sobota, 18 kwietnia 2015

Cassandra Wilson - Blue Skies (diapazon.pl)

Właśnie ukazała się nowa płyta Cassandry Wilson z repertuarem Billie Holiday i będąca hołdem młodszej artystki dla jednej z największych śpiewaczek w historii jazzu. Płyta nosi tytuł Coming Forth by Day i zanim pojawi się jej recenzja mojego autorstwa, to chciałbym przybliżyć starsze moje dokonania na temat Cassandry Wilson. Zaczynam od płyty, która wówczas, gdy ją po raz pierwszy słuchałem, pod koniec lat 90 ubiegłego wieku, zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie. Aż się nie chce wierzyć, że od jej nagrania upłynęło już niemal 30 lat.

Ta płyta, była miłością od pierwszego wejrzenia. Piękna kobieta, zmysłowy głos i niemal erotyczne interpretacje znanych mi standardów. Czy mężczyzna może chcieć więcej? Może, ale raczej nie od nagrań płytowych. Od "Blue Skies" przed laty zaczęła się natomiast moja przygoda z panią Cassandrą.

Wówczas jeszcze nie wiedziałem jak wyjątkową jest ta płyta w jej karierze. Owszem, kojarzyłem, że pojawiała się w kręgu M-base'owym, jednak nie znałem jej ani wcześniejszych, ani późniejszych nagrań. Zawierająca zestaw dziesięciu standardów "Blue Skies", była jak obłęd. Chodziła za mną, jak dziś "Pedros" za Machalicą. Wszędzie.

Teraz po latach, częstego słuchania zdecydowanie odmiennej muzyki od prezentowanej na tej płycie, poznawszy już chyba wszystko, co Wilson pod własnym nazwiskiem nagrała, a także część nagrań gdzie głosu swego udzielała gościnnie, w dalszym ciągu z wielką przyjemnością powracam do tych nagrań. Może już nie czuję oddechu tej muzyki na moich plecach, jednak kiedy zaczynają się pierwsze dźwięki "Shall We Dance" niemal mam ochotę zatańczyć. Najlepiej z piękną panią wokalistką, a skoro to nie dane... Niech wystarczy mi jej głos i wyobraźnia...

Dziesięć utworów, które zaśpiewała Cassandra Wilson to standardy, zwykle w wolnych, co najwyżej średnich tempach. Zagrane przez skład mieszany: dwie panie, to oprócz liderki, jeszcze perkusistka Terri Lyne Carrington, dwaj panowie - to pianista Mulgrew Miller oraz basista Lonnie Plaxico. I cóż można o tych interpretacjach powiedzieć? Kolejne? Jeszcze jeden raz odśpiewane standardy? "Odśpiewane" - nie. Zaśpiewane, zinterpretowane - tak. I choć Wilson nie sili się na jakieś zupełnie nowe ich odczytanie, jej głos bez reszty zawładnął tymi wykonaniami. I swing, którego tu sporo, i którego - znawcy Wilson - w zasadzie w tak czystej postaci od niej spodziewać by się nie powinni.

Wspaniała, zmysłowa płyta... Przestaję pisać. Daję się pochłonąć głosowi Cassandry Wilson i jej zespołowi. To znacznie przyjemniejsze...

Recenzja ukazała się po raz pierwszy w magazynie diapazon.pl 21.12.2003 r.

Brak komentarzy: