Kwartet prowadzony przez Joe Morrisa uznać chyba trzeba za rozszerzenie koncepcji jego akustycznego tria o czwartego członka zespołu. Gitarzysta nie ułatwia nam jednak sonorystycznych skojarzeń, albowiem skład z gitarą i skrzypcami, bądź altówką - jeśli pamięć mnie nie myli - nieczęsto się zdarza. Zwłaszcza, że owym czwartym członkiem zespołu jest nietuzinkowy wiolinista, albowiem Mat Maneri.
Chciałoby się rzec, że jak w "zwykłym kwartecie" istota muzyki rozwijać się będzie właśnie pomiędzy obu solistami. I w zasadzie tak jest, choć to duże uproszczenie. W tym kwartecie, za wyjątkiem długości utworów, wszystko rozwija się w "mikro-świecie". W zasadzie nic dziwnego - mikrotonalizm Maneri praktycznie wyssał z mlekiem... ojca. Ale i solówki Morrisa oparte są na mikro frazach. Szczególnie widoczne to w pierwszym utworze, który ma dość otwartą formę, praktycznie bez typowej ingerencji sekcji rytmicznej, która również podporządkowuje się owej mikro zasadzie. W drugim utworze pojawia się porządkujący muzykę fundament rytmiczny, dość motoryczny zresztą, oparty niemal na jednej figurze basowej. To na jej tle prowadzone są opowieści gitarzysty i altowiolinisty. Mimo jednak owej o wiele bardziej wyrazistej sekcji, muzyka znów rozgrywa się w owej mikro skali.
I tak jest mniej więcej do końca płyty. Kompozycje mają dość otwartą formę, jednak słychać, że są to... kompozycje, że muzyka dostała swój konkretny wymiar zanim jeszcze została zagrana. Oczywiście - jak zwykle bywa u Morrisa - kompozycje te dają wiele wolności poszczególnym muzykom dla kreacji swego wizerunku. Chciałoby się zatem rzec - free jazz. I myślę, że z braku innych, lepszych etykietek, to najlepsza z możliwych. Jeśli jednak mowa o muzyce free, to patronami jej nie będą ani Coleman, ani późny Coltrane, ani Taylor. Sama gra gitarzysty przywołuje skojarzenia z bodaj pierwszym gitarzystą free - Billem DeArango - na którego wpływ, Morris bodaj nigdy się nie powoływał. Z drugiej strony, kompozycyjny charakter utworów i ogólna ich koncepcja pozwala na przyjęcie, że jeśli jest to free jazz, to jego początku poszukiwać można raczej w koncepcjach Joe Maneriego niż wielkich ojców tej muzyki.
Nie jest to muzyka łatwa i miła. Prawdopodobnie wymaga pewnego przygotowania i być może powolnego wchodzenia w świat tych dźwięków. Prawdopodobnie mało komu spodoba się od pierwszego wysłuchania. Trudno w niej szukać jakiejś efektowności, czy schlebiania popularnym gustom. Jeśli jednak poświęcimy jej chwilę, to prawdopodobnie okaże się, że ma w sobie jakieś zniewalające piękno. Przynajmniej ja ją tak od kilku lat postrzegam.
Joe Morris - At the Old Office, Knitting Factory, KFR-272, 2000; recenzja ukazała się po raz pierwszy w Diapazon.pl dnia 29.10.2004 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz