To jest free jazz, a zatem mainstreamowcy z dala od tej muzyki. Tym bardziej admiratorzy smooth. Słuchający czegoś-tam-jazzu, etykietek nadawanych instrumentalnej muzyce, której równie blisko do jazzu, jak i do każdej innej muzyki, a wywodzącej się przede wszystkim z eksperymentów muzyki klubowej też pewnie nie znajdą w tej muzyce niczego ciekawego.
To muzyka dla miłośników Ornette'a Colemana, bowiem Jon Lloyd przede wszystkim ciąży do tej postaci free jazzu. Wprawdzie znaczące miejsce zajmuje tu także John Law, który gra na fortepianie, ale nie zmienia to postaci rzeczy: jest to rozwinięcie najbardziej klasycznego free jazzu, jaki sobie można wymarzyć. Rozwinięcie, co nie znaczy kopiowanie, co muszę zaznaczyć wyraźnie. Ba, nawet inspiracje Lloyda nie ograniczają się z pewnością do Colemana, słychać bowiem i Coltrane'a, i Aylera, i Brötzmanna, jednak muzyka ta, podobnie do colemanowskiej, ma ten rodzaj melodyjnego zaśpiewu, którego ciężko szukać w bardziej współczesnych formach free.
Po co grać colemanowskie free w trzydzieści lat po jego erupcji w Nowym Jorku? A po co grać cokolwiek? Ważne, że w tej muzyce zarówno Lloyd, jak i towarzyszący mu muzycy są bardzo szczerzy i przekonujący. I jeśli wnoszą w doświadczenia tej muzyki jakiś wkład, to swoje osobiste zaangażowanie.
Ja w każdym bądź razie słowa złego o tej płycie nie powiem. Wpisuje się ona dokładnie w środek moich zainteresowań muzycznych. Kolejne utwory ciekawią swym rozwojem, kolejne solówki zastanawiają jakiego doboru dźwięków i środków wyrazu dokonają muzycy za chwilę. Dla mnie to jeden z najważniejszych probierzy dobrej muzyki, by sama sobą zmuszała słuchacza do słuchania. Ta, dla fana free jazzu, taką jest, zwłaszcza, że kwartet: Jon Lloyd, John Law, Paul Rogers i Mark Sanders to zespół niesamowicie zgrany.
The Jon Lloyd Quartet - Syzygy, Leo Records, CDLR173, 1990; recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl dnia 11.10.2003 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz