Przyznam, że o ile uwielbiam niewielkie jazzowe składy, tak nagrania solowe, szczególnie te, które nagrane są przez instrumenty niekojarzone z solowym głosem w muzyce, nieczęsto mnie bawią.
Solowy album Kenta Kesslera kupiłem przy okazji koncertów The Vandermark 5 w Krakowie. I nie żałuję! O tym, że Kessler jest wspaniałym basistą miałem okazję wielokrotnie się przekonać. Kiedy po którymś koncercie z maratonu Vandermarka puściłem w nocy tę płytę, zawładnęła mną całkowicie. Była jedną z nielicznych, których byłem w stanie w tamtych dniach słuchać. Dlaczego? Zanim jeszcze padnie odpowiedź na to pytanie, spieszę donieść, że słowo "solowa" w odniesieniu do tej płyty jest pewnym nadużyciem. Jest niemal solowa. W trzech utworach gości współpracownik Kesslera z innych projektów - perkusista Michael Zerang grający tu na dumbeku.
A teraz pora udzielić odpowiedzi, która jest prosta jak tylko może być. Wbrew bowiem wprowadzającym niepokój elementom, tak w grze samego Kesslera, jak i Zeranga, płyta jest oazą wciąż "awangardowego" spokoju. Nikomu jej jednak nie polecam i nikomu nie bronię jej zakupić. Ma swój świat dźwięków, utworów, szkiców, utworów, jakby wyjętych spośród koncertów The Vandermark 5. Taki pomysł może się spodobać lub nie. Mnie podoba się, choć nie bardzo potrafię powiedzieć dlaczego. Ot, po prostu, gra kontrabasista, a każdy z zagranych dźwięków, wpada w moje uszy łagodnie je głaszcząc. Nie wywołuje żadnych innych skojarzeń, żadnych wizji. Muzyka taka, jaka jest - abstrakcyjna. To co w niej najcenniejsze, przynajmniej dla mnie, to że muzyka ta nie jest kolejną pozycją wybitnego instrumentalisty, nagraną dla innych muzyków grających na tym samym instrumencie. Może zafascynować każdego. Ja przy niej po prostu odpoczywam. Od wszystkiego.
Kent Kessler - Bull Fiddle, OkkaDisk, OD12038, 2003 ; recenzja ukazała się pierwotnie w Diapazon.pl dnia 25.04.2004 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz