środa, 28 kwietnia 2010

Anthony Braxton - William Parker - Milford Graves - Beyond Quantum

Absolutnie niesamowita! Czy można powiedzieć coś więcej? W studio Billa Laswella spotkali się Anthony Braxton, William Parker i Milford Graves. Ponoć po raz pierwszy razem. Przynajmniej ten ostatni nigdy z pozostałymi nie grał. Sesja marzenie! Pierwszy raz. Kompletna improwizacja. I wspaniały album. Wydał Tzadik. Chyba się ponownie zacznę przekonywać do tej wytwórni.

Anthony Braxton kiedyś stwiedził, że nie gra free jazzu. Ot, chyba raz w życiu nagrał taką płytę. Nie interesuje go ta muzyka, bo tworzy własną. To, że niekiedy jego twórczość brzmiała jak free jest przypadkiem, a nie twórczym założeniem wykonania.

Może. Nie będę wnikał w szczegóły. Większość muzyki Braxtona w istocie w jakiś sposób jest organizowana. W części przynajmniej zapisana, choć lepiej powiedzieć by było zamalowana, jeśli zna się jego partytury.

Tym razem jest to jednak free. Kochani i to jakie free! Żywe, z werwą, z niesamowitą energią. Aż dziw, że grają to panowie tak doświadczeni, w takim wieku. Przecież tego typu energię winni z siebie wykrzesać kompletni małolaci. Nie tyle nawet ich synowie, co ich dzieci. Przecież taka energia jest właściwa dla młodzieży, dla młodzieńczego stylu życia. Dla młodzieńczego spojrzenia na świat. Aż chce się żyć. Chce się ogłosić światu: oto tu jestem.

Widać młodzieńcza werwa dostępna jest również statecznym weteranom. Doświadczonym muzykom, świadomym tego co było, co jest i poniekąd pewnie co będzie. Tego ostatniego tu niewiele, jednakże gdyby tak miał wyglądać free jazz przyszłości, to czapki z głów! Wielokroć mówiłem: free można grać w różnym wieku i w różny sposób. Niemniej jednak free jest muzyką dostępną przede wszystkim doświadczonym muzykom. To obecne free jest wyrazem nie braku jakichkolwiek reguł i założeń. To free jest wyrazem z jednej strony doświadczenia, z drugiej świadomości. A te atrybuty są pochodną wielu lat bycia na scenie. Trzem panom udało się zagrać w sposób cudowny. Żywiołowy. Przykuwający uwagę. Hipnotyczny. Świadomy.

Mam jedyne zastrzeżenie. Ta sesja mogłaby trwać i trwać. Nie tylko 63 minuty zawarte na materiale Tzadika, ale o wiele, wiele dłużej. Mogłaby się po prostu nie kończyć.

Genialna płyta i genialne doświadczenie jakie jest nam dane jej słuchając.

Zatem... Panie i Panowie - nie pierwszy to już raz, przed tymi Nazwiskami - czapki z głów. To jest po prostu rewelacja.

wtorek, 27 kwietnia 2010

Andy Summers & John Etheridge - Nowy Jork 11.03.1994 r.

Przyznam, że się takiego nagrania nie spodziewałem. Ba, do niedawna nawet nie wiedziałem o jego istnieniu. W zasadzie, to do dzisiaj nie wiem, bowiem jego... nie ma. Przed kilku dniami wpadł mi w ręce koncert firmowany przez dwu panów: Andy Summersa, pewnie szerzej znanego młodszym, a szczególnie starszym rockfanom z udziału w The Police oraz Johna Etheridge'a pewnie szerzej nie znanego już nikomu, a niegdyś członka Soft Machine.

Ta ostatnia, to ikona brytyjskiej fali jazz rocka przełomu lat 1960/70'. Do tej pory gdzieś tam trwa spór o to, czy palmę pierwszeństwa w "wynalezieniu" tego nurtu należy - jak zwykle, albowiem Wielkim Artystą był - oddać Milesowi Davisowi, czy też brytyjskiej, tzw. scenie Canterburry, do której należał m.in. Soft Machina. Guzik mnie to szczerze obchodzi. Jedni i drudzy byli na owe czasy, podobnie jak ci "trzeci" tu niewymienieni twórcami ożywczego wówczas nurtu jazz rocka. Wówczas, z końcem lat 1960' był to nurt świeży, twórczy, łamiący zasady i konwenanse. Dopiero potem, im później tym gorzej, uwiądł w meandrach absolutnej muzycznej popłuczyny. Plastikowe brzmienia, powtrzalne zagrywki, samo narzucające się aranżacje, przewidywalność nie tylko następnego dźwięku, ale wręcz następnych płyt, koncertów, czy tzw. "dokonań".

Wróćmy do rzeczy, czyli do muzyki, która połączyła obu Panów. Przyznam, że nie śledząc ich artystycznych karier do chwili poznania koncertu z Nowego Jorku z 11.03.1994 r. kompletnie nie byłem świadom, że ich duet wydał płytę Invisible Threads (wydana 3 razy: w 1993 r. na World Records oraz Mesa i wznowiona w 2002 r. na Favored Nations Records). Dopiero później przyszła refleksja, że przecież Andy Summers już w czasach gry z The Police był dość niepokorną duszą nagrywając płyty z Robertem Frippem, potem m.in. rzucając się na otwarte wody muzyki Theloniousa Monka i Charlesa Mingusa, współpracując (na jego aurorskich płytach) z takimi muzykami jak Herbie Hancock, Bill Evans, Mark Isham, Ginger Baker... Eksplorując muzykę od rytmów ethno (m.in. płyta z muzyką brazylijską), poprzez wspomniane eksperymenty z jazzem, a na roku, w tym - dość eksperymentalnym - skończywszy. Niemniej jednak muzyka z tego nowojorskiego koncertu dość mnie zaskoczyła. Otóż dwu gitarzystów grających w przeważającej mierze (przynajmniej jeśli z dźwięku mp3 domyślić się można) gitarach elektrycznych zagrało tak znane utwory jak Silver Sadie Horace Silvera, 1+2 Blues Larry innego wielkiego gitarzysty, Larry Coryella, Good-bye Pork Pie Hat Charlesa Mingusa, Nuages Django Reinhardta, Resolution Johna Coltrane'a, a na Message in a Bottle Polce skończywszy.

Generalnie ich gra wpisuje się w tradycję wyrosłą z gry Reinhardta właśnie. Swnigująca ekwilibrystyka gitar. Milutkie uchu dźwięki. Przedziwna wersja wspomnianego przeboju The Police. Klasyczne niemal wersje standardów Silvera czy Mingusa. Podobać się może, choć pewnie nie zachwyca, bo tego typu gry jest dość sporo.

Co ciekawe materiał dostępny w internecie zawiera chyba dwa koncerty dane tego samego dnia, zawierające ten sam materiał dźwiękowy. Można zatem porównać w jaki sposób improwizują muzycy niekoniecznie związani z tego typu stylem muzyki.

Miłe, choć bez większych wzruszeń. Na pewno znajdzie swoich fanów zachwycających się Reinhardtem, czy sławnym Friday Night in San Francisco. Mimo wszystko na pewno warto posłuchać.

Joe Morris - Wildlife

Lubię takie nagrania. Trio. Saksofon, bas i perkusja. Tutaj bas obsługuje gitarzysta (przynajmniej drzewiej tak bywało, bo ostatnio często pogrywa na największym strunowcu).

Co niby lubię? Otóż nagranie to, kolejne, jakie znam zaliczam do tych, w których genialnie spotyka się tradycja ze współczesnością. Praktycznie wcale mi nie znany Petr Cancura pogrywa sobie na saksofonach tak, jak wielcy mistrzowie lat minionych. Z drugiej strony trudno mu odmówić jakiegoś miłego uchu powiewu świeżości. Świeżość, albo inaczej - inność - słyszę w grze Joe Morrisa, który grywając na kontrabasie transponuje jakby swoje spojrzenie na grę na gitarze na kontrabas. A że jest to widzenie nietuzinkowe, każdemu, kto zapoznał się z jego grą nie muszę powtarzać. Zupełnie swoiste dźwięki, zupełnie odmienne spojrzenie na to jak gitara w jazzie winna brzmieć. Aha, gitara? No, fakt - kontrabas również. Składu uzupełnia świetny, energiczny i pomysłowy jak zwykle Luther Gray.

Czego oczekiwać po Wildlife? Cóż, nie powiem, by było to dzikie życie. Jest natomiast życie free. Free skłaniający się ku przeszłości, ku latom 1960', ale free, który i dziś jest wolny. Swobodny. Roztańczony niemal saksofonem. Prawie rozswingowany sekcją. Tyle, że jest to wiele lat później od swych pierwszych wzlotów i upadków. Świetna muzyka na którą składają się jedynie 4 utwory, które aż proszą się usłyszeć w wersji koncertowej. Pokrzyczeć, pogwizdać, dać ujść swej niewypowiedzianej aprobacie po granice tchu. Wpuścić się w ten trans. W absolutny swing muzyki free.

Jak dla mnie wspaniałe granie. Polecam.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Joe Lovano - muzyk zapomniany?

Jako żem człowiek już stary i z siwą brodą, nadto niedowidzący jakby nieco, to pamiętam. O różnych rzeczach. Między innymi pamięć mam na tyle dobrą, że pamiętam czasy, kiedy to Joe Lovano był niemal w każdej notce dotyczącej jazzu. Kiedy to było? Tego już nie pamiętam, jakieś 20 lat temu. Od tego czasu zmieniło się co nieco i miejsce Joe Lovano zajęli w periodykach inni muzycy. Joe Lovano poszedł w odstawkę. Wprawdzie tu i ówdzie, raz na jakiś czas, kiedy recenzent jakiś otrzyma płytę tego muzyka do napisania o niej kilku słów, pojawia się ponownie jego nazwisko, jednakże tego już i entuzjazmu, jak i - nazwijmy to - poklasku co przed laty, Lovano już nie ma. Można odnieść wrażenie, że muzyk to obecnie jest jakby zapoznany.

Szkoda.

Wydaje mi się, że sam "zainteresowany" skazał się na tego typu banicję. Otóż jak zamiast - jak przystało na saksofonistę o niemal swingowym tonie - grać ze Scofieldem (wybaczone), czy tworzyć w swoim kwartecie po bożemu, Lovano poruszać się zaczął po stylistykach tyleż różnych, co niespotykanych. Ot, tu nagrał płytę ze smyczkami poświąconą Sinatrze, tu odtworzył atmosferę dużych zespołów lat 1940', tu zagrał z jeszcze kimś innym, a na otarcie łez z Hankiem Jonesem, by mainstreamowi ortodoksi dostali coś dla nich jak znalazł.

Lovano to jednak dusza niepokorna. Muzyk pełną gębą, który gra to co chce, jak chce i kiedy chce. Wybaczam mu nawet, że podgrywał swojej żonie. Cóż, żony trzeba wspierać.

Niemniej jednak, kiedy otrzymuję do łapy takie nagranie, jako to z Toronto z 2004 r. opada mi szczęka gdzieś do samej ziemi i wsłuchuję się, wsłuchuję w każdy dźwięk.

Próżno będziecie szukać tego nagrania. Gdzieś w internecie być może znajdziecie, zatem śpieszę donieść, że poniższe słowa poświęcę koncertowi, jaki dał Joe Lovano w The Berkeley Church. Niestety dokładnej daty nie podam, bo jej nie znam.

Tym razem, na scenę wyszedł Joe Lovano oraz... Joe Lovano. Z jednej strony grający na saksofonach, z drugiej na gongach. I przepiękna akustyka The Berkeley Church. Muzyka to z jednej strony swobodna, z drugiej wyciszona. Bez zgiełku i niespieszna. Piękna w swej złożoności i prostocie zarazem. Pominę owe gongowe brzmienia, choć - nie powiem - urozmaicają muzyką niekiedy. Solowe popisy Lovano są absolutnie najwyższej próby. Próżno tu wprawdzie szukać jakichś dźwięków, które miałyby rozsadzić naszą estetykę, zmienić postrzeganie jazzu, czy muzyki w ogólności. Zamiast tego otrzymamy to, co zawsze u niego ceniłem. Absolutną świadomość jazzowej tradycji ze źdźbłem nowoczesności. Tu, podane w najbardziej intymnej wypowiedzi na jaką stać saksofonistę. Absolutnie solo (oczywiście nie licząc zagranych przez siebie dźwięków gongów). Piękna to i - w sumie - dość smutna muzyka. Bez udziwnień, bez krzyku. Muzyka muzyka jakby pogodzonego ze sobą, stanowiącego liryczną wypowiedź o jego miejscu, które w otaczającym go świecie zajął.

Jeśli kiedykolwiek zechcecie się wyciszyć przy muzyce, a niekoniecznie będzie to miało być jakieś plaplane fortepianowe trio, to posłuchajcie tych dźwięków. Myślę, że warto.

Ktoś gdzieś słyszał, że będzie tu tylko o jazzie?

Nie będzie. Tym razem o... artystce imieniem Katarzyna. Lepiej znana jako Kayah.

Otóż nasza piękna Kasia nagrała płytę. Chyba najdziwniejszą w swej karierze. Z kwartetem smyczkowym. Znanym i cenionym, a jakże! Ba, ponoć sam pomysł wyszedł od owego kwartetu. Królewskiego według samych muzyków, skoro nazywa się Royal Quatett.

Przyznam, że kupiłem tę płytę z jednego powodu. Przypomniały mi się bowiem nagrania Kronos Quartet, zespołu, który niezmiernie cenię. Moze zatem...

Cóż. Kronos Quartetu tu nie mam. Mam natomiast niezwykle osobistą płytę Kayah z Royal Quartett. Świetne aranże, dobrze dobrany repertuar, głównie znany z uprzednich nagrań Kayah. Teraz w zupełnie odmienionych wykonaniach. Pop to nie jest. Klasyka? Raczej też nie. Po prostu muzyka i tyle. Jest niezmiernie mi miło zauważyć, że są - także w naszym kraju artyści - którzy są w stanie porzucić, choćby na chwilę, swoją główną stylistykę i zetknąć się praktycznie z nieznanym. Rzucić się na takie, bądź co bądź szerokie wody nie jest łatwo. Zwłaszcza, jeśli artysta kojarzony jest z listami przebojów, z nagraniami, przy których można się pobujać na dyskotece. To jednak mało. W owej nowej stylistyce należy jeszcze zaistnieć. I tu, myślę, Kayah się udało. Wprawdzie nagranie - za wyjątkiem kilku utworów - nie wzbudziło mego podziwu od pierwszego przesłuchania, to jednak im dłużej jej słucham, tym bardziej doceniam.

Na płycie (nota bene świetnie wydanej w "książkowej" serii Agory) znaleźć można mniej lub bardziej znane utwory. Te, które przykuły moją uwagę to świetne wykonania Tabakiery, Libertango, Jestem kamieniem, czy - bodaj jedyne, nieznane z wcześniejszych wykonań - Lume.

Nie powiem, bym płytę tę miał włożyć do odtwarzacza i zapomnieć się w niej bez końca, nie chcąc jej z niego wyciągać. Niemniej jednak, ciekawe i godne uznania wydarzenie tego roku na rynku muzycznym. Niestety, pewnie przejdzie niezauważone. Szkoda.

niedziela, 25 kwietnia 2010

Bizet...? Jazz...? Carmen! Niejaka zresztą McRae.

Cóż. Największą wadą owej Pani jest, że już nie żyje. Genialna wokalistka, która w tym kraju chyba nigdy nie zdobyła zasłużonej jej popularności odeszła od nas ponad 5 lat temu. Pozostały nagrania.

Kiedy słucham tego shitu, który niektórzy usiłują wcisnąć za jazz, za wokalne nadzieje tej muzyki, za gwiazdy niewiadomo jakiej wielkości... Przychodzą mi wówczas zwykle nazwiska kilku absolutnie wielkich wokalistek jazzowych. Jakże pokornych w swym życiu i aryźmie. Nie aspirujących do bycia tą NAJ! Jedną z nich jest Carmen McRae. Urodziła się w Nowym Jorku w 1920 r., zatem w czasach, o których wielu z Was kompletnie nie chce nawet myśleć. Ba, pewnie nawet myśli, że nie istniały (jeśli czegoś nie widzę, to tego nie ma). Otóż wbrew tej, przytoczonej maksymie, jak najbardziej jest. Carmen McRae zasłużyła by o niej pamiętać. Była jedną z absolutnie największych piosenkarek jazzowych. Tych, które sięgnęły bebopu. Tych, które śpiew jazzowy wyniosły na szczyt artyzmu. Jak kilka jeszcze innych, ale o nich już nie tym razem.

Co jakiś czas wracam do nagrań Carmen. Co jakiś czas nagrania jej docierają do mnie w absolutnie dziwnych formatach. Wówczas - najczęściej - dziwię się ja: dlaczego, nagrania te nie ukazały się na płycie? Tym razem dotarły mp3 zripowane z płyty, która ukazała się jakiś czas temu nakładem Acrobat pod nr 122 i zawiera koncert z Montreux z 22.07.1982 r. Bez wygłupów. Same standardy, zaśpiewane (bo zagrane w po prostu poprawny sposób), ale to jak! W sumie nie należałoby się dziwić. McRae, szczególnie w tamych latach nie popełniała błędów. Sprawdzony repertuar, charakterystyczne interpretacje. Swing, bop, swing! Nic dodać, nic ująć. Tyle, że... taka muzyka rozwala po prostu, kładąc na kolana wszelkich piewców obecnych gwiazdek.

Nice Work If You Can Get It? Potęga. Body and Soul... poraża pięknem. Them There Eyes jest jak walnięcie obuchem w łeb po miajłkich wykonaniach współczesnych. My Funny Valentine... mam wymieniać dalej? Po co? Lepiej posłuchać. Genialna wokalistyka, genialny swing. Niesamowite wyczucie czasu, cudowna intonacja.

Niestety, słuchając tego, co obecne, przestaję już mieć nadzieję, że takich rzeczy dane mi będzie słuchać w najbliższych latach. Cóż... pod publiczkę, publiczkę, cichuteńko, za to w modnych ciuszkach i z pięknymi nogami.

Szkoda, bo proporcje mogłyby być inne.

Najbliższe koncerty

Kiedyś w Diapazonie to było, może zatem pora kontynuować? Wąptię, by czytała to jakaś większa ilość osób, ale któż to wie. Może z czasem.

Już 26.04.2010 w Alchemii w Krakowie absolutna rewelacja. Ikona jazzowej (i nie tylko) trąbki Wadada Leo Smith zagra wespół z Kresten Osgood (perkusja). Koncert zaczyna się o 20:00.

7.05.2010 - również Alchemia - Pasimito! Powiem szczerze, wiem, że nic nie wiem. Zaufam zatem opisie ze strony www.alchemia.com.pl - Kwintet o free jazzowej wyobraźni poruszającej się po ambientowej przestrzeni, utrzymywany przez mocną sekcję rytmiczną.

22.05.2010 - dla odmiany... Alchemia. Panie i Panowie, czapki z głów! Na scenę wejdą Matthew Shipp oraz Sabir Mateen. Czy coś dodawać?

Peter Brötzmann/Paal Nilssen-Love - SweetSweat

Jeśli ktoś z Was posłucha tej płyty (Smalltown Superjazz STSJ143CD) nigdy mi nie uwieży, że duet ten może zagrać jeszcze wspanialej. A pamiętam! A wiem! Kiedyś, w Krakowie, w Alchemii obaj Panowie dali koncert, który do dzisiaj nie chce zejść z mej pamięci. Genialne granie, ale i genialny duet. To nic, że jeden z nich mógłby być ojcem (co najmniej) drugiego). Czują się jak łyse konie i tak trzymać. Oby jak najdłużej.

Jeśli chodz o duety saksofonu z perkusją, to niewątpliwie niejaki Pan Coltrane John z drugim Panem Rashiedem Alim zwykle pojawia sią na początku ścieżki poszukiwania takich brzmień. U mnie, chyba, bo nie pomnę już czy na pewno, również. Ich "Inrerstellar Space" było tą pierwszą, która wyłącznie na te dwa instrumenty wbiła się w pamięć. Od tamtego czasu upłynęło już sporo lat. Sporo też duetów tego typu usłyszałem. Niemniej jednak tych dwu Panów: Brotzmann i Nilssen-Love biją na głowę wszelkie inne.

Oczywiście free. Trudno mówić inaczej. Czy tego ktokolwiek chce, czy nie. Czy się do tego przynaje, czy nie. Free, bo wolność. Free, bo nieskrępowanie. W tej muzyce jest jakaś absolutna zupełnie świadomość swobody. To nic, że owi Panowie panują doskonale nad każdym z zagranych dźwieków. To kompletnie nic, że ową muzykę można byłoby powtórzyć w studyjnym zaciszu, grając z nut. Tylko po co? Free to wolność, a SweetSweat, jak i wszelkie inne granie owego duetu to WOLNOŚĆ przez wszystkie duże W itd. Rewelacyjna muzyka. Swoboda i świadomość. O tym, że Mister Peter B. świadom jest całego bagażu jaki niesie ze sobą jazz wiadomo nie od dziś. O tym, że Pan ów potrafi myśleć o 20 lat na przód i mieć również w pamięci wszelkie dźwięki jakie do tej pory zagrał i Armstrong i Parker, Coltrane czy Duke również wiadomo. Przy tym wszystkim, przy całej tej świadmości, a może dzięki niej i przez nią, Peter Brötzmann wciąż tworzy dźwięki na nowo. On nie gra, on tworzy. Każdy dźwięk mimo pełnej swobody opiera się na jakiejś niewypowiedzianej samokontroli. Piękna muzyka Mister Kaiser! Czapki z głów!

Tyle, że...

To samo można powiedzieć o Paalu. Mój imiennik jest dużo młodszy od swego Mistrza. Jest też wychowany na innej muzyce. WInien mieć inną wrażliwość. Tym niemniej jednak, obaj Panowie spotykają się gdzieś gdzie pełna - powiem wprost - miłość do Tradycji spotyka się z uwielbieniem Nowego. Każdy dźwięk naznaczony zostaje piętnem absolutnie swobodnie świadomej wypowiedzi.

Chcecie posłuchać absolutu - słuchajcie Ich. Szkoda jedynie, że SweatSweet jest jedynie namiastką tego, czego zaznać (bo usłyszeć to zbyt mało powiedziane) można na żywo.

Genialne! Brawo!

The Fully Celebrated - Drunk On The Blood Of The Holy Ones

Jedno jest pewne. AUM Fidelity, które firmuje tę płytę (AUM054) zapewnia wysoką jakość dźwięku. Aż miło się słucha.

Drugie jest pewne. Przynajmniej dwóch muzyków spośród trzech, którzy tu grają jest mi dość dobrze znanych. Jim Hobbs i Timo Shanko od kilku lat udzielają się w kwartecie Joe Morrisa, który to cenię niezmiernie. Dołączył do nich Django Carranza na perkusji i spróbowali nagrać zupełnie inną muzykę.

Trzecie jest pewne. Muzyka na tej płycie brzmi jak kolaż. Jakby wrzucić wszelkie możliwe style i inspiracje do jednego worka, a następnie zaaranżować je na dość typowe trio: alt-bas-perkusja i... określić to mianem punkish.

Punk znam. Ponoć nawet niegdyś, przed wielu laty grałem. Punkish? Od punka daleko. Chyba, że ma to siać jakiś ferment. Raczej nie sieje. Mieszanka reggae, chińszczyzny, lekko brzmiącego jazzu... Łatwe, by nie powiedzieć łatwiutkie melodyjki, wpadające w ucho dźwięki. Niekiedy jakiś zgiełk. Jednak w miarę możliwości kontrolowany. Ot, muzyka, którą mogą posłuchać ci, którzy na codzień puszczają sobie jakieś Antyradio (fajna stacja!) i cieszą się z lekka bardziej drapieżnymi dźwiękami w odcieniu pop czy rock. Punkish? Chyba jednak na wyrost.

Czwarte jest pewne. To muzyka, która może trafić do szerszego grona słuchaczy, tak jak niegdyś trafiło trio Medeski, Martin & Wood, czy EST. Ten sam sposób trafiania do słuchaczy, choć środki nieco inne. Popowo brzmiące dźwięki bez udziwnień, łatwo przyswajalne melodie, "zrozumiały" beat i groove. Można niemalże się pokołysać.

Piąte jest pewne - nie wiem, czy chciałbym, by tak brzmiał jazz jutra. Nie wiem też, czy chciałbym, by tak brzmiał jazz dzisiejszy. Szukam raczej czegoś innego. Ale to ja. Osobom, które szukają czegoś innego od muzyki, której słuchają na codzień i poszukują owych innych dźwięków w produkcjach tego typu jak Jamie Cullum na pewno polecam trio o dziwnej nazwie. Zdecydowanie to lepsza muzyka od tego, czym co jakiś czas krytycy karmią nas twierdząc, że jazz to pełną gębą.

Osobiście zatem stawiam zespołowi przyzwoitą tróję. Zwłaszcza, że wszyscy muzycy ujmują mnie swoim brzmieniem zakorzenionym - mimo wszystko - w jazzowej tradycji. To jakby odwrotność tego, co ja lubię najbardziej, czyli rozszerzanie jazzowego dogmatu o środki i - przede wszystkim - świadomość innej muzyki. Tu owa, często "inna muzyka" otrzymuje szlif rodem niemal z wielkiego Duke'a.

sobota, 24 kwietnia 2010

Brötzmann über alles! Peter Brötzmann/William Parker/Hamid Drake - Never Too Late But Always Too Early i kilka słów.

Od lat słucham pana, do którego niegdyś podchodziłem jak pies do jeża. Ostrożnie? Cóż, chyba nawet to zbyt mało powiedziane. Wręcz nie słuchałem jego muzyki. Ot, może gdyby zagrał jakieś balladowe rzeczy...? Od tego czasu zmieniły się moje preferencje. Nie to, żebym do ballad miał jakiś zły stosunek. Wszak, jak kiedyś powiedział pewnien muzyk, sztuką, prawdziwą sztuką jazzu jest zagrać balladę jazzową. Oczywiście w sposób, który nie spowoduje ziewania na twarzach słuchaczy. I kilku się to udaje.

Ok, nie o tym jednak.

Kilka lat temu wpadła w moje ręce płyta, która jest po prostu mekką dla wszystkich piewców free jazzu. Never Too Late, But Always Too Early. Dwupłytowy album Eremite MTE 037.38), któremu niegdyś już poświęciłem kilka słów. Było to jednak w roku 2005. Od tej płyty oderwać się nie można. Nie pora i nie miejsce, by tworzyć nową recenzję już raz zrecenzowanej płyty. Ot, po prostu przypomniało mi się przy okazji jej słuchania, że kiedyś miałem zamiar napisać o Kaiserze kilka słów. Kilka słów więcej.

Sam zainteresowany pewnie o tym nie wie zupełnie, jednakże postrzegam go jako muzyka, który nie tylko przeżywa swoją drugą młodość (by użyć twywializmu). Przede wszystkim uważam tego, w podeszłym - cokolwiek by nie powiedzieć - wieku już Pana za obecnie najważniejszą postać muzyki improwizowanej. Peter Brotzmann jest wielki. Jeśli tego jeszcze nie wiesz, to znaczy, że jeszcze go nie znasz. Nie słyszałeś na żywo. Nie przeszły Cię i nie przeszyły dźwięki jego, głównie, saksofonów, choć i klarnet i egzotyczne tarogato również przeszywają na wskroś.

Kiedyś, ktoś z kim miałem niebywałą przyjemność rozmawiania, ktoś kto absolutnie zmienił mi słuchanie muzyki, postrzeganie jej, ktoś komu jestem winny moją obecną świadomość muzyczną, niejaki Daniel Carter (czapki z głów!), powiedział, że nie jest ważne co grasz, ale by muzyka ta wychodziła wprost z Ciebie. By stawała się częścią Twego życia, Twego istnienia. Nie jest istotne nawet, czy zagrasz czysto, czy nie. Ważne, by z każdego dźwięku płynęła prawda o Tobie. Otóż, ilekroć mam przyjemność obcowania (bo słuchania, to zbyt mało powiedziane) muzyki Petera B., tylekroć wiem, że gra on tak, jakby za każdą zagraną frazą świat miał się skończyć i jedyne co po nim pozostanie, to te rozwichrzone ostatnie dźwięki. Kompletnie niesamowity gość. W jego muzyce jest wszystko co przez te ostatnie z górą sto lat stworzyło jazz. Jest też kilka dźwięków ponad to. Jest w tej muzyce cały nasz świat. Tak, jak to kiedyś powiedziano o wspomnianym już Danielu Carterze - ten muzyk w sposób najdoskonalszy przekazuje nam swoją muzyką współczesny świat. Nie umniejszając niczego Danielowi, bo facet po prostu genialny jest, ów krzyk współczesności jest też domeną Brotzmanna.

Nie sądzę, by moją rolą było namawianie kogokolwiek do wsłuchania się w dźwięki jego muzyki. Niemniej jednak - niosąc kaganek (a co ;) ) - gorąco polecam. Cóż jednak mógłbym polecać na początek, jeśli nie tę właśnie płytę? Ostre jak brzytwa dźwięki, niesamowity background sekcji, niemal ostinatowej w niektórych momentach. Z lekka zmrużona balladowa nuta ostrego saksofonu. I ten... przytłaczający ze wszechmiar dźwięk, który Cię otacza. To jak przeżywanie katharsis, wciąż i wciąż. Ta muzyka Cię wyzwoli.

W istocie.

A następnym razem, już odkryję przed Wami coś innego.

Peter Brötzmann/William Parker/Hamid Drake - Never Too Late But Always Too Early, Eremite 37/38, 2003

wtorek, 13 kwietnia 2010

Chyba pora się obudzić

Witajcie ponownie. Długo niczego nie robiłem dla muzyki. Szkoda. Dla mnie. Jeśli dla Was, to tym bardziej miło.
Nie wiem, co będzie z Diapazonem. Śpi - niestety - po śmierci Andrzeja. Niewątpliwa szkoda. Andrzeja, oczywiście. Nie wiem, czy wrócić, czy reaktywować, czy co...
Chciałbym bardzo, by miejsce na wymianę informacji o muzyce, którą przecież kocham, było dostępne. I coś zrobię by tak było.
Dziś jest już późno, zatem nic nie napiszę sensownego. Jeśli ktoś tu zaglądnie - niech napisze co myśli o dalszej drodze Diapazonu. Niech się ze mną podzieli.
Ja obiecuję, że w najbliższym czasie podzielę się refleksjami na temat 2 płyt, które ostatnio nie schodzą z mojego odtwarzacza. W obu Joe Morris w roli głównej: Wildlife oraz Today on Earth.
Do zobaczenia wkrótce.
Paweł