Anthony Braxton to potęga. I koniec. Na tym można skończyć wszystko co można napisać o tej płycie. Ta płyta - to potęga! Pewnie zadowolonych z takiej recenzji byłoby tylu, ilu te słowa nie podobałyby się, bo jeśli recenzja ma w jakiś sposób przybliżyć muzykę zawartą na płycie, to w zasadzie nic o niej nie mówi. Za wyjątkiem tego, że... to potęga.
Znam wiele osób, które, na co dzień słuchając różnych odmian łatwiejszego w odbiorze jazzu, od Armstronga po Methenego, do muzyki Braxtona podchodzą jak pies do jeża. Nawet nie wiedzą co to jest, a już się boją. Zdaniem wielu - najprawdopodobniej tych, którzy nie słyszeli ani jednej nuty zagranej przez niego - Braxton to ekstremalny awangardzista, którego muzyka ma więcej wspólnego z tzw. muzyką współczesną niż z jazzem. A Braxton wciąż powtarza: jestem jazzmanem... Niewątpliwie na tej płycie daje tego świadectwo. Owym braxtonowym sceptykom zaręczam, że muzyka z dortmundzkiego koncertu z roku 1976 jest, jak na oryginalne kompozycje Braxtona, bardzo komunikatywna.
Muzyka tu zawarta, to materiał koncertowy z występu na festiwalu "Jazz Life" w Dortmundzie, jaki odbył się w 1976 r. Podejrzewam, że gdyby dane mi było teraz, po niemal 30 latach usłyszeć taki materiał na koncercie byłbym równie zachwycony. To muzyka, która się nie starzeje. Jest tu wszystko. I nieco pomysłów przywodzących na myśl swobodną improwizację, i nieco swingującego niemal jazzu, są fragmenty, które obecnie można byłoby zaliczyć do jazzu środka. Muzyczny jazzowy kalejdoskop. Nic nowego? Oczywiście, że nic. Tylko, że Braxtonowi udało się wszystkie te elementy wymieszać w taki sposób, że wydaje się, że jazz zawsze tak brzmiał i będzie brzmieć. Tylko, że poszczególne elementy braxtonowej układanki są tak ściśle ze sobą powiązane, że nie sposób jest je rozdzielić.
Jest jeszcze coś, co dla mnie jest chyba najważniejszą cechą - ta muzyka jest niesamowicie szczera. To co można powiedzieć o wszystkich zawartych tu utworach, to, że muzycy je grający wznieśli się na wyżyny szczerości. Nie ma tu żadnych wyuczonych patentów, jest swoboda, jest JAZZ. Najwspanialszy, jaki sobie można wymarzyć. Wielka w tym zasługa ówczesnych partnerów Braxtona. Najbardziej znany to ceniony niemal w każdym zakątku Ziemi Dave Holland. Oprócz niego grają tu dwaj nieco zapomniani obecnie muzycy. Przede wszystkim jednym z głównych architektów tej muzyki jest George Lewis na puzonie (nie mylić z klarnecistą i saksofonistą dixielandowym o takim samym imieniu i nazwisku). To znany niegdyś awangardzista. Muzyk o rewelacyjnej technice. W jego rękach (ustach) puzon ma tę samą żwawość co trąbka. Każda nuta naładowana jest emocjami. Rewelacja. Drugim jest równie popularny niegdyś w kręgach awangardowych perkusista Barry Altschull. I aż dziw bierze, ile mogliby nauczyć się niektórzy współcześni muzycy od niego.
Dla mnie to jedna z tych płyt, które wziąłbym na bezludną wyspę.
Anthony Braxton - Quartet (Dortmund) 1976, Hat Hut, hatOLOGY 557, 2001 (wcześniejsze wydanie jako Dortmund (Quartet) 1976, hatART 6075, 1991); recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl dnia 20.07.2002 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz