Piotr Iwicki na usenecie niedawno narzekał, że w jazzie nic się nie dzieje, że drepcze w miejscu, że... W zasadzie, że nie dzieje się w nim to, czego słuchający awangardy muzyki współczesnej Iwicki od jazzu się spodziewa.
Ufff... podziałało inspirująco, bo sam miałem tendencje do narzekania, a tak...? Gdy mam ochotę na jazz, na zwykły, normalny, jazz, który jednak coś zawsze wnosi do jego rozwoju - wówczas słucham Monka we współczesnych wykonaniach. Zabronić, czy też jedynie żądać od jazzmanów by grali wyłącznie swoje utwory jest czymś beznadziejnie głupim - to tak jakby zabronić pianistom grać Chopina. Przecież są wybitni instrumentaliści, którzy w zasadzie nie skomponowali żadnego utworu.
Do takich należy Dave Liebman. Grający niegdyś z Davisem, potem prowadzący jeden z najbardziej znanych kwintetów fusion, potem jeszcze flirtujący z pograniczem jazzu i muzyki współczesnej saksofonista - nie stworzył chyba ani jednaj kompozycji, która zapadłaby w pamięć. Od lat natomiast przedstawia standardy w nowych wersjach, a nawet według własnych przemyśleń ("Meditation's Coltrane'a"). Poświęcił już płyty Cole Porterowi, Davisowi, kilka Coltrane'owi - teraz przyszedł czas na Monka. Monk jest odkryciem lat 90., nie żeby się specjalnie krył we wcześniejszych latach, ale obecnie mamy chyba do czynienia z fascynacją jego twórczością. Może jest tak, że dopiero teraz do niej dojrzeliśmy jako swego rodzaju gremium. Monka jest zatem dużo, zarówno jego utworów, które pojawiają się w nowych wersjach, jak i muzyki, która do Monka nawiązuje.
Liebman poszedł tą pierwszą drogą - przedstawił Monka wg Liebmana. Otrzymaliśmy standardowy jak na Liebmana produkt, według mnie nie odbiegający od jego średniej, która od lat jest na wysokim poziomie. Nie jest to płyta, która zachwyca od pierwszego posłuchania, nie jest tu też wiele porywającej, ekstatycznej muzyki, jaką zawierają inne płyty nagrane w triu: saksofon - bas - perkusja. Daleko zatem tym nagraniom do porywającej świeżości Chapina, do energetyzujących nagrań Lovano, czy swobody Ornette'a Colemana ze Szwecji. Nie ma też złożoności "Paraphrase", ba - w dyskografii samego Liebmana znalazłbym płyty, które bardziej porywają (np. wspomniany album porterowski).
Pomimo tego płyta jest dobra. Ma co najmniej kilka cudownie urokliwych fragmentów, jak choćby otwierający ją duet Liebmana z Gomezem. Ciekawe jest również ukazanie Monka opartego o nowocześnie brzmiący rytm ("Teo"). Generalnie jednak płyta to dla amatorów albo Liebmana, albo saksofonu opartego o Coltrane'owski idiom. W tej eksploracji, zarówno na sopranie jak i na tenorze Liebman jest niezrównany. Owe analogie do Trane'a występują także i na płycie dla Monka, choć pewnie bardziej pamiętamy jak jego utwory grywał Rouse niż Coltrane i kojarzymy muzykę Monka właśnie z takim brzmieniem saksofonu, taką artykulacją.
Liebman pokazuje Monka w ujęciu tradycji trane'owskiej, granej przez Liebmana. Z notki Liebmana dołączonej do płyty wynika, że jest on zachwycony grą i technicznymi umiejętnościami Gomeza - przyznam, że albo sposób realizacji płyty, albo gra Gomeza, albo wreszcie sposób jej prezentacji przez mój sprzęt nie powoduje jakiegoś żwawszego bicia serca. Być może nawet i gra basisty jest w wysublimowany sposób wybitna, jednakże nie słychać tego. Być może jeszcze. I żeby nie było niedopowiedzeń - nic też jego grze nie mam do zarzucenia, jest bardzo dobra, ale jeśli w istocie jest wybitna, to w jakiś zupełnie nienarzucający się sposób.
W przeciwieństwie do wnoszących jakiś świeży powiew w rozumienie muzyki Davisa czy Coltrane'a poprzednich płyt Liebmana - Monk w ujęciu Liebmana nie jest odkrywczy. Muzyka jest zachowawcza, jedyne co ją broni to wyśmienite sola Liebmana - o płytach takich zwykłem mówić: dobra ale nie wybitna.
Dave Liebman Trio - Monk's Mood (Double–Time Records, DTRCD-154, 1999 r.)
Recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl, 6.05.2002 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz