwizacji późnego Coltrane'a. Jednak Liebman, to Liebman - stary druh, który niczego już nie musi udowadniać. W szczególności tego, że jazz zna. Przesiąkł nim do szpiku kości. Potrafi improwizować, potrafi mówić do nas, do miłośników jazzu, tym językiem, który nam jest szczególnie bliski.
I bliską winna być nam ta muzyka. Żarliwa, uduchowiona, a z drugiej strony nie bardzo sięgająca do tzw. idiomu jazzu. Do mainstreamowych brzmień, które znane są nam do szpiku kości.
Gorąco polecam, zwłaszcza, że za dźwiękową doskonałość nagrania odpowiada Chesky Records.

Dave Liebman - Ceremony, Chesky Records JD 367, 2014

Eric Harland's Voyager - Vipassana

Niech Was nie zmylą tytuły utworów, które dla Polaka kojarzyć się mogą z językami hinduskimi. Muzyka zawarta na tej płycie nie zawiera żadnych odniesień do brzmień Wschodu. Potencjalny nabywca nie powinien się chyba również kierować nazwiskiem głównego sprawcy zawartych tu dźwięków. Głównego, bowiem użyczył swego imienia i nazwiska do firmowania grupy Voyager, która firmuje ten album.
Miłośnik jazzu, prawdopodobnie skojarzy Harlanda z nagrań choćby Dave Hollanda, ale występuje on przecież na olbrzymiej ilości już nagrań. Głównie skojarzyć go będziemy mogli ze współczesnym obliczem mainstreamu.
Z czym spotkamy się na Vipassanie? Cóż, najprościej ujmując z kolażem różnych utworów, różnych brzmień. Od hip-hopu, poprzez rockowe ballady, po ów właśnie mainstream. Płyta ma dwa wyróżniki: świetnego perkusistę, który bardzo ciekawie gra. Nic nowego. Harland zwykle gra świetnie. Drugim jest wszechobecny eklektyzm. Nic z niego nie wynika. Mniej więcej do połowy słuchania ziewnąłem naście razy. Nieciekawe kompozycje, nieciekawie kształtowane wypowiedzi poszczególnych artystów biorących udział w tej płycie. Leży?
No to dokopię jeszcze, bardziej ogólnie już.
Drzewiej bywało, że za autorskie projekty brali się ci, którzy chcieli coś powiedzieć. Mieli coś do powiedzenia i uczestnicząc w ramach jakichś innych projektów nie znajdywali tam wystarczająco dużo miejsca dla siebie. Być może artystyczna dusza Harlanda nie mieści się w ramach tych projektów, w których uczestniczył. Być może nie wystarczało mu być absolutnie doskonałym i niezbędnym elementem zespołów Hollanda, czy Lloyda. Być może... Niemniej jednak, kiedy już się zechce przedstawić swój autorski projekt, to - być może złudnie mi się wydaje - powinno się w ten projekt władować całą swoją duszę. Nie tylko niepospolite umiejętności. Kiedy tej pierwszej brakuje, wychodzi produkt, który zawiera materiał, z którego mogą się ewentualnie uczyć adepci klas kształcących gry na określonym instrumencie. W tym przypadku perkusji. Pozostali towarzysze Harlanda są po prostu bezpostaciowi. Mógłby te dźwięki zagrać dowolny muzyk. Ba, mógłby je zagrać nawet zaprogramowany komputer. Niczego nie stracilibyśmy. Wydaje mi się, że nie stracimy również, jeśli w miarę szybko o tej płycie zapomnimy, choć sama w sobie stanowi również przyczynek do oceny mariażu hip-hopu z jazzem. Ale to już na inną opowiastkę.

Eric Harland's Voyager - Vipassana, GSI Records, 2014