środa, 22 kwietnia 2015

Jack DeJohnette - Made in Chicago

O tej płycie było już od jakiegoś czasu wiadomo. Szczęśliwcy, którzy byli na otwarciu Chicago Jazz Festival w 2013 r. z muzyką tego kwintetu gigantów już się zapoznali. Inni wyczekiwali na nią z niecierpliwością (zob.: ). W końcu jest.

Kiedy na scenie, czy w studio, pojawia się zespół złożony z samych Wielkich, szczególnie tych uznawanych za najbardziej kreatywnych, wielu miłośników jazzu chciałoby, aby ich muzyka wytyczyła jakieś nowe horyzonty, by pokazała coś, czego jeszcze nie było. Często nic z tych rzeczy i przez pryzmat własnych oczekiwań oceniamy taką płytę, czy koncert jako "dobry, no, ale...". Niestety wielu fanów jazzu popełnia ten sam błąd. Zamiast cieszyć się muzyką, ma wiecznie niespełnione oczekiwania. Chyba jeszcze w większym stopniu choroba ta dotyka krytyków jazzowych, którzy jeśli wybrzydzać nie będą, to się będą źle czuć. A już szczególnie, gdy można napisać, że "dobre, ale...". Ale nic nie wnosi, niczego nie ukazuje, niczego nie udowadnia... Takich twierdzeń jazzowi krytycy mają w swoich zbiorach copy&paste na potęgę. Bez sensu. Gdzieś przestaje się człowiek fascynować muzyką, przestaje jej słuchać dla zwykłej przyjemności, a jedynie oceniać chce przez pryzmat swoich, niezaspokojonych oczekiwań.

Zatem, wpisując się w ów bezsensowny światek napiszę od razu: nie łudźmy się, zawarta na tej płycie muzyka nie wyznacza żadnych nowych horyzontów. Prezentuje kawałek tortu, którego każdy z pięciu jej autorów kiedyś już dotknął. Ba, dotknięty został również pewien idiom chicagowskiego jazzu, tego który zdarzył się i zdarza od pierwszego rzutu muzyków związanych z AACM. Koniec. Tyle, że ja nie miałem wobec tej płyty żadnych oczekiwań. Po prostu niech się srebrna płytka kręci i niech gra muzyka. I zobaczymy, czy cieszyć będzie, czy nie. Czy będzie się chciało do niej wracać, czy nie.

I... i cieszy. Mnie cieszy. Przedstawia ten rodzaj muzycznego świata, gdzie mogę się skupić na całym jej przekazie, mogę sobie wyizolować jakiś jej fragment i słucham z przyjemnością. Być może dlatego, że przedstawiona tu muzyka jest po prostu... uczciwa? Pomimo lat, jakie upłynęły od wspólnego ich grywania, zachował się, czy też lepiej rzec, wytworzył między nimi jakiś rodzaj empatii, który potrafi wciągnąć w te dźwięki. I choć całość tej muzyki jest w sumie bardzo stonowana, to potrafi wciągnąć słuchacza do jakiejś emocjonalnej gry.

Z pewnych względów, pewnie będzie ona rozważana jako kandydatka do "płyty roku". Ja mam nadzieję, że pozostanie na dłużej.

Jack DeJohnette - Made in Chicago, ECM 2392, 2015

Brak komentarzy: