poniedziałek, 27 września 2010

Jameel Moondoc Trio - Fire in the Valley

Muzyka Jameela Moondoka była bodaj moim pierwszym spotkaniem z amerykańskim rree. Nieważne, loft jazz, czy coś innego. Po prostu, kiedy lata temu mój Ojciec zapisał się do kompletnie tajnej organizacji Klubu Czarnego Krążka, albo czegoś w tym guście Poljazzu w nadziei otrzymywania tego, co lubiał najbardziej - czyli swingu, dixielendu itp., jakimś dziwnym trafem został potraktowany jako ulubieniec współczesnego oblicza jazzu. Stąd też w moim domu zagościła muzyka, którą od lat dażę szacunkiem i uznaniem, a której mój Ojciec nie słuchał.

Słuchałem ja.

Pośród wielu płyt, jakie wówczas pojawiły się u nas, była także rejestracja wrocławskiego koncertu - wydarzenia, jak było (jeśli pamiętam) - napisane na okładce, koncertu Jameel Moondoc & The Muntu (jeśli tytuł pamiętam). Kwartetowy skład z pokręconymi, jak na bardzo nastoletniego wówczas gościa wwiercał się swymi pokręconymi dźwiękami pośród dość dobrze ówcześnie poukładane półki z Pink Floyd, Led Zeppelin, Deep Purple i Black Sabbath, bo te zespoły wówczas były - jeśli pamiętam - u mnie najbardziej poważane. Wyważał też drzwi z muzyką, któręj słuchał Ojciec: Armstrong, Fitzgerald, Basie, Ellington, Goodman, Grappelli. Pewnie jeszcze tona innych, których dziś już nie pomnę. Był nawet bardzo różny od muzyki, która wówczas jakby wkraczała do Polski - punku, hardcore'a i jego wszelkich odmian. Dziś już nie słycham Pink Floyd, szczególnie z owego późnego, watersowego okresu. Iron Mana lubię zapuścić nawet obecnie, Fitzgerald wespół z Armstrongiem wychwalam pod niebiosa, zaś... muzyka, która wówczas tak bardzo wyważała moje - jak mi się wydawało "szerokie muzyczne horyzonty" (nastolatka) pozostała do dnia dzisiejszego. Zresztą nie tak prosto. Było nam ze sobą raz bliżej, raz dalej. Teraz czujemy się jak stare małżeństwo, które ma za sobą i skoki w bok i uwielbienie. Przede wszystkim jednak obok uczucia pojawił się szacunek i uznanie.

Tak. Mam uznanie dla tego typu twórczości. Jest nieszablonowa. I wprawdzie nie burzy mi obecnie już żadnych horyzontów, to jednak zawsze słyszę w niej iskrę swobody. Nie inaczej jest z "Fire in the Valley". Płytą, jaką Jameel Moondoc nagrał dla Eremite w trio wraz Johnem Voightem i Lawrencem Cookiem. Jedynie trzech muzyków i jedynie... dwa uwtory. Muzyki - jeśli chodzi o czas jej trwania - też nie za wiele. Zaledwie około 40 minut, z czego ledwie około półtorej zawiera bis. Reszta to jeden rozbudowany utwór - improwizacja. Zatem nie ilość, ale jakość, bo ta jest przednia. Moondoc w najlepszym wydaniu. Osadzony w jazzowej tradycji, z freejazzowym swingiem grający dokładnie to, co można nazwać naturalnym przedłużeniem "starego" jazzu w czasy dzisiejsze. Jest jakby alter ego Ornette Colemana. Obaj potrafią w sposób absolutnie doskonały połączyć to co było i to co jest. Na moje oko, a raczej ucho, z owymi "starymi" mistrzami jazzu, Moodnoka łączy jeszcze jedno - jego muzyka płynie (albo gdy grał ów koncert płynęła) z głębi jego serca. Nie ważne jaka, ważne, że prawdziwa. Emocjonalnie zgodna z jej twórcami. Wolna i swobodna, mająca jedynie jedną "kotwicę" - ich ówczesne rozumienie czy lepiej powiedzieć: odczucie, czasu, w którym muzyka ta powstawała. Free jazz zatem taki, który ja uważam za kwintesencję tego stylu w amerykańskiej wersji. Jeśli ktoś to lubi, polubi i tę płytę. Ręczę, że jest co lubić.

Jameel Moondoc Trio - Fire in the Valley - Eremite MTE-08 CD

Brak komentarzy: