sobota, 18 kwietnia 2015

Cassandra Wilson - Travellin' Miles (diapazon.pl)

Z jakiegoś niewytłumaczalnego dla mnie powodu, stosunkowo rzadko prezentujemy płyty wokalne. W zasadzie powinienem najbardziej dziwić się sobie, bowiem lubię przynajmniej jazz śpiewany przez kobiety.

No, nie wszystkie, dewiza "śpiewać każdy może" jest mi nieco odległa, a w przypadku śpiewających jazz twierdzę, że śpiewać go mogą nieliczni.

Nie ukrywam - w moim prywatnym rankingu (a któż go nie ma) - Cassandra Wilson zajmuje wysoce uprzywilejowaną pozycję. Tyle, że piękna Cassandra nie śpiewa już jazzu, są tu wprawdzie jego elementy, ale kudy tam, do jazzu. Nie zmienia to faktu, że niemal każdą jej płytę lubię i cenię.

Na "Traveling Miles" Wilson śpiewa muzykę wykonywaną niegdyś przez człowieka uznawanego przez wielu za najważniejszego jazzmana w dziejach tej muzyki - Milesa Davisa. Mamy tu zarówno jego kompozycje z tekstami Wilson, jak i utwory grane niegdyś przez Davisa, mamy też dwie kompozycje pieśniarki, poświęcone Milesowi. O ile nawet w takich utworach jak "Time After Time" spopularyzowanego niegdyś przez Cyndi Lauper, interpretacje Davisa dodawały jazzowego sznytu, tak interpretacje Wilson, nawet tak zdawałoby się jazzowych utworów jak "Blue In Green", czy "ESP" pozbawiają je jazzowego charakteru. Muzyka Wilson co najmniej od "Blue Light 'Till Down" więcej wspólnego ma z folkiem, bluesem niż jazzem. Mało prawdopodobne, by ci, którzy w wokalistyce jazzowej cenią najbardziej swing Elli Fitzgerald czy Sarah Vaughan zdecydowali się na posiadanie tych płyt w swojej kolekcji, choć i to niewykluczone, bo Cassandra nieodmiennie zachwyca pięknym głosem, a dobór kompozycji zawsze jest staranny, zaś robota aranżerska stoi na wysokim poziomie.

"Traveling Miles" jest zatem podróżą przez twórczość Davisa, przenicowaną do szpiku kości. Gdybym miał ją zaszufladkować, to pewnie znalazłaby się na półce folk. Z Davisa w tych nagraniach nie pozostało praktycznie nic. Pewnie, gdybym usłyszał te utwory nie wiedząc, że pochodzą one z repertuaru Davisa, nawet bym się tego nie domyślił. Chyba jednak ani wierność oryginałowi, ani nawet chęć dochowania jazzowemu idiomowi nawet przez głowę Wilson nie przeszły. I dobrze. Już w historii muzyki jazzowej mieliśmy mnóstwo zespołów "sounds-like" Davis. Pójście inną drogą może wyjść jedynie na dobre. I wyszło. Ciepły głos, "ciepłe" utwory, kojące i kołyszące rytmy. Ot płyta w sam raz na jesień, bo przez samo zaistnienie w ścianach pokoju, potrafi ogrzać.

Recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl, 2.11.2003

Brak komentarzy: