piątek, 9 października 2015

Krakowska Jesień Jazzowa 2015

W połowie października rozpocznie się już 10 Krakowska Jesień Jazzowa - festiwal jazzu, w którym nie znajdziemy mainstreamu. Jak mówi Marek Winiarski: Tu gramy free jazz, improwizujemy i tego się trzymamy. Trzymamy się mocno, czego dowodzi program. Wszystkie koncerty odbywają się oczywiście w Krakowie i jak już od dłuższego czasu to bywa w dwu miejscach: Alchemii (pl. Estery 5, a w zasadzie róg Estery i Placu Nowego, gdyby jeszcze ktoś nie wiedział) i w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha (ul. Konopnickiej 26). W tym roku spotkamy się również w MOCAK-u (ul. Lipowa 4). Zwracam uwagę, że koncerty w Mocaku odbywać się będą o godzinie 18:00, choć są tu rozbieżności między polską a angielską wersją programu; jak tylko się dowiem czegoś więcej - dam znać. Zresztą nieco później postaram się przygotować kalendarz do pobrania.

14.10., godz. 20:00, Alchemia - Angels 8 - zespół stworzony przez Martina Küchena (as) z udziałem: Magnusa Broo (tp), Eirika Hegdala (bs, ss), Matsa Äleklinta (tb), Johana Berthlinga (b), Alexandera Zethsona (p), Mattiasa Ståhla (vib) i Kjella Nordesona (dr).

15.10., godz. 20:00, Alchemia - Polska Scena Improwizowana: Wacław Zimpel (cl) oraz Zbigniew Chojnacki (acc). Dwa koncerty solowe, z czego drugi jest prapremierą.

18.10-21.10, godz. 20:00, Alchemia - Mistrzowie Improwizacji. W ramach tych koncertów zobaczymy Joëlle Léandre, Evana Parkera, Agustí Fernándeza i Zlatko Kaučičia w różnych składach. Koncerty składać się będą z dwu setów, w których zobaczymy różne zestawienia muzyków.

18.10. - Evan Parker i Agustí Fernández pojawią się w duecie w pierwszej części koncertu, w drugiej uzupełni ich Zlatko Kaučič
19.10. - dwa duety, w części pierwszej Joëlle Léandre/Evan Parker, w drugiej Agustí Fernández/Zlatko Kaučič
20.10. - koncert solowy Joëlle Léandre, który będzie stanowić pierwszą część koncertów tego dnia (patrz dalej)
21.10. - w pierwszej części koncertu pojawi się duet: Joëlle Léandre/Agustí Fernández

20.10., Alchemia, po solowym koncercie Joëlle Léandre - Oliver Lake Quartet (Oliver Lake /sax/, Michael Jefry Stevens /p/, Joe Fonda /b/, Email Gross /dr/)

21.10., Alchemia, po występie duetu Joëlle Léandre/Agustí Fernández - SAI TRIO (Agustí Fernández /p/, Sònia Sánchez /taniec/, Ivo Sans /dr/)

29.10, godz. 18.00 (choć wg angielskiej wersji programu - godzina 20:00), MOCAK - Polska Scena Improwizowana: Mikołaj Trzaska Trio (Mikołaj Trzaska /saxes, clarintes/, Elisabeth Harnik /p/, Martin Brandlmayr /dr/)

4.11, godz. 18.00, MOCAK - Paal Nielssen-Love Large Unit (Thomas Johansson /tp/, Mats Äleklin /tb/, Børre Mølstad /tu/, Kasper Værnes /saxes/, Klaus Holm /saxes/, Lasse Marhaug /electronics/, Ketil Gutvik /g/, Jon Rune Strøm /b/, Christian Meaas Svendsen /b/, Andreas Wildhagen /dr/, Paal Nilssen-Love /dr/)

5-8.11, godz. 20.00 - Peter Brötzmann Special Project. W czterech odsłonach zobaczymy nowy projekt muzyka, którego nie trzeba przedstawiać. Trzy koncerty odbędą się w Alchemii, gdzie zagrają mniejsze składy, koncert 7.11. odbędzie się w Manggha, w ramach którego zobaczymy wszystkich muzyków. A są to: Peter Brötzmann (ts, cl), Joe McPhee (ts, ptp), Heather Leigh (pedal steel guitar), Steve Noble (dr), Peeter Uuskyla (dr), Hamid Drake (dr), John Edwards (b), William Parker (b). W dniach 5, 6 i 8.11 koncerty odbędą się w Alchemii, 7.11 - koncert w Manggha.

15.11., godz. 20:00, Alchemia - Naked Wolf (Felicity Provan /tp, voc/, Seb El Zin /voc, electronics/, Mika Szafirowski /g/, Yedo Gibson /reeds/, Gerri Jäger /dr/, Luc Ex /acoustic gb/)

17.11., godz. 20:00, Alchemia - Piotr Damasiewicz Quintet (Piotr Damasiewicz /tp/, Gerard Lebik /sax, electronics/ + Red Trio: Hernani Faustino /b/, Rodrigo Pinherio /p/, Gabriela Ferrandini /dr/)

22.11., godz. 20:00 (i mam problem - gdzie) - Michael Zerang & The Blue Lights (Mars Williams /reeds/, Dave Rempis /reeds/, Joshua Berman /co/, Kent Kessler /b/, Michael Zerang /dr/).

piątek, 12 czerwca 2015

Ornette Coleman 1930-2015

Niestety, 11.06.2015 r. odszedł jeden z tych, którzy zmienili oblicze jazzu. Ornette Coleman już z nami nie zagra. Jak zwykle w takich przypadkach, niech przemówi choćby ten materiał:

poniedziałek, 25 maja 2015

Elton Dean / Mark Hewins - Bar Torque (diapazon.pl)

Jazz rodem z Wysp Brytyjskich nie jest częstym gościem w polskich mediach (tak jakby jazz w ogóle był), ani też w polskich salach koncertowych. Wydaje się, że w ogóle znajomość jazzu brytyjskiego jest nikła. Nie ukrywam - także moja.

Elton Dean oraz Mark Hewins to weterani brytyjskiej sceny muzycznej, pierwszy był członkiem Soft Machine (a jak wieść niesie w przyszłym roku ukaże się nowa płyta tej formacji m.in. z udziałem Deana), współpracownikiem Keitha Tippetta i Carli Bley, drugi natomiast współpracował z takimi muzykami jak Dennis Gonzalez, Andrew Cyrille czy Django Bates, a od 1999 r. członkiem grupy Gong. Obaj panowie współpracują także ze sobą od lat.

Muzyka nagrana na tej płycie jest zapisem live, ale oprócz notki na okładce nic o tym nie świadczy. Trzy utwory na nią się składające to długie collage dźwiękowe na saksofony (saxello też należy do tej grupy instrumentów i jest czymś pośrednim pomiędzy sopranem a altem) i dźwięki. Chyba to najwłaściwsze określenie tego, co na gitarze (?) proponuje Hewins. Pomimo jazzowej proweniencji muzyków, propozycję zawartą na "Bar Torque" trudno by nazwać jazzem. Swobodne improwizacje to nie wszystko. Muzyka ma więcej wspólnego z grupami eksperymentującymi z muzyką elektroniczną, ilustracyjną niż z jakąkolwiek inną. Jedynie w solach Deana słychać niekiedy jazz. Oczywiście to ani ujma ani przywara, po prostu stwierdzenie faktu.

Długie, wolno rozgrywające się utwory, nie mają chyba jakiegoś wyraźnego schematu kompozycyjnego; są raczej pretekstem do improwizacji. Czy te są przekonujące? Cóż, na pewno spodobało mi się to co na tej płycie ma do zaproponowania Dean. Ma on swój ton, swój sposób prowadzenia improwizacji. Może to się podobać. Nie bardzo natomiast wiem, jak się odnieść do propozycji Hewinsa. Sama w sobie nie jest chyba niczym ciekawym; ot dźwiękowe, abstrakcyjne plamy. Być może jednak jest tak, jak to zostało napisane w materiałach reklamowych Moonjune, że liryczne improwizacje Deana są inspirowane przez "delikatny, często abstrakcyjny, harmoniczny podkład Hewinsa". To, że jest on delikatny i abstrakcyjny widać na pierwszy rzut oka (a raczej ucha), w to że inspiruje Deana wierzę na słowo. Wierzę zatem, że bez udziału Hewinsa nie powstała by taka muzyka.

Czy warto jej posłuchać? Niewątpliwie tak. Czy warto ją mieć w swej kolekcji? A to już zależy od indywidualnych upodobań - u mnie pozostaje.

Elton Dean / Mark Hewins - Bar Torque, Moonjune, MJR0001, 2001;
recenzja ukazała się po raz pierwszy, w zamierzchłej przeszłości w diapazon.pl

środa, 20 maja 2015

Mark Isham - Blue Sun (diapazon.pl)

Czy spokojna muzyka, spokojny, niespieszny jazz może jeszcze zainteresować? Od jakiegoś czasu zauważam, że duża część osób słuchających na codzień jazzu wymaga od tej muzyki albo dosadnego swingowania rodem jeszcze z lat 30. ubiegłego wieku, albo "łojenia", "free" itp. - katalog tych określeń jest bardzo szeroki. Czy zatem muzyk, który proponuje odmienne podejście do materii jazzowej może być w dzisiejszej dobie ciekawy?

Mark Isham, bo o nim mowa, jeśli popatrzeć na jego dyskografię winien być traktowany przede wszystkim jako kompozytor muzyki filmowej. Nie tak dawno przedstawiałem muzykę do filmu "Romeo Is Bleeding", a przecież pośród twórczości filmowej Ishama pojawiają się także typowo ilustracyjne obrazy zaaranżowane na orkiestrę symfoniczną. Być może właśnie praca dla filmu powoduje, że w swej własnej, muzyce nie robionej na potrzeby kina, Isham często w większej mierze koncentruje się na nastroju niż ekstatycznych solówkach. Oczywiście te ostatnie pojawiają się także, niemniej jednak, jak sądzę, tworzone są przede wszystkim z myślą o barwie, a nie by słuchacza epatować ich formalną konstrukcją.

"Blue Sun" została wydana już kilka lat temu, i było to moje drugie, bądź trzecie zetknięcie się z muzyką trębacza. Wówczas podobała mi się (jak zresztą do dzisiejszego dnia) jednak nie bardzo znałem do niej klucz. Dziś, choć słucham jej także w lecie, wydaje mi się, że tym kluczem jest nadchodząca zima. Ta muzyka jest chłodna, spowita właśnie porannym, niebieskim, zimnym słońcem. Taka muzyka na niespieszne przebudzenie. Na popołudnie przy rajcującym kominku. Bowiem, gdy się w nią wsłucha, to chłód mija, a pozostają w pamięci ciepłe dźwięki gitary basowej i trąbki leadera. Dostarczycielem ośmiu spośród dziewięciu zamieszczonych na płycie utworów jest Isham, pozostałe dwa to standardy znane z wielu wykonań. Przy czym spokojne, wyciszone "In A Sentimental Mood" jest majstersztykiem takiego grania. Przyznam, że słyszałem już setki chyba wykonań tego utworu, w zasadzie zatem nie dziwi nic, jednak podejście Ishama, jego przedstawienie tej muzyki jest zupełnie inne. Z pozoru nie będzie działo się nic, wsłuchajcie się jednak w barwy wyczarowane w tym temacie. Ale i pozostałe utwory wpisują się w ten muzyczny krajobraz.

Gorąco namawiam do posłuchania Ishama. A na postawione na wstępie pytania odpowiadam twierdząco. Tak, o ile muzyce chce się poświęcić chwilę czasu i wgłębić w tę jej warstwę, która z początku nie jest wcale tak oczywista.

Mark Isham - Blue Sun, Columbia 481304 2, 1995.
Recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl 28.11.2002 r.

wtorek, 19 maja 2015

Billie Holiday - Music for Torching (diapazon.pl)

Czy jest muzyka, w której można się zakochać? Dla mnie jest. Od wielu, wielu lat jestem zakochany w piosenkach i pieśniach śpiewanych przez Billie Holiday.

Kiedy po raz pierwszy ją usłyszałem, a usłyszałem wówczas jej już późne nagrania, myślałem, że śpiewane są przez bardzo starą kobietę. Nie kobietę w podeszłym wieku - po prostu starą. Dopiero potem zdobyłem świadomość jej tragicznego życia. Dopiero potem zrozumiałem, dlaczego w tych miłosnych niekiedy wyznaniach tyle smutku, tyle nostalgii i jakże by inaczej - tyle tragedii. Dopiero wtedy doszło do mnie, że słucham kobiety w pełni wieku, trzydziesto, czterdziestoletniej. Cassandra Wilson (którą również bardzo cenię i lubię) też jest w tym wieku - porównajcie.

"Music for Torching" wydana pierwotnie w 1955 roku przez Clef, a wznowiona czterdzieści lat później przez Verve nie jest niczym szczególnym w dokonaniach Lady Day. Ot płyta zawierająca ballady znane na wylot, jak ellingtonowskie "Prelude to a Kiss", "Come Rain or Come Shine" Arlena i Mercera, czy "A Fine Romance" Kerna i Fields. Gershwin, Ellington, Porter... sami wspaniali twórcy muzyki. Muzyki, która doskonale znana z różnych wykonań, tak instrumentalnych jak i wokalnych wydaje się często wręcz nudzić. Ileż razy można słuchać tego samego. Jednak, po chwili zastanowienia zawsze odpowiem - w wykonaniu Holiday - zawsze. Ta kobieta, ta wokalistka była wokalnym jazzem swoich lat. I długo potem. I to mimo, że wcale nie jest jakąś super wokalistką o niesamowitej skali, niespotykanych walorach głosu. Jednak, jeśli jazz (przynajmniej wówczas) był muzyką duszy, muzyką czarnej duszy, to Holiday, tę duszę potrafiła doskonale oddać. Albo inaczej - to ona nią była. Jest wokalistyki jazzowej środkiem. Można śpiewać zupełnie inaczej, ale od Holiday się nie ucieknie. Bo zawsze przypomni się jak można wyśpiewać siebie. A Holiday czyni to w każdym słowie, w każdej frazie, dźwięku. Co z tego, że od tamtych lat, narodziły się całe pokolenia wokalistek, które śpiewają lepiej, czyściej, mają lepsze walory głosowe... Wymieniać można byłoby bez końca, bowiem Holiday (podobnie jak Armstrong) jest zaprzeczeniem klasycznego piękna w śpiewie. Jednak ona jest i nie przemija od kilkudziesięciu lat, a inne nadchodzą, zaśpiewają, i odchodzą. Pamięć po nich też. Pamięć o Holiday trwa.

Ta płyta ma też jedną niewątpliwą zaletę - nie gra na niej Oscar Peterson, a wyśmienity dla Holiday akompaniator - Jimmy Rowles. Składu dopełniają Harry "Sweets" Edison i Benny Carter. Jedynie żal, że nie gra tu Lester Young. Byłoby doskonale. Jest po prostu bardzo dobrze. Polecam. Ta muzyka to smutek, który może powodować uśmiech na twarzy

Billie Holiday - Music for Torching, Verve 527 445-2, 1955/95.
Recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl dnia 25.08.2004

poniedziałek, 18 maja 2015

Billie Holiday - Lady Day & Prez (diapazon.pl)

Przyznam, że ilekroć słucham takiej muzyki, tylekroć jestem wzruszony. Ile bym dał za podróż w czasie. Znaleźć się w jakimś zadymionym klubie, w którym na scenie występuje Billie Holiday, a przygrywa jej Lester Young! Mężczyźni w nienagannie skrojonych garniturach, kobiety we wspaniałych wieczorowych kreacjach... szampan, wino, whisky... chyba jestem nostalgiczny...

Nigdy nawet nie starałem się próbować kryć swej fascynacji Lady Day... Billie Holiday. Ja ją kocham, niezależnie od tego, czy śpiewa w swych najlepszych latach, czy też są to nagrania późniejsze, kiedy głos jej już nie dopisywał. Są inne. Są.... cudowne.

"Lady Day & Prez" jest oczywiście składanką. 24 utwory na niej zebrane prezentują nagrania wielkiej Lady Day z bodaj najwspanialszego okresu, początku lat 40., kiedy to utraciła już młodzieńczą witalność, nabrała delikatnego szlifu, patyny wręcz... zaś głównym jej akompaniatorem został nie kto inny, lecz bodaj najwybitniejszy tenorzysta tamtych lat i chyba jednak jeden z najwspanialszych saksofonistów wszech czasów - "Prez", czyli Lester Young.

Te nagrania są kwintesencją melancholijnego swingu. Dobór ich zaś przedni. Mamy tu zatem największe przeboje Holiday - "All of Me", "Me, Myself and I", "Mean to Me", "The Man I Love", czy "Let's Do It (Let's Fall In Love)". Zabrakło "God Bless The Child", czy "Strange Fruit", jednak w zamian możemy docenić swingowo-taneczne oblicze Smutnej Pani. Pewnym zaskoczeniem i dość rzadko prezentowanym utworem może być spopularyzowane przez Raya Charlesa "Georgia In My Mind", w jakże innym wykonaniu.

Nic już nie będę pisał. Po prostu słuchajcie, grajcie na prywatkach... To był jazz. Cudowny, wspaniały, niemal jedyny. Dodatkową zaletą winna być cena - nagrania wydawane przez Giant of Jazz nigdy nie należały do drogich.

Billie Holiday - Lady Day & Prez, Giants of Jazz, 53006, 1998.
Recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl dnia 8.07.2004 r.

Agneta Baumann - Sentimental Lady (diapazon.pl)

Jest takie młodzieżowe słowo: "przesmaczony". I takie mam wrażenie słuchając już któryś raz nowej płyty Agnety Baumann - "Sentimental Lady". Jest ona "przesmaczona". Wiem, sentymentalna pani ma swoje zwyczaje i potrzeby. Niemniej jednak, jazz zaproponowany przez nią nie przemawia do mnie. Przynajmniej w domowym zaciszu. Być może, gdybym słuchał tej muzyki w ekskluzywnej restauracji byłbym zachwycony. Dom jednak to co innego. Człowiek ma za dużo czasu by wsłuchać się w każdy niuans, w każdy dźwięk i szczegół interpretacji.

Agneta Baumann wybrała chyba najtrudniejszą z jazzowych sztuk - śpiewanie ballad. Nadto jeszcze dodatkowo utrudniła sobie życie, tzn. wykonanie, pozbawiając się kompletnego akompaniamentu. Tylko fortepian i kontrabas oraz w połowie utworów dodatkowo trąbka. To bardzo kameralny skład. Często implikuje też wykonanie - wyciszone, nastawione na szczegół... Są też mistrzowie takiego grania. Słuchając Baumann często zastanawiałem się, kto i jak śpiewał podobne utwory w zbliżonym składzie. To niepokojące, bowiem zwykle oznacza poszukiwanie jakiegoś wzorca, a to znaczy, że interpretacja nie jest satysfakcjonująca. Osobiście mam takie wzorce dwa: Chet Baker w triu z gitarą i basem, oraz Sarah Vaughan w takim samym składzie. Ośmielam się twierdzić, że jednak nawet nieco przereklamowana Diana Krall jest interpretacyjnie lepsza.

Jak powiedziałem, Baumann na tej płycie śpiewa ballady. Sposób ich wykonania przywodzi Peggy Lee. I być może tu jest klucz, do mojego marudzenia, albowiem za tą ostatnią wokalistką nie przepadam. Tak, czy owak, Baumann sili się na wykonanie nastawione przede wszystkim na słowo, na śpiew. Towarzyszące jej instrumenty, są w tle. I właśnie taka interpretacja nie przekonuje. Wprawdzie wokalistka dykcję ma taką, że można się z jej śpiewu uczyć języka angielskiego, jednak dla mnie to nazbyt mało. Nie znam innych jej nagrań, nie wiem zatem, czy też jej sposób śpiewania tu zaprezentowany jest manierą wokalną, czy też utwory te specjalnie w taki sposób wykonuje. W jaki? Dlaczego się czepiam? Otóż Baumann śpiewa wszystko bardzo wąską skalą. Wszelkie "górki" są zdecydowanie spłaszczone, tak jakby rejestr jej głosu tam nie sięgał. Wiem, z drugiej strony, że można w taki sposób śpiewać, chcąc osiągnąć pewne stonowanie, wyciszenie. Jeśli taki był zamiar wokalistki, to udało jej się aż z nadmiarem, albowiem muzyka przybrała wręcz senny wymiar. W przeciwieństwie też, do wspomnianych przeze mnie "wzorców absolutnych", balladowego, kameralnego smęciarstwa, Baumann nie nadała swym interpretacjom swingu. Niestety. Jego brak jest wręcz dotkliwy. Efekt ten pogłębia sposób nagrania z wyraźnie zaznaczonym pierwszym planem wokalnym i wycofanymi, wręcz sciszonymi pozostałymi instrumentami. Fortepian brzmi, jakby nagrywany był z mikrofonu znajdującego się w oddali od niego. Bas jest ledwie obserwowalny, a trąbka - wówczas gdy się odzywa - gra bardzo matowym brzmieniem. Do tego stopnia matowym, że raz po raz, zastanawiałem się, czy głośniki wysokotonowe nie zostały przepalone.

Jak już wspominałem, tym razem chęć przekazania "głębi interpretacyjnej" zabiła muzykę. Szkoda, bo muzyka to elegancka, Baumann dysponuje mimo wszystko miłym głosem, a kameralnego, wokalnego jazzu od czasu do czasu posłuchać lubię. Tylko, byleby nie przedobrzyć. Jak tym razem.

Agneta Baumann - Sentimental Lady, Touché Music, TMcCD 017, 2002
Recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl dnia 23.11.2002 r.

Dave Liebman - Ceremony

Albo się starzeję, albo... Stop. Tak, czy inaczej zdanie będzie prawdziwe. Podobnie jak prawdziwe są zdania: Dave Liebman niezasłużenie nie jest wystarczająco doceniony, nagrał w swoim życiu co najmniej kilka bardzo ciekawych płyt, jak i niewiele o nim, tak na prawdę, wiemy.
Wiemy, że był saksofonistą w zespołach Davisa pierwszej połowy lat 70 ubiegłego wieku. Wiemy, że był uważany za zapatrzonego w Coltrane'a. Wiemy... No właśnie. Teraz ręka w górę: ilu z nas przesłuchało przynajmniej kilka płyt firmowanych przez niego, pochodzących z różnych lat jego rozwoju. Jakoś lasu rąk nie widzę. Może to i lepiej, bowiem chciałbym Wam przedstawić nagranie - no nie powiem, że zjawiskowe - po prostu bardzo, ale to bardzo dobre.
W wielu swoich projektach, Liebman był kojarzony z muzyką fusion. W innych z akustycznym, niemalże nawiązaniem do cool. Kojarzycie go z muzyką kubańską? Przyznam, że pośród owych rąk wyciągniętych w górę w odpowiedzi na wcześniej postawione pytanie, mogła by się znaleźć i moja. Niemniej jednak Liebman i Kuba raczej mi się nie kojarzą.
"Ceremony" to płyta z udziałem muzyków kubańskich. To także nagranie, gdzie kubańskie rytmy mają dużo do powiedzenia. Właśnie: rytmy, a nie muzyka kubańska, z jej harmoniami, specyficzną śpiewnością i witalnością. Saz tu nie znajdziecie. Jest natomiast mnóstwo rytmu. Tego czarno-latynowskiego rytmu, gdzie niemal każdy Polak gubi się z podziałami. Gdzieś to jest etniczne do szpiku kości. Gdzieś odczuć można, że to muzyka grana przez osoby, które doskonale wiedzą co grają. Grają bowiem muzykę, w której się wychowali. Przeniknęli nią. Tym niemniej ta warstwa tego nagrania, to wyłącznie rytm. Gdzieś z dalekich Karaibów, z wysp i wysepek. Niemal jak jakiś obrzęd voodoo (bo nic innego do głowy mi nie przychodzi). Do tego Liebman. Swobodny, kompletnie z innych kręgów. Tym akurat blisko modlitewnemu żarowi improwizacji późnego Coltrane'a. Jednak Liebman, to Liebman - stary druh, który niczego już nie musi udowadniać. W szczególności tego, że jazz zna. Przesiąkł nim do szpiku kości. Potrafi improwizować, potrafi mówić do nas, do miłośników jazzu, tym językiem, który nam jest szczególnie bliski.
I bliską winna być nam ta muzyka. Żarliwa, uduchowiona, a z drugiej strony nie bardzo sięgająca do tzw. idiomu jazzu. Do mainstreamowych brzmień, które znane są nam do szpiku kości.
Gorąco polecam, zwłaszcza, że za dźwiękową doskonałość nagrania odpowiada Chesky Records.

Dave Liebman - Ceremony, Chesky Records JD 367, 2014

Eric Harland's Voyager - Vipassana

Niech Was nie zmylą tytuły utworów, które dla Polaka kojarzyć się mogą z językami hinduskimi. Muzyka zawarta na tej płycie nie zawiera żadnych odniesień do brzmień Wschodu. Potencjalny nabywca nie powinien się chyba również kierować nazwiskiem głównego sprawcy zawartych tu dźwięków. Głównego, bowiem użyczył swego imienia i nazwiska do firmowania grupy Voyager, która firmuje ten album.
Miłośnik jazzu, prawdopodobnie skojarzy Harlanda z nagrań choćby Dave Hollanda, ale występuje on przecież na olbrzymiej ilości już nagrań. Głównie skojarzyć go będziemy mogli ze współczesnym obliczem mainstreamu.
Z czym spotkamy się na Vipassanie? Cóż, najprościej ujmując z kolażem różnych utworów, różnych brzmień. Od hip-hopu, poprzez rockowe ballady, po ów właśnie mainstream. Płyta ma dwa wyróżniki: świetnego perkusistę, który bardzo ciekawie gra. Nic nowego. Harland zwykle gra świetnie. Drugim jest wszechobecny eklektyzm. Nic z niego nie wynika. Mniej więcej do połowy słuchania ziewnąłem naście razy. Nieciekawe kompozycje, nieciekawie kształtowane wypowiedzi poszczególnych artystów biorących udział w tej płycie. Leży?
No to dokopię jeszcze, bardziej ogólnie już.
Drzewiej bywało, że za autorskie projekty brali się ci, którzy chcieli coś powiedzieć. Mieli coś do powiedzenia i uczestnicząc w ramach jakichś innych projektów nie znajdywali tam wystarczająco dużo miejsca dla siebie. Być może artystyczna dusza Harlanda nie mieści się w ramach tych projektów, w których uczestniczył. Być może nie wystarczało mu być absolutnie doskonałym i niezbędnym elementem zespołów Hollanda, czy Lloyda. Być może... Niemniej jednak, kiedy już się zechce przedstawić swój autorski projekt, to - być może złudnie mi się wydaje - powinno się w ten projekt władować całą swoją duszę. Nie tylko niepospolite umiejętności. Kiedy tej pierwszej brakuje, wychodzi produkt, który zawiera materiał, z którego mogą się ewentualnie uczyć adepci klas kształcących gry na określonym instrumencie. W tym przypadku perkusji. Pozostali towarzysze Harlanda są po prostu bezpostaciowi. Mógłby te dźwięki zagrać dowolny muzyk. Ba, mógłby je zagrać nawet zaprogramowany komputer. Niczego nie stracilibyśmy. Wydaje mi się, że nie stracimy również, jeśli w miarę szybko o tej płycie zapomnimy, choć sama w sobie stanowi również przyczynek do oceny mariażu hip-hopu z jazzem. Ale to już na inną opowiastkę.

Eric Harland's Voyager - Vipassana, GSI Records, 2014

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Arthur Blythe - Focus (diapazon.pl)

Arthur Blythe obecnie jest jakby zapomniany, a przecież przez wiele lat uchodził za jednego z najciekawszych saksofonistów altowych. Do tej pory też niektórzy muzycy, jak choćby Tim Berne, bardzo go cenią. I nie wiadomo dlaczego obecnie nie należy do tych NAJ. Przecież na swoim koncie ma takie sukcesy jak choćby debiut dla Columbii "Lenox Avenue Breakdown" (notabene, co niezmiernie dziwne, nie wznowiony jak do tej pory w wersji CD).

Być może braku obecnych sukcesów należy upatrywać w odejściu od Wielkich Wytwórni. Być może jest to skutkiem komponowania muzyki, a przede wszystkim jej aranżowania w sposób będący niejako "na uboczu". Muzyka Blythe'a pozostaje przecież bardzo komunikatywna, a swobodne w swej formie improwizacje saksofonowe są łatwo przyswajalne i to dla niemal każdego, nawet nie wyrobionego słuchacza.

W czym zatem rzecz? Być może współczesny odbiorca pochopnie ocenia tę muzykę jako archaiczną. Blythe ma bowiem skłonność do zastępowania roli kontrabasu w swych zespołach tubą. Daje to posmak starych zespołów dixielandowych. Jednak jest to jedynie posmak. Muzyka Blythe'a pozostaje współczesną. Blythe ma talent do wspaniałych aranżacji, który szczególnie ujawnia się właśnie w tych jego zespołach, które grają w nietypowych składach.

Nie inaczej jest na tej płycie. Nagrana została w składzie stanowiącym kolejną wariację użycia przez Blythe'a tuby i marimby do kreacji jego muzyki. Składu dopełnia perkusista. Tym razem jednak rola wirtuoza tuby - Boba Stewarta - została jednak ograniczona jedynie do grania "podkładu". Nie udziela się on niemal solowo. Nieco więcej miejsca Blythe pozostawił Gust William Tsilisowi.

Muzyka tu zawarta przypomina nieco tę, której byliśmy świadkami na płycie "Hipnotism" czy "Night Song", w pewnym stopniu przypomina ona również poprzedni album Blythe'a dla Savantu - "Spirits In The Field" niemniej jednak nie jest już tak witalna.

Generalnie muzyka, która może się podobać. Amatorów gry Blythe'a nie trzeba do niej przekonywać, pozostałym, którzy jeszcze się z jego muzyką nie zapoznali można ją polecić jako dobry wstęp do podróży po świecie Arthura Blythe'a (wstęp, bowiem w dyskografii tego muzyka znaleźć można pozycje lepsze).

Arthur Blythe - Focus, Savant SCD 2044, 2002; recenzja po raz pierwszy ukazała się w diapazon.pl 19.08.2002 r.

czwartek, 23 kwietnia 2015

Michael Blake - Elevated (diapazon.pl)

Nowa płyta Michaela Blake'a ma ładną okładkę. Wiem, to rzecz gustu. Mnie się podoba. Nowa płyta Blake'a wydana została dla Knitting Factory - to też nowa rzecz, bowiem poprzednie wydawała niemiecka Intuition. Nowa płyta Blake'a nagrana jest jedynie w kwartecie - to również nowość, bowiem poprzednie realizacje zaaranżowane były na znacznie większe składy.

Być może było to uwielbienie większych zespołów wyniesione jeszcze z czasów Lounge Lizards. Nowa płyta Blake'a niesie nie tylko mniejszy skład, ale również nowych, choć nie znaczy, że nieznanych (z jednym małym wyjątkiem) muzyków: za fortepianem zasiada Frank Kimbrough, zaś bas to domena Bena Allisona - duet to znany i wielokrotnie współpracujący ze sobą w licznych projektach. Tym nieznanym (przynamniej dla mnie) muzykiem jest perkusista Mike Mazor. Tym razem zatem gra kwartet, choć Blake nie dał za wygraną i niektóre utwory zostały nagrane w kwintecie z Blake'iem grającym na dwu saksofonach. Płyta odczekała w pieleszach "Wytwórni Robótek Ręcznych" dwa lata zanim się ukazała, bo nagranie pochodzi jeszcze z roku 2000.

Jaka jest muzyka? Można powiedzieć przejrzysta. Spokojna. Miejscami nawet... taneczna, wszak "Addis Ababa" to tango, a groove'u nie można odmówić kilku innym utworom. Kimborough, choć w Polsce jak sądzę niedoceniany, jest wyśmienitym pianistą, potrafiącym zapewnić muzyce gęsty, choć na pewno bez żadnych ekstrawagancji i przestrzenny akompaniament. Allison - jak Allison. Jego gra nie zmienia się jak kameleon, rytmiczna, a zarazem melodyczna. Niezłe wrażenie robi też Mazor, potrafiący zmieniać swą stylistykę w zależności od potrzeb kompozycji.

Po którymś przesłuchaniu "Elevated" mam wrażenie, że - choć o wiele bardziej osadzona w jazzie środka - płyta jest jakby kontynuacją fake jazzu Lounge Lizards. Miejscami pojawia się podobny dystans, ironia, jakby Blake, grając nomen omen mainstram, mrużył do nas oko, mówiąc, a co... nie wolno?!

Michael Blake - Elevated, Knitting Factory KFW 304, 2002; recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl 20.07.2002 r.

Postaci jazzu: Thomas Chapin

(ur. 1957-03-09, Manchester, Connecticut, USA, zm. 1998-02-13, Providence, Rhode Island, USA)

multiinstrumentalista (saksofony: altowy, sopranowy, barytonowy; flety, instrumenty perkusyjne)


Muzyki uczył się w college'u w Rutgers i na Uniwersytecie Stanowym w New Jersey m.in. pod kierunkiem Kenny'ego Barrona i Paula Jeffrey'a, by następnie wstąpić w szeregi Hart College of Music in Connecticut, gdzie studiował pod kierunkiem Jackiego McLeana, od którego zresztą - jak się twierdzi - przejął jasny, otwarty ton altu.

Oprócz McLeana największy wpływ na grę Chapina miał Rahsaan Roland Kirk. Sam muzyk zresztą nie krył swego zafascynowania tym wielkim, ociemniałym saksofonistą. Na początku muzycznej kariery był członkiem dużych zespołów związanych ze swingową odmianą jazzu. Z orkiestra Lionela Hamptona związał się na pięć lat (1981-1986). Grał też w big bandzie Axela Zwingenbergera. Szczególną pozycję uzyskał u Hamptona, który nie tylko korzystał z nieprzeciętnych umiejętności improwizatorskich Chapina. Powierzył mu także pisanie aranży, a nawet uczynił go dyrektorem muzycznym swej orkiesty. Zapewne w czasach wspólnego grania w tym zespole Chapin nauczył się bigbandowej dyscypliny, która procentowała w późniejszym okresie. Swingowe granie u Hamptona nie w pełni odpowiadało jednak wrażliwości muzycznej Chapina, albowiem muzyka, którą grał w późniejszym okresie jest raczej odległa od głównego nurtu jazzu.

Po odejściu od Hamptona Chapin grał z Chico Hamiltonem, a także prowadził własne zespoły, m.in. free-jazzowo-metalowy Machine Gun (zbieżność nazwy z grupą Petera Brötzmanna przypadkowa) czy eksperymentalny Spirits Rebelilious. Był związany z klubem Michaela Dorfa "Knitting Factory", od jego powstania w 1986 r. Najważniejszym medium, w którym się wypowiadał stało się utworzone w roku 1989 trio z kontrabasistą Mario Pavonem i pierwotnie ze Stevem Johnsem na perkusji, a następnie z Mikiem Sarinem.

Zespół ten połączył w jednym tyglu emocjonalność swingu, złożoność improwizacyjną najlepszych dokonań free jazzu i energetyczność rodem z rocka. To ten zespół ukazał Chapina jako świetnego kompozytora, jeszcze lepszego alcistę (zwykle grywał na saksofonie altowym) i flecistę, z łatwo rozpoznawalnym brzmieniem obu tych instrumentów. Trio występowało także w poszerzonych składach m.in. o instrumenty dęte ("Insomnia") i smyczkowe ("Heywire"). Trudno nie odnotować, że z triem współpracował także John Zorn, choć na płycie ukazało się zaledwie jedno nagranie w takim kwartecie. Choć współpraca z Pavonem i Sarinem układała się dobrze aż do śmierci Chapina, to jednak wciąż poszukujący artysta ponownie, po latach bardziej awangardowego grania, sięgnął po jazz środka. Nagrał wówczas dwie bardzo dobrze ocenione płyty dla Arabesque Recordings.

Pomimo tego Chapin będzie jednak chyba już zawsze wiązany z nowojorską bohemą przełomu lat 80. i 90. ubiegłego wieku, z tzw. downtownem, choć muzyka, którą tworzył była jednoznacznie jazzowa i w zasadzie nie znajdzie się w niej śladów muzycznego eklektyzmu, tak popularnego w tym środowisku.

Był cenionym improwizatorem, kontynuatorem tradycji McLeana i Kinga, w którego grze splatała się bigbandowa dyscyplina z freejazzową swobodą. Oprócz gry w swych zespołach wystąpił w kilku grupach zaprzyjaźnionych muzyków, głównie z kręgu downtownu (sekstet i septet Mario Pavone oraz Ned Rothenberg's Double Band). Podobnie do innych twórców z tego kręgu wspierał też nowy japoński jazz (kwartet Misako Kano). Współtworzył też awangardowo-rockowe, raczej niż jazzowe, trio z Tomem Corą i Sammem Bennettem pod nazwą Undercover Collections Band. Oprócz nowoczesnego jazzu grał również bardziej bluesową muzykę z Gatemouth Brownem, czy muzykę należącą do łacińskiego kręgu kulturowego (z Alborada Latina, Flamenco Latina, Amenacer).

Zmarł w styczniu 1998 roku na białaczkę nie dopełniając swego dzieła. Mówiono o nim, że był jednym z najżarliwszych, najwspanialszych improwizatorów ostatniej dekady ubiegłego wieku. Wielu spośród krytyków zauważało początki tworzącego się nowego stylu gry na saksofonie, ale przede wszystkim na flecie. W obu przypadkach, oprócz jazzowej tradycji tych instrumentów, w sposobie gry Chapina słyszalna jest niemal rockowa ekspresja.

Za najważniejsze i najlepsze płyty w dyskografii uważane są "Sky Piece" z 1997 roku, a także płyty wydane przez Arabesque (choć będące poza głównym nurtem twórczości Chapina). Ze swej strony polecam płytę "Insomnia" z 1992 roku, nagraną przez trio Chapina poszerzone o kwintet instrumentów dętych blaszanych.

W jakiś czas po śmierci Chapina, z inspiracji Teresy Castillo-Chapin, powstała Akasha, Inc., organizacja non-profit, która ma się zajmować upowszechnianiem muzycznej spuścizny muzyka.

Oficjalna strona:

Dyskografia (płyty autorskie):

Radius (Muworks, 1984, reprint Akasha)
Third Force [live](Knitting Factory i Enemy, 1991, reprint Akasha)
Inversions (Muworks, 1992)
Anima (Knitting Factory, 1992, reprint Akasha)
Insomnia (Knitting Factory, 1992, reprint Akasha)
I've Got Your Number (Arabesque, 1993)
Menagerie Dreams (Knitting Factory, 1994, reprint Akasha)
You Don't Know Me (Arabesque, 1994)
Haywire (Knitting Factory, 1996, reprint Akasha)
Sky Piece (Knitting Factory, 1997, reprint Akasha)
Nightbird Song (Knitting Factory, 1999; zawiera nagrania z 1992 r., reprint Akasha)
Alive (Knitting Factory, 1999 - 8 płyt wydanych przez Knitting Factory + 1 niepublikowany koncert)
Live! on Tour at UC Davis, 1992 (Akasha; materiał 8 płyty z Alive uzupełniony jedną wideo realizacją z koncertu z 1995 r.)
The Ride (Playscape, 2006)

Pełna dyskografia artysty była niegdyś dostępna w diapazon.pl, jednakże skutkiem jego zamknięcia nie ma już do niej dostępu. Wszystkim osobom zainteresowanym jestem w stanie ją przesłać. Zupełnie inną kwestią jest udostępnienie tej dyskografii tutaj, co z czasem prawdopodobnie nastąpi.

Arthur Blythe - Night Song (diapazon.pl)

"Night Song" Blythe'a jest jakby kontynuacją słynnych jego zespołów w "dziwnych" składach, w których wykorzystywał często współbrzmienia takich instrumentów jak tuba z wiolonczelą.

Tutaj znów skład bardzo niejazzowy. W zasadzie całość muzyki spoczywa na jednym instrumencie melodycznym - saksofonie altowym lidera. Z rzadka jedynie odzywa się klarnet basowy "starego, dobrego znajomego" Chico Freemana, który przede wszystkim udziela się tu jako dodatkowy perkusjonista. W ten sposób obsada wszelkiej maści przeszkadzajek została zwiększona do czterech osób. Funkcje harmoniczno-melodyczne spoczywają jeszcze na dwu członkach zespołu - tubiście z pierwszego słynnego składu z tubą Bobie Stewarcie i wibrafoniście/marimbiście Gust Tsillisie (nota bene nie można zapominać, że zarówno wibrafon, jak i marimba to instrumenty perkusyjne).

Czyżby zatem Arthur Blythe's Percussion Band?. Niestety chyba tak. W muzyce dominują lekkie tematy grane przez Blythe'a rodem jakby z muzyki Kenny G. lub co weselszych produkcji Davida Sanborna. Wprawdzie brzmienie (samo brzmienie w czysto sonorystycznym znaczeniu) jest nawet i ciekawe, szczególnie, gdy dołącza na klarnecie basowym Freeman, ale to chyba zbyt mało, by muzyka ta ciekawiła za każdym razem, gdy się jej słucha. Lekkość, powabność stylu przekroczyła chyba pewne granice pomiędzy sztuką a produktem przemysłu muzycznego. Płyta jest w pewien sposób kontynuacją muzycznych poszukiwań, które ostatni swój etap znalazły w wydanej kilka ładnych już lat temu płycie "Hipmotism" (ENJA Winckelmann). Niestety obecny eksperyment (zwiększenie obsady instrumentów perkusyjnych oraz zredukowanie melodycznych) wszędzie tam, gdzie włączają się perkusjonalia nie należy chyba do nazbyt udanych.

Wystarczy porównać drugą część ścieżki czwartej - czyli utwór "Fulfillment" lub duet z Stewartem "Couse Of It All" - by zauważyć, że nachalność perkusistów muzyce nie służy, a wibrafon czy marimba dodatkowo rozmiękczają jeszcze brzmienie, czego wyśmienitym przykładem jest oprócz tytułowego utworu taneczna wersja "We See" Monka. Myślę, że największe "zasługi" poczynił tu Arto Tuncboyacian, szczelnie wypełniając wszelkie miejsca swym bogatym zestawem przeszkadzajek. Nie pierwsza to i nie ostatnia pewnie płyta, na której dominującą postacią staje się ten muzyk, nie pozostawiając w zasadzie nikomu innemu miejsca. I żeby nie było niedopowiedzeń - sam pomysł z polirytmicznymi strukturami, z rytmem nawiązującym do rozwiązań plemion afrykańskich ("Ransom" - nawiasem mówiąc chyba najlepszy spośród "perkusyjnych" numerów na płycie, "Contemplation") byłby pomysłem dobrym, wartym uwagi, gdyby nie jego wykonanie.

Myślę, że tym razem zamiłowanie Blythe do "dziwnych" składów instrumentalnych nie wyszło muzyce na dobre dając w efekcie zamiast wspaniałej uczty muzycznej ot taką relaksującą muzyczkę, której można w ogóle nie zauważyć przy jakimś innym zajęciu. Niestety chyba nie o to Blythe'owi chodziło.
Pozostaje natomiast jakość nagrania - jakość sama w sobie. Firma Clarity reklamująca się jako firma audiofilska w istocie potrafi w sposób doskonały nagrać materiał dźwiękowy.

Arthur Blythe - Night Song, Clarity Records, 1016, 1997; recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl, 14.05.2002 r.

Jim Black - AlasNoAxis (diapazon.pl)

Jim Black to postać znana na współczesnej scenie muzycznej. Postać ciesząca się zasłużonym uznaniem krytyki. Gra Blacka potrafiła nadać wielu projektom w składach, z góry niejako zdanych na porażkę, pulsu, który utrzymywał dramaturgię nagrania.

Groszkowa płyta wydana przez Wintera to pierwszy autorski projekt tego muzyka, Jest on liderem i kompozytorem wszystkich utworów. Na płycie współpracują z liderem nie mniej znany saksofonista i klarnecista Chris Speed i cieszący się dobrą renomą basista Skuli Sverrison, znany m.in. z nagrań z Chrisem Speedem. Jedynie gitarzysta - Hilmar Jensson - to postać dla mnie w ogóle nie znana. Skład ten, renoma muzyków i wydawnictwa przekonały mnie do zakupu tej płyty.

A skoro już przy wydawnictwie. Winter & Winter to wytwórnia płytowa, która postawiła sobie za cel artystyczne przedstawienie muzyki. Inne od powszechnie spotykanych w świecie. Już pierwszy rzut oka na okładkę świadczy o stylowej odrębności tego labela. I tu, w przeciwieństwie do wielu zachwycających się ekologiczną formą "pudełek" na CD, nie należę do jej zwolenników. Oczywiście można tworzyć odrębność stylową, wizje artystyczne itp. ale w przypadku, gdy celem przedstawienia jest muzyka, to jej oprawa musi mieć jeden cel - chronić nośnik, na którym jest podana. Pudełka Wintera po prostu rysują płyty, nie mówiąc już, że nieimpregnowana tektura, z jakiej są zrobione nie wróży długiego ich używania w estetycznym stanie.

Jednak nie pudełka, a muzyka ma być przedmiotem tej recenzji. Co się zaś tyczy tej materii - Stefan F. Winter także postawił na rzeczy dziwne, niedostępne w innych wytwórniach. Muzyka zawarta na płycie Blacka taką jest. Jest dziwna, nieklasyfikowalna i pomimo, że artysta ten kojarzony jest ze środowiskiem jazzowym - "Alasonaxis" na pewno do świata jazzu nie należy. I mniejsza o to ze światem jakiej muzyki może być kojarzona. Są tu elementy i rocka, i free improvu i muzyki współczesnej. Fajny konglomerat zwykle powodujący moje zainteresowanie i żywsze bicie serca w nadziei na dobrą muzyczną ucztę.

Niestety. Zainteresowanie nie towarzyszy słuchaniu tej płyty. I nie polega to na jej zrozumieniu. Wbiłem sobie mocno w głowę zdanie jednego z moich profesorów: "Przeczytaliście? To teraz przeczytajcie ze zrozumieniem." Stosując się do tej zasady nie odrzucam nigdy płyt, na których zawartość po pierwszym przesłuchaniu powoduje uniesienie brwi z jednoczesnym zapytaniem: o co tu w zasadzie chodzi? Problem z muzyką Blacka jest inny. Po wysłuchaniu tej płyty nie tylko nie pojawia się owo zapytanie. Jest jeszcze gorzej - już w trakcie słuchania płyty, kolejne dźwięki nie zachęcają do dalszego odtwarzania płyty; nie mówiąc już o powrocie do jej wysłuchania. Trudno. Jim Black stworzył nudną płytę, nie mającą w zasadzie żadnych wartości. Próżno tu szukać ciekawych podkładów rytmicznych, za które przecież Black jest tak ceniony. Próżno szukać ciekawych improwizacji, granych mocnym, "męskim" dźwiękiem, które tak lubię u Chrisa Speeda. Próżno szukać podskórnego zrytmizowania, które na innych płytach serwuje Skuli Sverrisson. W grze gitarzysty niczego nie szukałem - słuchałem go po raz pierwszy, ale niczym szczególnym się nie popisał. Jego gra jest taka jak płyta - nudna.

Można oczywiście doszukiwać się prób zaimplementowania muzyce rockowej minimalizmu. Można doszukiwać koncepcji serialnych. Ale... Muzyka, czy w ogóle sztuka winna - jak sądzę pozostawiać po sobie jakiś ślad. Ta tego nie czyni. A że jednak muzyka Blacka może się podobać, że może być ceniona jako niemal zjawisko - przeczytacie w recenzji Marka Romańskiego, którą tu i ówdzie znaleźć można. Ja poszukam innej płyty.

Jim Black - AlasNoAxis, Winter&Winter 910061-2, 2000; recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl 14.05.2002 r.

Patricia Barber - Verse (diapazon.pl)

Patricia Barber ma grono swoich zagorzałych fanów. Mnie, przyznam, ujęła dopiero ta płyta. Wprawdzie mam w swych zbiorach album koncertowy: "Companion" jednakże dość rzadko go słucham. Tej płyty będę słuchał często.

Pewnie nie powinienem też tak pisać, jednak niekiedy warto - jeśli ktoś polubił pierwsze płyty Cassandry Wilson dla Blue Note - powinien i polubić te nagrania. Dlaczego? Nie, o żadnym naśladownictwie nie można tu mówić. Barber to Barber. Jednak są na tej płycie klimaty, jak na przykład w utworze Lost In This Love, które kojarzą mi się z muzyką znaną z tamtych płyt. I tyle. Pewnie można znaleźć by tu jeszcze podobieństwa do Abbey Lincoln (tej znanej z lat 90.) jak np. w utworze Dansons La Gigue, czy Shirley Horn (utwór I Could Eat Your Words). Jednak wcale to źle o Baber nie świadczy. Myślę, też, że nie jest to nawet próba korzystania z dróg wypracowanych niegdyś przez, co tu dużo mówić, bardziej uznane piosenkarki, a co dopiero mówić o wzorowaniu się, czy jakimkolwiek naśladownictwie.

Wszystkie utwory wyszły spod pióra wokalistki i mają ten urok, który powoduje, że od płyty po prostu nie można się odczepić. Chodzi za słuchaczem i wciąż nawołuje: włącz mnie, słuchaj raz jeszcze. I dobrze. Każde następne przesłuchanie upewnia w wyjątkowości tego materiału, jak również pozwala odkryć w tych utworach, to, co przegapiło się przy poprzednim słuchaniu.

A jest tu doprawdy czego słuchać. Pomijając już same kompozycje bardzo podobają mi się aranże. Nie przesadzone, nawet gdy do głosu dochodzi sekcja smyczków, wprawdzie wykorzystana jedynie raz na całym albumie (utwór Clues), jednak pozostawiająca po sobie niesamowite wrażenie. Zaryzykowałbym nawet, że są to najinteligentniej użyte smyczki w całej wokalistyce jazzowej, jaką miałem okazję słuchać do tej pory, włączywszy wspaniałe nagrania Shirley Horn na płycie "Here's To Life". Genialny - to już niemal jak zwykle - jest oczywiście Dave Douglas. Jednak nie ma dwu zdań, zespół towarzyszący Barber jest po prostu wspaniały. I nie ma tu kogo wyróżniać, choć... chciałoby się Joeya Barona, który zagrał niekiedy w bardzo nieszablonowy, niezwykły w kontekście akompaniamentu wokalistom sposób, a jednak tak, że wydaje się, iż żadne inne granie nie pasowałoby tu.

Chciałoby się również wyróżnić jakieś utwory, ale jak tu wyróżniać cokolwiek, skoro od początku do końca płyta jest bardzo równa, co nie znaczy, że monotonna. Niemal każdy utwór ma swój charakterystyczny rys - jedyne co stanowi wspólny mianownik to śpiew Barber, nieco przygaszony, jakby od niechcenia, bardziej właściwy nawet dla "poezji śpiewanej" niż dla jazzu. Nie ma tu wokalistycznej ekwilibrystyki, śpiewu skatem - jeśli jakaś wokalistka i jej sposób śpiewu przychodzi mi na myśl w porównaniu, to chyba Helen Merrill, no i może nieco Shirley Horn. Choć z drugiej strony - czepiam się próbując porównać Barber do kogoś niemal na siłę. A ona, jakby w międzyczasie, stała się już doprawdy znaczącą osobowością współczesnej wokalistyki jazzowej.

A teraz - znacie już dobrze ten zwrot - co ja będę Was zamęczał pisaniem: posłuchajcie sami. To jedna z najlepszych płyt wokalnego jazzu tego roku.

Patricia Barber - Verse, Blue Note/Premonition 7243 5 39856 2, 2002; recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl 26.10.2002 r.

środa, 22 kwietnia 2015

Wheeler / Potter / Taylor / Holland - What Now? (diapazon.pl)

Muzycy kwartetu znają się jak łyse konie. Występowali ze sobą w przeróżnych składach. Chyba każdy już z każdym. Jeśli nawet nie, to Wheeler i Holland winni być ogniwem spajającym. To słychać.

Mimo że, o ile się nie mylę, skład, który nagrał tę płytę powstał właśnie przy jej okazji i raczej nie zagościł długo w jakichś trasach koncertowych (o ile one były), to muzyka zagrana przezeń stanowi niewątpliwy przykład wspaniałego, zespołowego zgrania. Zdaje się być to tym trudniejsze, że w przeciwieństwie do wielu innych, wybrał on formułę gry bez perkusji. Sam skład, jak również muzyka zawarta na płycie, przywodzą na myśl tradycję cool jazzu. Oczywiście nie jest to jazz rodem spod pióra Mulligana wraz z Bakerem. Niemniej jednak, mam właśnie takie wrażenie, że słuchając tych nagrań, wsłuchuję się we współczesną implementację cool.

Czy zatem muzyka ta gdzieś przestała istnieć w mrokach dziejów? Przecież tego typu nagrań pojawia się – mimo wszystko – wiele. Stanowią one dla mnie, podobnie jak różne trawestacje bopu, czy free jedynie upewnienie się w pewnej tezie, diagnozie, że "stare" gatunki jazzu, w rękach mistrzów są nadal aktualne.

"Co teraz?" pytają muzycy. Cóż, każdy z nich, w macierzystych formacjach daje własną odpowiedź. Razem, zdają się pytać co dalej i w sumie pozostawiają to pytanie bez odpowiedzi. Muzyka, zawarta na tej płycie jest niewątpliwie piękna. Cudnie nagrana. Bez trudu śledzić można każdy dźwięk, każdą, jakże czytelną frazę. Ale co u licha jasnego, dalej? Cóż, chyba zakłopotanie, w które wprowadza nas ten tytuł nie będzie łatwym drogowskazem. Ślepy zaułek, czy dalsze możliwości? Doszliśmy do wyeksploatowania stylistyki, czy też wskazane zostały dopiero jej perspektywy? Niełatwe to pytania, zwłaszcza, że przecież takiego, wyciszonego jazzu powstaje rok w rok mnóstwo. Warto zatem kroczyć w te strony?

Powiem tak. Pewne, na swój sposób "coolowe" nagrania wskazują, że możliwości są jeszcze wielkie. Inne jedynie potrafią utwierdzić w przekonaniu, że formuła wyczerpała się. W przypadku nagrań kwartetu pod wodzą Wheelera sam nie wiem co sądzić. W aspekcie zadanego w tytule płyty pytania, stwierdziłbym raczej, że muzycy nie starają się w ogóle na nie odpowiedzieć. Nawet dać tropów, którymi słuchacz może pójść, by samemu sobie odpowiedzi takiej udzielić. Z drugiej strony próżno się dopatrywać w tej muzyce jakichś słabych punktów. Świetne sola, głównie wszystkich muzyków z wyjątkiem Hollanda, któremu przyszło grać praktycznie wyłącznie akompaniament i dawać rytmiczne wsparcie, są jak balsam dla uszu. Kompozycje, choć nie niosą ze sobą żadnych dźwięków, fraz na dłużej pozostających w pamięci, również nie są złe. Zgranie, dialogi najwyższej próby. Zatem...?

Najkrócej powiedziałbym tak: zapomnijmy o retorycznym zapytaniu w tytule i rozkoszujmy się muzyką. Będzie lepiej. Płyta z gatunku tych wyróżniających się, której odbiór będzie zdecydowanie lepszy, gdy zapomnimy o zadanym przez autorów pytaniu.

Wheeler / Potter / Taylor / Holland - What Now?, CamJazz 7768-2, 2005; recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl 10.09.2009 r.

Jack DeJohnette - Made in Chicago

O tej płycie było już od jakiegoś czasu wiadomo. Szczęśliwcy, którzy byli na otwarciu Chicago Jazz Festival w 2013 r. z muzyką tego kwintetu gigantów już się zapoznali. Inni wyczekiwali na nią z niecierpliwością (zob.: ). W końcu jest.

Kiedy na scenie, czy w studio, pojawia się zespół złożony z samych Wielkich, szczególnie tych uznawanych za najbardziej kreatywnych, wielu miłośników jazzu chciałoby, aby ich muzyka wytyczyła jakieś nowe horyzonty, by pokazała coś, czego jeszcze nie było. Często nic z tych rzeczy i przez pryzmat własnych oczekiwań oceniamy taką płytę, czy koncert jako "dobry, no, ale...". Niestety wielu fanów jazzu popełnia ten sam błąd. Zamiast cieszyć się muzyką, ma wiecznie niespełnione oczekiwania. Chyba jeszcze w większym stopniu choroba ta dotyka krytyków jazzowych, którzy jeśli wybrzydzać nie będą, to się będą źle czuć. A już szczególnie, gdy można napisać, że "dobre, ale...". Ale nic nie wnosi, niczego nie ukazuje, niczego nie udowadnia... Takich twierdzeń jazzowi krytycy mają w swoich zbiorach copy&paste na potęgę. Bez sensu. Gdzieś przestaje się człowiek fascynować muzyką, przestaje jej słuchać dla zwykłej przyjemności, a jedynie oceniać chce przez pryzmat swoich, niezaspokojonych oczekiwań.

Zatem, wpisując się w ów bezsensowny światek napiszę od razu: nie łudźmy się, zawarta na tej płycie muzyka nie wyznacza żadnych nowych horyzontów. Prezentuje kawałek tortu, którego każdy z pięciu jej autorów kiedyś już dotknął. Ba, dotknięty został również pewien idiom chicagowskiego jazzu, tego który zdarzył się i zdarza od pierwszego rzutu muzyków związanych z AACM. Koniec. Tyle, że ja nie miałem wobec tej płyty żadnych oczekiwań. Po prostu niech się srebrna płytka kręci i niech gra muzyka. I zobaczymy, czy cieszyć będzie, czy nie. Czy będzie się chciało do niej wracać, czy nie.

I... i cieszy. Mnie cieszy. Przedstawia ten rodzaj muzycznego świata, gdzie mogę się skupić na całym jej przekazie, mogę sobie wyizolować jakiś jej fragment i słucham z przyjemnością. Być może dlatego, że przedstawiona tu muzyka jest po prostu... uczciwa? Pomimo lat, jakie upłynęły od wspólnego ich grywania, zachował się, czy też lepiej rzec, wytworzył między nimi jakiś rodzaj empatii, który potrafi wciągnąć w te dźwięki. I choć całość tej muzyki jest w sumie bardzo stonowana, to potrafi wciągnąć słuchacza do jakiejś emocjonalnej gry.

Z pewnych względów, pewnie będzie ona rozważana jako kandydatka do "płyty roku". Ja mam nadzieję, że pozostanie na dłużej.

Jack DeJohnette - Made in Chicago, ECM 2392, 2015

Willie Nelson - NPR's Piano Jazz (diapazon.pl)

Można się zastanawiać, czy w ogóle warto jest przedstawiać, recenzować wszelkiej maści bootlegi, czy po prostu nagrania pojawiające się w internecie. Te niepublikowane oczywiście. Można mieć do tego stosunek przez pryzmat rozpowszechniania informacji o łamaniu praw autorskich. Można, ale chyba jednak nie trzeba. Pamiętajmy bowiem, że szereg spośród tych nagrań jest dostępnych zupełnie legalnie do niekomercyjnego użytku.

Zawsze też w pamięci mam niejakiego Maksa Broda, który gdyby nie złamał postanowień testamentu Franza Kafki, twórczość tego ostatniego, ta najbardziej znacząca, w tym takie dzieła jak "Proces", "Zamek" i "Ameryka" w ogóle by się nie ukazały. Pozostawiam zatem tę kwestię etykom i wszechobecnym prawnikom od praw autorskich, sam zaś postanowiłem mimo wszystko przedstawić jedno z nagrań, które jest w sieci dostępne. Gdzie? Cóż, tu już nie będę ułatwiał zadania: szukajcie, a znajdziecie.

Otóż, dość przypadkiem wszedłem w posiadanie dziewięciu utworów, standardów jazzowych, zrealizowanych przez... Williego Nelsona z udziałem pianistki Marian McPartland i Jackiego Kinga wtórującego mistrzowi country na gitarze elektrycznej. Sam Nelson gra na gitarze akustycznej i śpiewa. Sesja została zrealizowana w roku 2001 i wyemitowana w roku 2002 w ramach NPR's Piano Jazz.

Cóż, można rzec, że podobna ciekawostka, jak np. śpiewacy operowi w nagraniach i aranżacjach jazzowych. Tylko, że... Willie Nelson mimo wszystko ów jazz czuje. Jego interpretacje są mi bardzo bliskie, albowiem śpiewając swym zdartym jak stara płyta głosem, nieśpiesznie, niemal jak kołysanki do snu, Nelson bliski jest śpiewowi Cheta Bakera. A tego ostatniego Pana bardzo lubię. Niekiedy wręcz można byłoby podejrzewać, że nagrania te pochodzą z jakiejś zapomnianej sesji tego ostatniego. Sam Nelson zatem świetnie odnajduje się w takiej, balladowo-jazzowej stylistyce i to zarówno wokalnie, jak i instrumentalnie, a standardy jak np. "All Of Me”, czy "Stardust", by przytoczyć pierwsze z brzegu, mogą dać dużo przyjemności amatorom wokalnego jazzu. O dziwo, o wiele więcej – przynajmniej mnie – niż osławione ostatnio i wnoszone na piedestał gwiazdki typu Buble. Towarzyszący (chyba) liderowi (choć tytuł sesji wydaje się lidera upatrywać w pianistce) muzycy doskonale akompaniują wokaliście. Całość mogę zatem ze spokojem polecić tym, przede wszystkim, którym wciąż brakuje nienachalnego swingu Bakera, wyszeptanych niemal piosenek, które trafiają wprost do serca.

Willie Nelson - NPR's Piano Jazz, bootleg

Recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl 18.09.2009 r.

wtorek, 21 kwietnia 2015

Jah Wobble & Evan Parker - Passage To Hades (diapazon.pl)

Gdyby ktoś wiedziony nazwiskiem Evana Parkera zabrał się za słuchanie tej płyty oczekując free improvu, free jazzu, czy czego tam jeszcze free, myślę, że nieźle by się... no właśnie - zawiódł? Chyba nie.

Muzyka to wprawdzie odległa od tego, z czym - przynajmniej mnie - kojarzy się angielski saksofonista, jednak na swój sposób wciągająca i piękna. No, może za dużo powiedziane "piękna".

I jakkolwiek w warstwie "dętej" Parker pozostaje Parkerem, a jego improwizacje tu zawarte z powodzeniem mogłyby stanowić część innej jego płyty, to jednak pierwsze wrażenie, jakie się narzuca podczas jej słuchania, to dubowo-transowy rytm tworzony przez Wobble'a wraz z Markiem Sandersem. Kiedy jednak pominiemy owe narzucające się rozwiązania rytmiczne, zaczniemy słuchać interakcji zachodzących między Parkerem i Clive Bellem, wówczas uwagę zwróci, że... no właśnie, że free przybierać może każdą formułę. Nawet dubową, rockową, czy jaką chcecie, lub nie, znaleźć na to etykietkę. Faktem jest, że owe "wolne" linie rozgrywane są w warstwie instrumentów dętych.

Wydaje mi się również, że muzyka grana przez obu reedmenów jest w dużej mierze zdeterminowana rytmem i nadaną przezeń formułą. Wiele tu elementów ciekawych, jak np. dialogi pomiędzy grającym na tenorze Parkerem, a Bellem grającym na dudach w utworze tytułowym. Wiele jest jednak - jeśli nie cała - muzyki, która przy dłuższym słuchaniu może po prostu nudzić swoją rytmiczną nachalnością.

Ja już tę płytę mam, teraz zatem ryzyko jej zakupu jest po Waszej stronie.

Jah Wobble & Evan Parker - Passage To Hades, 30 Hertz Records, 30HZCD14, 2001 r.

Recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl, 1.05.2004 r.

Charles Lloyd and Billy Higgins - Which Way Is East (diapazon.pl)

Płyta nagrana przez Lloyda i Higginsa w duecie przypomina mi inną produkcję ECM-u sprzed lat - album Dona Cherry'ego i Eda Blackwella "El Corazon". Niemal ten sam nastrój, podobna instrumentacja, podobne inspiracje i praktycznie ta sama koncepcja muzyczna.

Muzycy zapragnęli sięgnąć do źródeł muzyki jazzowej i zaprezentowali album, który w dużej mierze można byłoby określić, że przynosi muzykę w konwencji world music. Nie tylko użyte instrumentarium, ale przede wszystkim wspomniane już inspiracje muzyką, którą najszerzej określić można byłoby mianem afrykańskiej, powodują, że ten ponad dwu i pół godzinny album odbiera się jak etniczną podróż.

Wciąż zmieniające się instrumenty wykorzystywane przez muzyków powodują, że muzyka jest dość barwna i - mimo swego "programowego" charakteru - zróżnicowana. Stwierdzenie, że muzycy odwołują się do korzeni jazzu, nie oznacza, że materiał tu zawarty nie przynosi niemal czysto jazzowych utworów.

Charles Lloyd and Billy Higgins - Which Way Is East, ECM 1878/1879; 2004 r.

Recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl, 5.12.2004 r.

Dave Liebman Trio - Monk's Mood (diapazon.pl)

Piotr Iwicki na usenecie niedawno narzekał, że w jazzie nic się nie dzieje, że drepcze w miejscu, że... W zasadzie, że nie dzieje się w nim to, czego słuchający awangardy muzyki współczesnej Iwicki od jazzu się spodziewa.

Ufff... podziałało inspirująco, bo sam miałem tendencje do narzekania, a tak...? Gdy mam ochotę na jazz, na zwykły, normalny, jazz, który jednak coś zawsze wnosi do jego rozwoju - wówczas słucham Monka we współczesnych wykonaniach. Zabronić, czy też jedynie żądać od jazzmanów by grali wyłącznie swoje utwory jest czymś beznadziejnie głupim - to tak jakby zabronić pianistom grać Chopina. Przecież są wybitni instrumentaliści, którzy w zasadzie nie skomponowali żadnego utworu.

Do takich należy Dave Liebman. Grający niegdyś z Davisem, potem prowadzący jeden z najbardziej znanych kwintetów fusion, potem jeszcze flirtujący z pograniczem jazzu i muzyki współczesnej saksofonista - nie stworzył chyba ani jednaj kompozycji, która zapadłaby w pamięć. Od lat natomiast przedstawia standardy w nowych wersjach, a nawet według własnych przemyśleń ("Meditation's Coltrane'a"). Poświęcił już płyty Cole Porterowi, Davisowi, kilka Coltrane'owi - teraz przyszedł czas na Monka. Monk jest odkryciem lat 90., nie żeby się specjalnie krył we wcześniejszych latach, ale obecnie mamy chyba do czynienia z fascynacją jego twórczością. Może jest tak, że dopiero teraz do niej dojrzeliśmy jako swego rodzaju gremium. Monka jest zatem dużo, zarówno jego utworów, które pojawiają się w nowych wersjach, jak i muzyki, która do Monka nawiązuje.

Liebman poszedł tą pierwszą drogą - przedstawił Monka wg Liebmana. Otrzymaliśmy standardowy jak na Liebmana produkt, według mnie nie odbiegający od jego średniej, która od lat jest na wysokim poziomie. Nie jest to płyta, która zachwyca od pierwszego posłuchania, nie jest tu też wiele porywającej, ekstatycznej muzyki, jaką zawierają inne płyty nagrane w triu: saksofon - bas - perkusja. Daleko zatem tym nagraniom do porywającej świeżości Chapina, do energetyzujących nagrań Lovano, czy swobody Ornette'a Colemana ze Szwecji. Nie ma też złożoności "Paraphrase", ba - w dyskografii samego Liebmana znalazłbym płyty, które bardziej porywają (np. wspomniany album porterowski).

Pomimo tego płyta jest dobra. Ma co najmniej kilka cudownie urokliwych fragmentów, jak choćby otwierający ją duet Liebmana z Gomezem. Ciekawe jest również ukazanie Monka opartego o nowocześnie brzmiący rytm ("Teo"). Generalnie jednak płyta to dla amatorów albo Liebmana, albo saksofonu opartego o Coltrane'owski idiom. W tej eksploracji, zarówno na sopranie jak i na tenorze Liebman jest niezrównany. Owe analogie do Trane'a występują także i na płycie dla Monka, choć pewnie bardziej pamiętamy jak jego utwory grywał Rouse niż Coltrane i kojarzymy muzykę Monka właśnie z takim brzmieniem saksofonu, taką artykulacją.

Liebman pokazuje Monka w ujęciu tradycji trane'owskiej, granej przez Liebmana. Z notki Liebmana dołączonej do płyty wynika, że jest on zachwycony grą i technicznymi umiejętnościami Gomeza - przyznam, że albo sposób realizacji płyty, albo gra Gomeza, albo wreszcie sposób jej prezentacji przez mój sprzęt nie powoduje jakiegoś żwawszego bicia serca. Być może nawet i gra basisty jest w wysublimowany sposób wybitna, jednakże nie słychać tego. Być może jeszcze. I żeby nie było niedopowiedzeń - nic też jego grze nie mam do zarzucenia, jest bardzo dobra, ale jeśli w istocie jest wybitna, to w jakiś zupełnie nienarzucający się sposób.

W przeciwieństwie do wnoszących jakiś świeży powiew w rozumienie muzyki Davisa czy Coltrane'a poprzednich płyt Liebmana - Monk w ujęciu Liebmana nie jest odkrywczy. Muzyka jest zachowawcza, jedyne co ją broni to wyśmienite sola Liebmana - o płytach takich zwykłem mówić: dobra ale nie wybitna.

Dave Liebman Trio - Monk's Mood (Double–Time Records, DTRCD-154, 1999 r.)

Recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl, 6.05.2002 r.

Luca Aquino - OverDOORS

Lubię Doorsów. W ich muzyce było "to coś".
Włoski trębacz - Luca Aquino - najwyraźniej też ich lubi, albowiem nagrał właśnie płytę wpisującą się w olbrzymią ilość nagrań typu tribute, cover itp., jaką rok w rok otrzymujemy pod hasłem jazz. Tu raczej jazz rock, ale nie ma to żadnego znaczenia.
Nagrał i poległ. Wiem, że chciał te utwory w jakiś nowy sposób odczytać, a przynajmniej przedstawić. W istocie, sposób podania nagrań The Doors daleki jest od oryginału. I to w zasadzie jedyne, co ciekawe w tym nagraniu. Niestety zamiast czegoś, co ciekawe, wyszło coś, co po prostu nudne. Nowe aranżacje niczego do tych znanych od lat utworów nie wnoszą. Nawet traktując, je jako pretekst do własnych poszukiwań, trudno jest stwierdzić, że gdziekolwiek one zmierzają. Chyba, że na manowce. Niestety dużą rolę w takim odbiorze tej muzyki przeze mnie ma lider i spiritus movens całego przedsięwzięcia, którego gra na trąbce - przynajmniej w tych utworach - jest po prostu nieprzekonująca. W miarę jeszcze się broni "Light My Fire", ale jest to obrona na tle pozostałych nieciekawych interpretacji. W tym utworze możemy się doszukać jednak jakiejś dramaturgii. Jakiegoś pomysłu na przedstawienie "Light My Fire" w zupełnie inny, niecodzienny sposób. O całej reszcie, chcę jak najszybciej zapomnieć.

Luca Aquino - OverDOORS; Bonsai Music BON150401, 2015

sobota, 18 kwietnia 2015

Cassandra Wilson - Travellin' Miles (diapazon.pl)

Z jakiegoś niewytłumaczalnego dla mnie powodu, stosunkowo rzadko prezentujemy płyty wokalne. W zasadzie powinienem najbardziej dziwić się sobie, bowiem lubię przynajmniej jazz śpiewany przez kobiety.

No, nie wszystkie, dewiza "śpiewać każdy może" jest mi nieco odległa, a w przypadku śpiewających jazz twierdzę, że śpiewać go mogą nieliczni.

Nie ukrywam - w moim prywatnym rankingu (a któż go nie ma) - Cassandra Wilson zajmuje wysoce uprzywilejowaną pozycję. Tyle, że piękna Cassandra nie śpiewa już jazzu, są tu wprawdzie jego elementy, ale kudy tam, do jazzu. Nie zmienia to faktu, że niemal każdą jej płytę lubię i cenię.

Na "Traveling Miles" Wilson śpiewa muzykę wykonywaną niegdyś przez człowieka uznawanego przez wielu za najważniejszego jazzmana w dziejach tej muzyki - Milesa Davisa. Mamy tu zarówno jego kompozycje z tekstami Wilson, jak i utwory grane niegdyś przez Davisa, mamy też dwie kompozycje pieśniarki, poświęcone Milesowi. O ile nawet w takich utworach jak "Time After Time" spopularyzowanego niegdyś przez Cyndi Lauper, interpretacje Davisa dodawały jazzowego sznytu, tak interpretacje Wilson, nawet tak zdawałoby się jazzowych utworów jak "Blue In Green", czy "ESP" pozbawiają je jazzowego charakteru. Muzyka Wilson co najmniej od "Blue Light 'Till Down" więcej wspólnego ma z folkiem, bluesem niż jazzem. Mało prawdopodobne, by ci, którzy w wokalistyce jazzowej cenią najbardziej swing Elli Fitzgerald czy Sarah Vaughan zdecydowali się na posiadanie tych płyt w swojej kolekcji, choć i to niewykluczone, bo Cassandra nieodmiennie zachwyca pięknym głosem, a dobór kompozycji zawsze jest staranny, zaś robota aranżerska stoi na wysokim poziomie.

"Traveling Miles" jest zatem podróżą przez twórczość Davisa, przenicowaną do szpiku kości. Gdybym miał ją zaszufladkować, to pewnie znalazłaby się na półce folk. Z Davisa w tych nagraniach nie pozostało praktycznie nic. Pewnie, gdybym usłyszał te utwory nie wiedząc, że pochodzą one z repertuaru Davisa, nawet bym się tego nie domyślił. Chyba jednak ani wierność oryginałowi, ani nawet chęć dochowania jazzowemu idiomowi nawet przez głowę Wilson nie przeszły. I dobrze. Już w historii muzyki jazzowej mieliśmy mnóstwo zespołów "sounds-like" Davis. Pójście inną drogą może wyjść jedynie na dobre. I wyszło. Ciepły głos, "ciepłe" utwory, kojące i kołyszące rytmy. Ot płyta w sam raz na jesień, bo przez samo zaistnienie w ścianach pokoju, potrafi ogrzać.

Recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl, 2.11.2003

Cassandra Wilson - Live (diapazon.pl)

Nie ukrywam, iż Cassandra Wilson jest jedną z bardziej przeze mnie poważanych śpiewaczek jazzowych. Wprawdzie ostatnio jej śpiew ma więcej z folku niż jazzu, to jednak niegdyś wraz ze swoimi kolegami spod szyldu M'Base tworzyła sporo fermentu w zastanym obrazie wokalistyki jazzowej.

Ta, pochodząca z 1991 roku płyta, jest jedynym koncertowym zapisem poczynań Cassandry Wilson jaki znam. Jest to elektryczny skład, bardzo podobny do tego w którym powstało kilka jej płyt studyjnych: "After The Beginning Again" i "Dance To The Drums Again", a nawet "She Who Weeps", "Jumpworld" oraz "Days Aweigh", przy czym pianista James Weidman występuje jedynie na pierwszych dwu.

Wszystkie te płyty powstały na przełomie lat 80 i 90, w bardzo płodnym dla Cassandry okresie. W pewien sposób są one do siebie zbliżone; na wszystkich bowiem Cassandra realizuje zamysł jakiegoś współczesnego soul-jazzu z elementami tego wszystkiego co w muzyce czarnej współczesne z jednej strony, źródłowe z drugiej.

Są pośród tych płyt bradziej i mniej udane, są bardziej i mniej jazzowe. Osobiście najbardziej sobie cenię właśnie tę płytę koncertową. Jest to niemalże 70 minut pięknie zaśpiewanego i zagranego współczesnego jazzu najwyższej próby. Znakomita większość to tematy muzyków z kręgu M'Base, ale pomiędzy nimi są także dwa znane standardy: "'Round Midnight" i "Body And Soul", znane także z wersji studyjnych. Wg mnie te są lepsze, w pewien sposób dojrzalsze. Własne kompozycje są równie cenne. Przede wszystkim piękna, żywiołowa wersja "Don't Look Back", ale również M'Base'owy przebój "Desperate Move" czy "My Corner Of The Sky". Cassandra śpiewa bez żadnych kompleksów wobec wielkich śpiewaczek jazzu. Tworzy swoją muzykę, swoją pieśń. Najbliżej jej chyba do Billie Holiday. Gdzieś jest ta sama wspólna nuta smutku, którą osobiście w wokalistyce jazzowej lubię i cenię. Cassandra to jednak zupełnie inny głos: pełny, otwarty, swobodnie poruszający się po całej, dużej zresztą skali.

Towarzyszący jej muzycy znani są jako współorganizatorzy (choć nie współtwórcy) sceny M'Base z tamtych lat. Do mnie najbardziej przemawia pianistyka Weidmana, logiczna, czerpiąca z bogatych barw klawiatur gdy jest to uzasadnione akcją muzyczną, ale jednocześnie mocno osadzona w tym co Zawinul grywał z Canonnem jeszcze w latach 60. Naprawdę dobry współczesny jazz ponad podziałami (stylistycznymi).

I jeszcze jedno. Płytę mam jeszcze z czasów, gdy instrumentarium elektryczne w nagraniu jazzowym wywoływało u mnie reakcję alergiczną, po przesłuchaniu jednak okazuje się, iż jest to naprawdę wspaniała płyta.

Recenzja po raz pierwszy ukazała się w zamierzchłej przeszłości początku wieku, w diapazon.pl

Cassandra Wilson - Glamoured (diapazon.pl)

Na samym końcu płyty znajduje się urocza miniaturka - "Throw It Away" śpiewana niegdyś przez Abbey Lincoln i jej pióra, zresztą. To wykonanie jest kongenialne. Jedynie ciepły alt Cassandry i kontrabas Reginalda Veala. Rewelacja. Przepojona swingiem, bluesem, tęsknotą, cierpieniem ballada. Samo piękno.

A wcześniej? Gdyby nie to, że od lat 90. muzycy związani z jazzem zdecydowanym ruchem zaczerpnęli w końcu ze współczesnej muzyki popularnej, zestawem songów Dylana, Nelsona, Muddy'ego Watersa, Stinga byłbym nieźle zaskoczony. Nie jestem. Słucham. I przyznam, że z wielką przyjemnością.

Po prawdzie, usłyszawszy pierwszy raz tę płytę miałem ochotę napisać o niej garść gorzkich słów. Że Wilson od czasu kiedy związała się z Blue Note nie prezentuje nic nowego. Stworzyła swój folkowo-bluesowo-countrowo-jazzowy styl i jego wyłącznie kurczowo się trzyma, a kolejne płyty nie przynoszą niczego nowego oprócz nowych piosenek. Fakt. Komuś, kto poznał wcześniejsze dokonania pieśniarki dla tej wytwórni, "Glamoured" nie powinna przynieść żadnych nowych wzruszeń.

Jednak... Tak się nie dzieje. Myślę, że dobrze znam jej twórczość. Wszystkie płyty, gościnne występy na krążkach innych muzyków, koncerty... Niemniej jednak sięgnąwszy po nową płytę, stwierdzam, iż muzyka prezentowana przez Wilson, choć jakby znana, wciąż elektryzuje. Nieważne, czy jest to latynoskie wykonanie przepięknej ballady Stinga - "Fragile", czy ascetyczna ballada "Throw It Away", czy dylanowskie "Lay Lady Lay" - ja wciąż jestem pod urokiem Cassandry Wilson. Jej muzyce towarzyszy jakaś magia mieszanki wielu stylów. I dojrzałość tak muzycznej instrumentacji, jak może przede wszystkim cudownego głosu.

I choć z jednej strony "Glamoured" może być traktowany jako chyba najbardziej popowy z dotychczasowych jej albumów, dla mnie jest jednym z najdoskonalszych, jakie nagrała dla Blue Note. Przede wszystkim dlatego, że muzyka tu jest bardzo wyrównana a zarazem... żadne inne słowo nie przychodzi mi do głowy - przepiękna.

Polecam.

Recenzja po raz pierwszy ukazała się w diapazon.pl, 14.08.2004

Cassandra Wilson - Blue Skies (diapazon.pl)

Właśnie ukazała się nowa płyta Cassandry Wilson z repertuarem Billie Holiday i będąca hołdem młodszej artystki dla jednej z największych śpiewaczek w historii jazzu. Płyta nosi tytuł Coming Forth by Day i zanim pojawi się jej recenzja mojego autorstwa, to chciałbym przybliżyć starsze moje dokonania na temat Cassandry Wilson. Zaczynam od płyty, która wówczas, gdy ją po raz pierwszy słuchałem, pod koniec lat 90 ubiegłego wieku, zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie. Aż się nie chce wierzyć, że od jej nagrania upłynęło już niemal 30 lat.

Ta płyta, była miłością od pierwszego wejrzenia. Piękna kobieta, zmysłowy głos i niemal erotyczne interpretacje znanych mi standardów. Czy mężczyzna może chcieć więcej? Może, ale raczej nie od nagrań płytowych. Od "Blue Skies" przed laty zaczęła się natomiast moja przygoda z panią Cassandrą.

Wówczas jeszcze nie wiedziałem jak wyjątkową jest ta płyta w jej karierze. Owszem, kojarzyłem, że pojawiała się w kręgu M-base'owym, jednak nie znałem jej ani wcześniejszych, ani późniejszych nagrań. Zawierająca zestaw dziesięciu standardów "Blue Skies", była jak obłęd. Chodziła za mną, jak dziś "Pedros" za Machalicą. Wszędzie.

Teraz po latach, częstego słuchania zdecydowanie odmiennej muzyki od prezentowanej na tej płycie, poznawszy już chyba wszystko, co Wilson pod własnym nazwiskiem nagrała, a także część nagrań gdzie głosu swego udzielała gościnnie, w dalszym ciągu z wielką przyjemnością powracam do tych nagrań. Może już nie czuję oddechu tej muzyki na moich plecach, jednak kiedy zaczynają się pierwsze dźwięki "Shall We Dance" niemal mam ochotę zatańczyć. Najlepiej z piękną panią wokalistką, a skoro to nie dane... Niech wystarczy mi jej głos i wyobraźnia...

Dziesięć utworów, które zaśpiewała Cassandra Wilson to standardy, zwykle w wolnych, co najwyżej średnich tempach. Zagrane przez skład mieszany: dwie panie, to oprócz liderki, jeszcze perkusistka Terri Lyne Carrington, dwaj panowie - to pianista Mulgrew Miller oraz basista Lonnie Plaxico. I cóż można o tych interpretacjach powiedzieć? Kolejne? Jeszcze jeden raz odśpiewane standardy? "Odśpiewane" - nie. Zaśpiewane, zinterpretowane - tak. I choć Wilson nie sili się na jakieś zupełnie nowe ich odczytanie, jej głos bez reszty zawładnął tymi wykonaniami. I swing, którego tu sporo, i którego - znawcy Wilson - w zasadzie w tak czystej postaci od niej spodziewać by się nie powinni.

Wspaniała, zmysłowa płyta... Przestaję pisać. Daję się pochłonąć głosowi Cassandry Wilson i jej zespołowi. To znacznie przyjemniejsze...

Recenzja ukazała się po raz pierwszy w magazynie diapazon.pl 21.12.2003 r.

Festiwal Starzy i Młodzi, czyli Jazz w Krakowie 2015

Dzisiejszym koncertem o 20.00 w sali Opery Krakowskiej rozpocznie się tegoroczna edycja Festiwalu Starzy i Młodzi, czyli Jazz w Krakowie. Festiwal potrwa do 30.04.2015 r. i złoży się nań kilka koncertów. Zakończy go Międzynarodowy Dzień Jazzu pod patronatem UNESCO (którego programu jeszcze nie znam).
Program prezentuje się następująco:

18.04., godz. 20.00, Opera Krakowska, ul. Lubicz 48 - David Sanborn Electric Band (David Sanborn - sax, Ricky Peterson - kbds, Nicky Moroch - g, Andre Berry - b, Chris Coleman - dr)

24.04., godz. 20.00, Radio Kraków, al. J. Słowackiego 22 - Dave Douglas High Risk Electric Group (Dave Douglas - tp, Shigeto - electronics, Jonathan Maron - b, Mark Guiliana - dr)

25.04, godz. 20.00, Scena "Sztuka", ul. św. Jana 6 - Piotr Wojtasik "Feel Free" (Piotr Wojtasik - tp, Sylwester Ostrowski - ts, Bobby Few - p, Joris Teepe - db, John Betsch - dr)

26.04, godz. 20.00, Scena "Sztuka", ul. św. Jana 6 - Adam Pierończyk Migratory Poets feat. Anthony Joseph (Adam Pieronczyk - ss, ts,
Anthony Joseph - voice, poetry, John B. Arnold - perc, dr, Adam Kowalewski - db, Nelson Veras - g) - premiera płyty "Migratory Poets"; po koncercie jam session

27.04, godz. 20.00, Scena "Sztuka", ul. św. Jana 6 - "MŁODA SCENA JAZZOWA" PeGaPoFo (Sławek Pezda - sax, Mateusz Gawęda - p, Piotr Południak - b, Dawid Fortuna - dr) - premiera płyty "Świeżość"; po koncercie jam session

28.04, godz. 20.00, Scena "Sztuka", ul. św. Jana 6 - "MŁODA SCENA JAZZOWA" NSI Quartet (Cyprian Baszyński - tp, Bartek Prucnal - sax, Max Mucha - b, Dawid Fortuna - dr); po koncercie jam session

30.04, MIĘDZYNARODOWY DZIEŃ JAZZU pod patronatem UNESCO

Więcej:

środa, 8 kwietnia 2015

100 lat Lady Day

Jedna z niewielu, największych... gdyby żyła, skończyłaby 100 lat. Miałem ochotę napisać o niej tekst. Tyle jednak się pojawi... Niech zatem przemówi jej historia:

czwartek, 26 marca 2015

Long Live Cecil Taylor!

Wszystko wskazuje na to, że jeden z najbardziej cenionych przeze mnie muzyków i kompozytorów wszedł właśnie w swój 87 rok życia. Nie będę roztaczać peanów na jego cześć. Wystarczy. Namawiam natomiast do oglądnięcia filmu.