Jim Black to postać znana na współczesnej scenie muzycznej. Postać ciesząca się zasłużonym uznaniem krytyki. Gra Blacka potrafiła nadać wielu projektom w składach, z góry niejako zdanych na porażkę, pulsu, który utrzymywał dramaturgię nagrania.
Groszkowa płyta wydana przez Wintera to pierwszy autorski projekt tego muzyka, Jest on liderem i kompozytorem wszystkich utworów. Na płycie współpracują z liderem nie mniej znany saksofonista i klarnecista Chris Speed i cieszący się dobrą renomą basista Skuli Sverrison, znany m.in. z nagrań z Chrisem Speedem. Jedynie gitarzysta - Hilmar Jensson - to postać dla mnie w ogóle nie znana. Skład ten, renoma muzyków i wydawnictwa przekonały mnie do zakupu tej płyty.
A skoro już przy wydawnictwie. Winter & Winter to wytwórnia płytowa, która postawiła sobie za cel artystyczne przedstawienie muzyki. Inne od powszechnie spotykanych w świecie. Już pierwszy rzut oka na okładkę świadczy o stylowej odrębności tego labela. I tu, w przeciwieństwie do wielu zachwycających się ekologiczną formą "pudełek" na CD, nie należę do jej zwolenników. Oczywiście można tworzyć odrębność stylową, wizje artystyczne itp. ale w przypadku, gdy celem przedstawienia jest muzyka, to jej oprawa musi mieć jeden cel - chronić nośnik, na którym jest podana. Pudełka Wintera po prostu rysują płyty, nie mówiąc już, że nieimpregnowana tektura, z jakiej są zrobione nie wróży długiego ich używania w estetycznym stanie.
Jednak nie pudełka, a muzyka ma być przedmiotem tej recenzji. Co się zaś tyczy tej materii - Stefan F. Winter także postawił na rzeczy dziwne, niedostępne w innych wytwórniach. Muzyka zawarta na płycie Blacka taką jest. Jest dziwna, nieklasyfikowalna i pomimo, że artysta ten kojarzony jest ze środowiskiem jazzowym - "Alasonaxis" na pewno do świata jazzu nie należy. I mniejsza o to ze światem jakiej muzyki może być kojarzona. Są tu elementy i rocka, i free improvu i muzyki współczesnej. Fajny konglomerat zwykle powodujący moje zainteresowanie i żywsze bicie serca w nadziei na dobrą muzyczną ucztę.
Niestety. Zainteresowanie nie towarzyszy słuchaniu tej płyty. I nie polega to na jej zrozumieniu. Wbiłem sobie mocno w głowę zdanie jednego z moich profesorów: "Przeczytaliście? To teraz przeczytajcie ze zrozumieniem." Stosując się do tej zasady nie odrzucam nigdy płyt, na których zawartość po pierwszym przesłuchaniu powoduje uniesienie brwi z jednoczesnym zapytaniem: o co tu w zasadzie chodzi? Problem z muzyką Blacka jest inny. Po wysłuchaniu tej płyty nie tylko nie pojawia się owo zapytanie. Jest jeszcze gorzej - już w trakcie słuchania płyty, kolejne dźwięki nie zachęcają do dalszego odtwarzania płyty; nie mówiąc już o powrocie do jej wysłuchania. Trudno. Jim Black stworzył nudną płytę, nie mającą w zasadzie żadnych wartości. Próżno tu szukać ciekawych podkładów rytmicznych, za które przecież Black jest tak ceniony. Próżno szukać ciekawych improwizacji, granych mocnym, "męskim" dźwiękiem, które tak lubię u Chrisa Speeda. Próżno szukać podskórnego zrytmizowania, które na innych płytach serwuje Skuli Sverrisson. W grze gitarzysty niczego nie szukałem - słuchałem go po raz pierwszy, ale niczym szczególnym się nie popisał. Jego gra jest taka jak płyta - nudna.
Można oczywiście doszukiwać się prób zaimplementowania muzyce rockowej minimalizmu. Można doszukiwać koncepcji serialnych. Ale... Muzyka, czy w ogóle sztuka winna - jak sądzę pozostawiać po sobie jakiś ślad. Ta tego nie czyni. A że jednak muzyka Blacka może się podobać, że może być ceniona jako niemal zjawisko - przeczytacie w recenzji Marka Romańskiego, którą tu i ówdzie znaleźć można. Ja poszukam innej płyty.
Jim Black - AlasNoAxis, Winter&Winter 910061-2, 2000; recenzja ukazała się po raz pierwszy w diapazon.pl 14.05.2002 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz