sobota, 8 czerwca 2013

Mary LaRose - Walking Woman (diapazon.pl)

To druga płyta Mary LaRose, jednakże istnieje małe prawdopodobieństwo, że zetkniecie się z tą pierwszą - wydana została przez prywatne wydawnictwo LaRose i Jeffa Lederera. Omawiana wydana jest przez większą wytwórnię, choć byłbym bardzo ostrożny ze stwierdzeniem, że jest to firma duża - GM Records prowadzoną przez Gunthera Schullera.

Mnie cieszy jedynie, że w Polsce oprócz Wielkich znajduje się miejsce dla dystrybucji małych wytwórni; stąd też z dostępem do GM Records nie ma kłopotów - to dobrze bo jej katalog zawiera szereg wspaniałych (jak np. Jamie Baum) płyt, a katalog z tzw. muzyką poważną jest ponoć jeszcze lepszy niż z jazzową.

Zaskakujący jest zarówno skład muzyków towarzyszących LaRose, jak i dobór utworów. Jeszcze przed przesłuchaniem płyty można się spodziewać, że będą tu niezłe fryty - w końcu tacy muzycy jak Steve Swell, Matt Wilson czy Jamie Saft od lat związani są raczej z awangardowymi nurtami w jazzie. A nadto w zestawie utworów prezentowanych przez LaRose są i kompozycja Braxtona, i utwór wykonywany niegdyś przez Led Zeppelin oraz przez Beatlesów, utwory z repertuaru Dolphiego, Mingusa. Cóż, zestaw uprawniający do twierdzenia, oj będzie ostro.

A jak jest? Poważnie. Swingowo. Mary LaRose jest piosenkarką wyposażoną w naturalne poczucie swingu, nawet tak ciężkie utwory jak "Kashmir" Led Zeppelin brzmi w jej wykonaniu z pewną dozą swingu - choć jest to w istocie najcięższy utwór na płycie, zresztą coraz bardziej podobający mi się. Utwory takich kompozytorów jak Griffin, Fletcher Henderson czy Braxton po prostu swingiem kipią. I to nawet pomimo plamiastych i nisko grzmiących organów B-3 Hammonda. Saft bowiem w odróżnieniu od np. Jimmy Smitha nie gra swingowo, to co pokazuje w grze organowej jest bliższe temu czym niegdyś raczył nas podczas koncertów Keith Emerson, niż swingowi Smitha, Basiego czy jakiegokolwiek organisty aż do czasów Younga. Od samego Younga także jest cięższy.

Charakter płycie nadawany jest właśnie przez brzmienie organów oraz puzonów, w tym pojawiającego się od czasu do czasu puzonu basowego. Szczerze mówiąc nigdy dotąd nie słyszałem, by tak ciężkie w brzmieniu instrumenty zostały kiedykolwiek zestawione z głosem w typie żeńskiej części Manhattan Transfer, ba takiego akompaniamentu nie słyszałem do tej pory w ogóle i to nie tylko w jazzie. Być może taką aranżację spowodowała chęć przeciwstawienia jasnemu głosowi LaRose instrumentów o brzmieniu mrocznym, ciężkim i niskim - gdyby zabrzmiały tu alty, trąbki, piano - muzyka mogłaby być zbyt krzykliwa.

Płyta podoba mi się, i to pomimo kilku słów krytyki, które za chwilę. Szczególnie przypada mi do gustu gra Safta, który po raz kolejny pokazuje swoją klasę. Także Swell ugruntowuje pozycję pośród liderów puzonu. Wyborne są też aranże będące dziełem LaRose (pojawia się ona jeszcze w roli autorki tekstów - napisała teksty do wszystkich dotychczas instrumentalnych utworów i kompozytorki) oraz Lederera.
Nie jestem natomiast zachwycony doborem utworów. O ile jeszcze kompozycje Braxtona, Led Zeppelin, Dolphiego, a nawet Beatlesów i Purcella (notabene jest to jedna z lepszych adaptacji muzyki klasycznej do jazzu; utwór brzmi bluesowo, jazzowo, a nie jak barokowy wykonywany współcześnie przez jazzmanów usiłujących zagrać go "po swojemu") wpisują się w ów ogólnie mroczny obraz także samą melodyką, to utwory Griffina, Hendersona, Mingusa, Ornette'a Colemana, a nawet Hollanda brzmią nieco zbyt lekko jak na sonorystyczny kaliber wydawnictwa. Wolałbym zatem, gdyby płyta miała jeszcze bardziej jednorodny charakter, choć nie ukrywam, że dla niektórych właśnie ta różnorodność będzie powodowała większą ciekawość wydawnictwa; być może również wówczas nie byłoby na niej tyle swingu. Być może jeszcze się do tego zestawu przekonam w całości.

Płyta nie jest być może objawieniem jazzowej wokalistyki tym niemniej jednak przedstawia ciekawą, nową twarz w jazzie. Dodać należy, że wielce ciekawą. Wszyscy ci, którzy jak ja poszukują w jazzie nowych rzeczy, nowych postaci winni się zainteresować omawianą płytą.

Mary LaRose - Walking Woman, GM Records, GM3041CD, 1999; recenzja ukazała się dawno temu na Diapazon.pl

Brak komentarzy: