"Night Song" Blythe'a jest jakby kontynuacją słynnych jego zespołów w "dziwnych" składach, w których wykorzystywał często współbrzmienia takich instrumentów jak tuba z wiolonczelą.
Tutaj znów skład bardzo niejazzowy. W zasadzie całość muzyki spoczywa na jednym instrumencie melodycznym - saksofonie altowym lidera. Z rzadka jedynie odzywa się klarnet basowy "starego, dobrego znajomego" Chico Freemana, który przede wszystkim udziela się tu jako dodatkowy perkusjonista. W ten sposób obsada wszelkiej maści przeszkadzajek została zwiększona do czterech osób. Funkcje harmoniczno-melodyczne spoczywają jeszcze na dwu członkach zespołu - tubiście z pierwszego słynnego składu z tubą Bobie Stewarcie i wibrafoniście/marimbiście Gust Tsillisie (nota bene nie można zapominać, że zarówno wibrafon, jak i marimba to instrumenty perkusyjne).
Czyżby zatem Arthur Blythe's Percussion Band?. Niestety chyba tak. W muzyce dominują lekkie tematy grane przez Blythe'a rodem jakby z muzyki Kenny G. lub co weselszych produkcji Davida Sanborna. Wprawdzie brzmienie (samo brzmienie w czysto sonorystycznym znaczeniu) jest nawet i ciekawe, szczególnie, gdy dołącza na klarnecie basowym Freeman, ale to chyba zbyt mało, by muzyka ta ciekawiła za każdym razem, gdy się jej słucha. Lekkość, powabność stylu przekroczyła chyba pewne granice pomiędzy sztuką a produktem przemysłu muzycznego. Płyta jest w pewien sposób kontynuacją muzycznych poszukiwań, które ostatni swój etap znalazły w wydanej kilka ładnych już lat temu płycie "Hipmotism" (ENJA Winckelmann). Niestety obecny eksperyment (zwiększenie obsady instrumentów perkusyjnych oraz zredukowanie melodycznych) wszędzie tam, gdzie włączają się perkusjonalia nie należy chyba do nazbyt udanych.
Wystarczy porównać drugą część ścieżki czwartej - czyli utwór "Fulfillment" lub duet z Stewartem "Couse Of It All" - by zauważyć, że nachalność perkusistów muzyce nie służy, a wibrafon czy marimba dodatkowo rozmiękczają jeszcze brzmienie, czego wyśmienitym przykładem jest oprócz tytułowego utworu taneczna wersja "We See" Monka. Myślę, że największe "zasługi" poczynił tu Arto Tuncboyacian, szczelnie wypełniając wszelkie miejsca swym bogatym zestawem przeszkadzajek. Nie pierwsza to i nie ostatnia pewnie płyta, na której dominującą postacią staje się ten muzyk, nie pozostawiając w zasadzie nikomu innemu miejsca. I żeby nie było niedopowiedzeń - sam pomysł z polirytmicznymi strukturami, z rytmem nawiązującym do rozwiązań plemion afrykańskich ("Ransom" - nawiasem mówiąc chyba najlepszy spośród "perkusyjnych" numerów na płycie, "Contemplation") byłby pomysłem dobrym, wartym uwagi, gdyby nie jego wykonanie.
Myślę, że tym razem zamiłowanie Blythe do "dziwnych" składów instrumentalnych nie wyszło muzyce na dobre dając w efekcie zamiast wspaniałej uczty muzycznej ot taką relaksującą muzyczkę, której można w ogóle nie zauważyć przy jakimś innym zajęciu. Niestety chyba nie o to Blythe'owi chodziło.
Pozostaje natomiast jakość nagrania - jakość sama w sobie. Firma Clarity reklamująca się jako firma audiofilska w istocie potrafi w sposób doskonały nagrać materiał dźwiękowy.
Arthur Blythe - Night Song, Clarity Records, 1016, 1997; recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl, 14.05.2002 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz