czwartek, 6 czerwca 2013

Keith Jarrett, Gary Peacock, Jack DeJohnette - Somewhere

Ta płyta jest piękna, wspaniała, cudowna. Trzech panów, którzy od trzydziestu lat zachwycają nas swoją muzyką, ponownie postanowili przedstawić swoje wykonania jazzowych standardów. Praktycznie prawie murowany kandydat do wszelkich zestawień na "naj" bieżącego roku. Nie mam zastrzeżeń, niech i tak Życzę im tego z całego serca.

Jako się rzekło, muzyka piękna, muzyka wspaniała. Wspaniale improwizujący muzycy. Wspaniałe między nimi porozumienie. I jeszcze ta elegancja...

Jednak będę marudził. Może już tak mam w zwyczaju, więc wybaczcie.

Z muzyczną drogą tria Keith Jarrett, Gary Peacock, Jack DeJohnette jestem od samego początku. Na pewno, pierwsze ich nagrania, jakie usłyszałem, to pierwsze dwa wolumeny "Standards". Potem "Standards Live". Potem następne. Ileż ich było? Kto to by zliczył?
Pierwszy raz, usłyszałem te wspaniałe dźwięki gdzieś na początku lat 80 ubiegłego wieku. Czy w dacie premiery? Nie gwarantuję. Pierwszy raz zachwyciłem się nimi, zacząłem się im bardziej przysłuchiwać, analizować; pewnie jakąś dekadę później. Może niecałą. Zawsze cudowne. Zawsze doskonałe. Tu nie ma dwu zdań. Podobnie jest z tymi nagraniami, wydanymi na trzydziestolecie istnienia Tria. Powtórzę - płyta jest doskonała.
W swojej stylistyce. Ci co chcą usłyszeć Trio Jarretta - usłyszą je. W przedniej formie i krasie.

Tylko, że... mi już czegoś w tej muzyce brakuje. Czegoś jest za mało.

Doskonałość - doskonałością, ale gdzieś obok biegnie prawdziwe życie. Ta muzyka, którą obecnie prezentują jest "salonowa". Jest przewidywalna jak smak amerykańskiego wina. Czego mi brakuje? Pewnej dozy nieprzewidywalności. Postawienia nieco innych dźwięków tam, gdzie się spodziewamy właśnie tych, które zabrzmiały. Przecież potrafią to doskonale. Przecież to są najprawdziwsi mistrzowie. Daleko tej muzyce do czegoś, co nazywam "jazz-like". Jakoś jednak nie potrafię się powstrzymać od wrażenia, że "prawdziwy" jazz jest jednak obok tego. Ten jazz, który czerpie ze źródeł nie tyle swej muzyki, co swojego istnienia. Brakuje tego, co sprawiało, że zawsze z wypiekami czekało się na występ swojego ulubionego - mniej lub bardziej - artysty. To co na takim występie potrafiło zaskoczyć. Ponieść gdzieś w nieprzewidywalne rejony. Prawdopodobnie zarówno dla słuchaczy, jak i dla muzyków.

Dostajemy produkt, doskonały produkt. Lśni blaskiem wygłaskanego tysiące razy lakieru. Błyszczy. Jest cudowny. Tylko, że gdzieś w tym wszystkim mi zabrakło tego, co tak naprawdę od lat łączyło mi się z muzyką, którą ulubiłem. Odczuwalnej od pierwszego, do ostatniego dźwięku, duszy.

I by raz jeszcze to zabrzmiało dosadnie: ta płyta jest doskonała.
Aż za bardzo.

Keith Jarrett, Gary Peacock, Jack DeJohnette - Somewhere, ECM 2200, 2013

Brak komentarzy: