poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Joe Lovano - muzyk zapomniany?

Jako żem człowiek już stary i z siwą brodą, nadto niedowidzący jakby nieco, to pamiętam. O różnych rzeczach. Między innymi pamięć mam na tyle dobrą, że pamiętam czasy, kiedy to Joe Lovano był niemal w każdej notce dotyczącej jazzu. Kiedy to było? Tego już nie pamiętam, jakieś 20 lat temu. Od tego czasu zmieniło się co nieco i miejsce Joe Lovano zajęli w periodykach inni muzycy. Joe Lovano poszedł w odstawkę. Wprawdzie tu i ówdzie, raz na jakiś czas, kiedy recenzent jakiś otrzyma płytę tego muzyka do napisania o niej kilku słów, pojawia się ponownie jego nazwisko, jednakże tego już i entuzjazmu, jak i - nazwijmy to - poklasku co przed laty, Lovano już nie ma. Można odnieść wrażenie, że muzyk to obecnie jest jakby zapoznany.

Szkoda.

Wydaje mi się, że sam "zainteresowany" skazał się na tego typu banicję. Otóż jak zamiast - jak przystało na saksofonistę o niemal swingowym tonie - grać ze Scofieldem (wybaczone), czy tworzyć w swoim kwartecie po bożemu, Lovano poruszać się zaczął po stylistykach tyleż różnych, co niespotykanych. Ot, tu nagrał płytę ze smyczkami poświąconą Sinatrze, tu odtworzył atmosferę dużych zespołów lat 1940', tu zagrał z jeszcze kimś innym, a na otarcie łez z Hankiem Jonesem, by mainstreamowi ortodoksi dostali coś dla nich jak znalazł.

Lovano to jednak dusza niepokorna. Muzyk pełną gębą, który gra to co chce, jak chce i kiedy chce. Wybaczam mu nawet, że podgrywał swojej żonie. Cóż, żony trzeba wspierać.

Niemniej jednak, kiedy otrzymuję do łapy takie nagranie, jako to z Toronto z 2004 r. opada mi szczęka gdzieś do samej ziemi i wsłuchuję się, wsłuchuję w każdy dźwięk.

Próżno będziecie szukać tego nagrania. Gdzieś w internecie być może znajdziecie, zatem śpieszę donieść, że poniższe słowa poświęcę koncertowi, jaki dał Joe Lovano w The Berkeley Church. Niestety dokładnej daty nie podam, bo jej nie znam.

Tym razem, na scenę wyszedł Joe Lovano oraz... Joe Lovano. Z jednej strony grający na saksofonach, z drugiej na gongach. I przepiękna akustyka The Berkeley Church. Muzyka to z jednej strony swobodna, z drugiej wyciszona. Bez zgiełku i niespieszna. Piękna w swej złożoności i prostocie zarazem. Pominę owe gongowe brzmienia, choć - nie powiem - urozmaicają muzyką niekiedy. Solowe popisy Lovano są absolutnie najwyższej próby. Próżno tu wprawdzie szukać jakichś dźwięków, które miałyby rozsadzić naszą estetykę, zmienić postrzeganie jazzu, czy muzyki w ogólności. Zamiast tego otrzymamy to, co zawsze u niego ceniłem. Absolutną świadomość jazzowej tradycji ze źdźbłem nowoczesności. Tu, podane w najbardziej intymnej wypowiedzi na jaką stać saksofonistę. Absolutnie solo (oczywiście nie licząc zagranych przez siebie dźwięków gongów). Piękna to i - w sumie - dość smutna muzyka. Bez udziwnień, bez krzyku. Muzyka muzyka jakby pogodzonego ze sobą, stanowiącego liryczną wypowiedź o jego miejscu, które w otaczającym go świecie zajął.

Jeśli kiedykolwiek zechcecie się wyciszyć przy muzyce, a niekoniecznie będzie to miało być jakieś plaplane fortepianowe trio, to posłuchajcie tych dźwięków. Myślę, że warto.

Brak komentarzy: